Wieś, czyli Polska lekceważona i unieważniana - Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska

avatar użytkownika Maryla

Rosjanie nie wpuszczają na swój rynek wyłącznie polskich warzyw. Donald Tusk podczas inauguracji polskiej prezydencji w Parlamencie Europejskim słowem nie wspomniał o tym jaskrawym przykładzie braku unijnej solidarności z polskimi rolnikami

Wieś, czyli Polska lekceważona i unieważniana

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska



Jakość polskiej żywności, kondycja i nowoczesność przetwórstwa, aktywność polskich rolników, umiejętność wykorzystania funduszy unijnych na poziomie 100 proc. - to wszystko ewidentny sukces. A o rolnikach i mieszkańcach wsi nadal pisze się i mówi jak o balaście, obciachu, ukrywając pod taką maską lekceważenie wciąż większej niż miejska wiejskiej biedy i akceptację nierównego traktowania polskich rolników w Unii Europejskiej. Jak długo jeszcze?


Kiedy rozpoczynaliśmy naszą drogę do UE, a zatem również do dzisiejszej "prezydencji", najbardziej niezwykłym i niezauważonym w debacie publicznej problemem było niespotykane w Europie lekceważenie przez liczne środowiska opiniotwórcze i polityczne interesów polskiej wsi i polskich rolników. Ta postawa obecna była i po "solidarnościowej", i po "postkomunistycznej" stronie sceny politycznej. Przykładowo, w "Przeglądzie" (05.01.2003 r.) Bronisław Łagowski pisał: "Gdyby na polskiej wsi zachowała się jakaś tradycja, jakiś obyczaj zasługujący na kultywowanie, gdyby istniały jakieś formy życia warte ochrony, przeniesienie tej polityki (WPR) do naszego kraju byłoby wprawdzie taką samą niedorzecznością, jak na Zachodzie, ale miałoby także takie samo jak tam uzasadnienie socjalne i kulturalne. Tymczasem polska wieś nie jest taka biedna, jak się o niej pisze, nie reprezentuje obecnie niczego wartościowego pod względem obyczaju, kultury czy moralności. Przeciwnie jest widownią moralnego rozkładu i lumpenproletaryzacji".
Po tzw. solidarnościowej stronie minister i wicepremier rządu AWS - UW, prof. Leszek Balcerowicz, który zaczynał negocjacje z UE, opublikował w "Rzeczpospolitej" (18.03.1999 r.) szczególny artykuł. Gdy w kwestii dopłat bezpośrednich dla polskich rolników unijni negocjatorzy proponowali 0 proc., a polscy - 100 proc. unijnych płatności, polski wicepremier pisał; "jeśli nasi rolnicy pójdą drogą antyrynkową [tj. wywalczą prawo do unijnej polityki rolnej], ich sukces okaże się pyrrusowym zwycięstwem rolników i otwartą klęską dla kraju".
W owym czasie łamy prasy i media elektroniczne zdominowała retoryka bezkrytycznego wspierania strony unijnej. Dlaczego - pytano - ważny cywilizacyjny proces budowania europejskiej wspólnoty sprowadzany jest do dopłat, kwot i limitów? Dlaczego narażamy interesy Polski (?!) dla jednej, wąskiej (?!) grupy zawodowej? Dlaczego - pytał wybitny profesor filozofii - dopłaty przysługują rolnikom, a nie krawcom lub naukowcom?

Lewicowa agrofobia
Także i obecnie hasają w tygodnikach publicyści, wykluczając i marginalizując nielubianych przez siebie Polaków. W. Łazarewicz w "Polityce" (38/2008) swoje myśli o polskich chłopach ubiera w takie słowa: "Quasi-chłopi to klasa ludzi zbędnych, (...) 4 miliony zbędnych chłopów, (...) Quasi-chłop jest wielkim hamulcowym, (...) Chłopi jako balast, (...) Chłopi jako tykająca bomba społeczna, (...) Chłopi muszą zniknąć, (...) chłop to facet w gumofilcach stojący pod sklepem geesu, (...) rolnicze niedobitki na wymarciu, (...) quasi rolnicy etc.".
Metody wykluczania wyborców niepodzielających słusznej linii wytyczanej przez jedną słuszną gazetę i przez jedną słuszną telewizję komercyjną trenowano wcześniej skutecznie na rolnikach i mieszkańcach wsi. Dość zabawne wydaje się przypomnienie, w jaki sposób pisano o tej grupie w marksistowsko-leninowskim języku propagandy. Chłopi byli w nim i workiem kartofli, i symbolem apatii, "potęgi biernej", a także masą niezdolną do zbiorowego działania. Celem marksistowsko-leninowskich ideologów było "wyrwanie ludności wiejskiej z izolacji i ogłupienia" oraz (K. Kautsky) "zabicie chłopskiej duszy" i umocnienie jej "proletariackiego charakteru".
Można powiedzieć, zostało nam to do dziś. O tym segmencie społecznej rzeczywistości podobnie myślą elity zarówno z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej. Dlaczego? Może dlatego, że wszyscy, może nieświadomie, "zarazili się" swoistą lewicową agrofobią? Wszak PRL "zaczął się" od likwidacji ziemiaństwa, przeprowadzonej po 1944 r. bezwzględnie, dokładnie i skutecznie zarówno w wymiarze ekonomicznym, właścicielskim, prestiżowym, jak i kulturowym. Język ówczesnej propagandy wiele przypomina - faszystów szukano już w 1945 roku. Edward Ochab ogłosił sukces PKWN tak: "złamano kręgosłup najbardziej reakcyjnej warstwy wyzyskiwaczy. Z powierzchni ekonomicznego i politycznego życia kraju znikła główna opora faszyzmu" (a jakże!!!). Potem, gdy zabijanie "chłopskiej duszy" powiązano z kolektywizacją, faszystami zostali "kułacy", o których Bolesław Bierut mówił: "kułak" to ten, który ma powyżej 5-7 ha (!) ziemi i "sabotuje, przywozi zawołczone zboże, występuje z wrogą propagandą przeciwko spółdzielczości produkcyjnej".
Kiedy PSL pod przywództwem Stanisława Mikołajczyka próbowało przetestować umowę z Jałty i Teheranu w kwestii demokratycznych wyborów w Polsce i nie zgodziło się w 1946 r. wejść do tzw. Bloku Stronnictwa Demokratycznego (!), tworzonego przez komunistów i zdominowane przez nich stronnictwa, opracowano kodeks wyborczy, który ograniczał prawa wyborcze dla "organizacji dążących do obalenia ustroju i współpracujących z bandami leśnymi i organizacjami faszystowskimi" (a jakże). Pod tym pretekstem skreślono z list wyborców 500 tys. osób, z list kandydatów 98 polityków PSL, zawieszając listy tej partii w 10 okręgach wyborczych (22 proc.). Dodajmy, że mimo tych zabiegów, a także zamordowania przed wyborami 118 członków PSL i aresztowania 107 (147?) kandydatów tej partii, wyniki przegranych wyborów komuniści i tak musieli sfałszować.

Nie byłoby wyklętych...
Czy jest możliwe, że propagandowa wizja z żołnierzami wyklętymi, ziemianami i chłopami w roli bandytów, faszystów nadal kołacze się nieświadomie w wielu polskich głowach? Czy to nie ona sprawia, że tak łatwo wyklucza się ze wspólnoty narodowej "balast", jaki podobno stanowią "niezmodernizowani" mieszkańcy wsi i właściciele "za małych" gospodarstw rolnych?
Może warto przypomnieć, że nie byłoby żołnierzy wyklętych, gdyby wieś nie dała żołnierza, gdyby ich nie żywiła i nie ukrywała. Może warto wspomnieć rodzinę Ulmów (i nie tylko ją) z Markowej i rodziny z innych wsi, które nie tylko nie "tropiły" ukrywających się Żydów, ale próbowały z narażeniem życia im pomóc. Bywało oczywiście także dramatycznie inaczej. W końcu żołnierzy wyklętych, ostatniego - Józefa Franczaka ps. "Lalek" i bardzo znanego Józefa Ognia ps. "Ogień", wydali Polacy - tajni współpracownicy Urzędu Bezpieczeństwa, podobnie jak denuncjowali Niemcom Żydów ukrywających się na wsi i w miastach.
Jednak stereotypy są nośne, bo wygodne. Warto mieć "pod ręką" grupę, u której z aprobatą społeczną można bezkarnie szukać brakujących w budżecie pieniędzy. Może w KRUS? A może w unijnych środkach płynących na polską wieś i do rolnictwa? Tak radzą rządowi zwolennicy polaryzacyjno-dyfuzyjnego rozwoju kraju. Tym, którzy nie przeczytali uważnie raportu Polska 2030 pod red. ministra Michała Boniego, wyjaśniam, że chodzi o taki model rozwoju, w którym wspieramy przede wszystkim "efektywnych", czyli bogatych, wykształconych i z wielkich miast. To oni, "przyspieszając" wzrost zamożności w enklawach bogactwa, prędzej (?) czy później (?) metodą dyfuzji "rozprowadzą" swoją zamożność wśród biednych Polaków, jeśli, rzecz jasna, ci biedniejsi doczekają tego w kraju i nie wyjadą "za chlebem" za granicę.
Dzisiaj minister rolnictwa Marek Sawicki jest "zaskoczony", że Rosjanie nie wpuszczają na swój rynek wyłącznie polskich warzyw, chociaż wiadomo, że z bakterią, która w Niemczech siała panikę, nie mają one nic wspólnego. Dziwi się, ale nie jest w stanie zmusić premiera i ministra spraw zagranicznych, by w ramach uroczystego przemówienia na otwarcie polskiej prezydencji w Parlamencie Europejskim wspomnieli o tym jaskrawym przykładzie braku unijnej solidarności z polskimi rolnikami. Czy "europejską, wolną od nacjonalizmu" wspólnotę współtworzą interesy wszystkich rolników, czy głównie francuskich, hiszpańskich i niemieckich?
I czy aby na pewno w rywalizacji o unijne rynki wiarygodności nie straciła marka polskiej, zdrowej żywności po uchwaleniu ustawy o nasiennictwie, która tylnymi drzwiami wprowadza do naszego rolnictwa produkcję genetycznie modyfikowaną?
Mam wrażenie, że brak zrozumienia dla rolnictwa i przetwórstwa rolnego jako polskiej racji stanu o takim samym znaczeniu jak surowce energetyczne sytuuje polskie elity polityczne i opiniotwórcze poza wspólnotą europejską. Dodam, że Norwegia i Szwajcaria wspierają swoje rolnictwo na poziomie prawie dwukrotnie wyższym niż kraje Unii.
Tania, dostępna także dla mniej zamożnych obywateli zdrowa, własna i bezpieczna żywność to warunek suwerenności kraju. Zamieszkałe wsie, także daleko od głównych metropolii, to warunek żywotności wspólnot lokalnych, to szansa dla tradycji i tożsamości regionalnej. Własność ziemi to podstawa tej szczególnej wolności, zanurzonej we wspólnocie, odpowiedzialnej i republikańskiej. Nie tylko szlachcic, lecz także "chłop na zagrodzie równy wojewodzie".

Korzenie kultury
Aleksandr Czajanow pisał, że gospodarka chłopska zarówno na poziomie mikrospołecznym (pojedyncze gospodarstwo), jak i makrospołecznym jest szczególną odmianą gospodarki rządzącą się inną logiką niż gospodarka kapitalistyczna. Nie chodzi w niej tylko o zysk, lecz także o zaspokojenie potrzeb użytkownika i jego rodziny, o bezpieczeństwo i niezależność, nawet jeśli ta niezależność jest mniej zamożna i nie zawsze "prestiżowa".
Dla Maxa Webera chłopi byli zbiorowością, która kierowała się nie tyle racjonalnością formalną, kapitalistyczną, lecz racjonalnością rzeczywistą, podporządkowaną myśleniu i kalkulowaniu wypływającym z uznawanych wartości. Te wartości to gospodarstwo rodzinne, społeczność lokalna, tradycja, obywatelska wspólnota, mała przedsiębiorczość "na swoim", spółdzielczość nastawiona zarówno na zysk, jak i na bezpieczeństwo ekonomiczne swoich udziałowców = członków spółdzielni. W rolnictwie, szczególnie tym "rodzinnym", ważne są (podobnie jak w rodzinie) wartości niekoniecznie racjonalne "formalnie", jak relacja kosztów do zysku, lecz realne, uwzględniające prawa natury (zbiory, czyli zysk tylko raz w roku), jej żywioły (jeden przymrozek czy powódź likwiduje roczny dochód z gospodarstwa) i ziemię, której nie można przenieść w dowolne miejsce świata. Korzenie, także korzenie kultury i narodu, potrzebują ziemi, której nie można "wyprodukować" w żadnej fabryce, wirtualnie powiększyć czy poprawić jakości jej gleby. Jest, jaka jest, tu i teraz, dziedziczona przez pokolenia z dziada pradziada tylko w miejscu, w którym się rodzili, przekazywali język, gwarę, obyczaje, wiarę i kulturę. Jak ziemia są własne, bo dziedziczone. I za nie jesteśmy odpowiedzialni.
Dlaczego mamy problem ze zrozumieniem tak oczywistych dla Francuza, Brytyjczyka, Greka, Niemca czy Fina kwestii? Dlaczego żadna formacja polityczna nie potrafi wpisać do swojego programu ludowego nurtu, który współtworzy dzisiaj wszystkie formacje na prawo od centrum, od Europy po Stany Zjednoczone. Bo, niestety, PSL od PSL Mikołajczyka różni zbyt wiele, by uznać partię "rolniczych interesów" za kontynuatora partii agrarystycznych wartości. Tymczasem dzisiaj wspieranie i sukces polskiego rolnictwa są szansą na przywrócenie Polakom zapomnianych i zniszczonych przez komunistów wartości.
 


Autorka jest socjologiem, pracownikiem Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, przewodniczącą Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

 

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110709&typ=my&id=my03.txt

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz