Establishment najwyraźniej bardzo przestraszył się „garstki” demonstrantów na Krakowskim Przedmieściu. Dzisiaj media pełne są głosów „autorytetów” oburzonych zachowaniem opozycji, gadających głów wieszczących katastrofę i dojście faszystów do władzy, zarazem nawołujących rząd do zdecydowanych działań. Ta fala zaciekłych ataków na Prawo i Sprawiedliwość jest już widoczna nawet dla bardzo niewyrobionego politycznie widza.
Rzecz w tym, że cała akcja lewicowo-liberalnych elit jest całkowicie przeciwskuteczna. Do tej pory PiS udawało się spychać do narożnika za pomocą prostej dychotomii: cool-obciach. Na oszołomów, wieśniaków i zacofańców nikt głosować nie będzie, więc, ten fałszywy przekaz medialny miał duże szanse wpłynąć na zachowanie „targetu”. Teraz sprawy mają się zupełnie inaczej. Nazywając Kaczyńskiego faszystą i bijąc w dzwony na trwogę, establishment nieświadomie przekazuje społeczeństwu całkiem jasny message: PiS to moze i obciach, ale to ludzie silni, zdolni przejąć władzę i wyrządzić nam krzywdę.
Zauważmy, że Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory w 2007 roku nie dlatego, że zachowywało się zbyt agresywne. Jeszcze w przeddzień debaty liderów większość obserwatorów spodziewała się wygranej partii rządzącej. Dopiero w trakcie słynnej rozmowy z Tuskiem, Kaczyński okazał słabość i dał się zapędzić w kozi róg. I nie ma tutaj znaczenia to, że lider PO grał nie fair, że odwoływał się do żałosnego populizmu (po ile są jabłka?) i, że na sali grupa peowskich kiboli dawała popis chamstwa i arogancji. W głowach widzów pozostał obraz silnego Tuska i słabego Kaczyńskiego – i to właśnie zadecydowało o wyniku wyborów.
Teraz mamy do czynienia z sytuacją zupełnie odwrotną. To przywódca Prawa i Sprawiedliwości dyktuje ton i narrację. Rząd i wspierajace go media są w pozycji defensywnej. Co więcej niektóre wypowiedzi komentatorów ocierają się już nie tylko o groteskę, ale czystą paranoję. Kaczyński jest po prostu demonizowany i paradoksalnie dla wyborców centrum może stać się przez to bardziej atrakcyjny.
Oczywiście efektywnośc retoryki PiS jest uzależniona wprost od stanu państwa i sytuacji ekonomicznej obywateli. Gdyby Polska była krajem mlekiem i miodem płynącym, na Krakowskim Przedmieściu nie pojawiłoby się 7 ton zniczy. Rzecz w tym, że gdyby państwo funkcjonowało sprawnie, nie wydarzyłaby się Katastrofa Smoleńska, więc nie byłoby haseł, wokół których mogłaby się organizować opozycja.
Ludzie w Polsce są coraz bardziej niezadowoleni, zaczynają zauważać pierwsze rysy i przecieki na kadłubie Titanica. Orkiestra pobrzękuje dalej, kapitan, właściciel megafonu, uspokaja pasażerów, że wszystko jest pod kontrolą, jednak oni zaczynają wątpić w jego prawdomówność. Coś tu nie gra, coś zgrzyta, dlaczego ta benzyna jest taka droga, dlaczego nie działa kolej, dlaczego nie ma pracy dla absolwentów i co się dzieje z tymi emeryturami?
Taki kontekst społeczny daje opozycji pole do popisu. Może rozwinąć atak na rząd odwołując się do sytuacji ekonomicznej. Może również wskazywać na rozkład państwa i fatalny stan instytucji. Nawet nieprzychylni PiS wyborcy odbiorą to jako próbę upomnienia się o ich prawa. A stąd już kilka kroków do całkowitej klęski obozu rządzącego w najbliższych wyborach.
Oczywiście media będą w stanie zapewnić Platformie przyzwoity wynik wyborczy i możliwość zawarcia koalicji z nihilistyczną lewicą. Jednak takie rozwiązanie nie gwarantuje stabilności w dłuższym okresie. Na skutek histerycznej akcji lewicowo-liberalnych dziennikarzy w ławach opozycyjnych zasiądzie Belzebud, a nie obciachowy Kaczor. Dzisiaj już nie można odwrócić tej narracji. I to - w perspektywie ostatnich kilku lat - jest największym błędem właścicieli III RP.
http://rewident.salon24.pl/
napisz pierwszy komentarz