"Kłopoty z wolnością" dr Tadeusz Witkowski
Mówiąc o swojej misji, redaktorzy WikiLeaks podkreślali, iż nie działają w interesie żadnego narodu. Ich jedynym "interesem" miało być "ujawnianie prawdy". Problem w tym, że projekt, który reklamowano jako narzędzie walki o przezroczystość informacji, sam był z założenia nieprzezroczysty. Demaskatorski dokument do skrzynki WikiLeaks może wrzucić każdy, nie wyłączając funkcjonariuszy służb specjalnych różnych państw.
Portal WikiLeaks jest internetową witryną niedochodowej, noszącej tę samą nazwę organizacji. Zarejestrowano ją w grudniu 2006, ale działalność rozpoczęła na początku roku 2007. Nie jest do końca jasne, kto był pomysłodawcą tej inicjatywy. Według redaktora naczelnego portalu, Juliana Assange, autorami pomysłu były osoby, których nazwiska kojarzono z ruchem obrony praw człowieka i wolności informacji w krajach rządzonych przez reżymy autorytarne, głównie azjatyckie. Na liście doradców organizacji znaleźli się między innymi fundator Chińskiej Partii Demokratycznej Wang Youcai, dysydent Wang Dan, obrońca praw człowieka Xiao Qiang i tybetański uchodźca Tashi Namgyal Khamsitsang, ten ostatni zaprzeczył jednak, by kiedykolwiek wyraził zgodę na wejście do rady organizacji. Stosunkowo niedawno, bo dwa lata temu, właściciele portalu informowali w jednym z anonsów, iż interesują ich głównie Azja, państwa dawnego bloku sowieckiego, Ameryka Łacińska, Afryka na (na południe od Sahary) i Bliski Wschód. Nikt chyba wówczas nie przewidział późniejszego scenariusza, w którym grupa wolontariuszy redagujących witrynę popadnie w konflikt z najpotężniejszym państwem Wolnego Świata i że sytuacja zmieni się na tyle, iż przewodniczący Komisji ds. Bezpieczeństwa Narodowego przy Izbie Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych złoży wniosek o wpisanie WikiLeaks na listę obcych organizacji terrorystycznych.
„Pierwsza agencja wywiadowcza”
W zamierzeniu twórców portal WikiLeaks miał być „niecenzurowaną wersją Wikipedii”, internetowej encyklopedii zbiorowego autorstwa. Każdy z wielomilionowej społeczności internautów mógł wnieść doń coś własnego, bądź skorygować zawarte w publikacjach dane. „Wiki” to słowo zapożyczone z języka ludności zamieszkującej Hawaje. W oryginalnym użyciu znaczy „szybki”; w słownictwie internetowym odnosi się do technologii umożliwiającej szybkie, zbiorowe redagowanie portali typu Wikipedii, Wiktionary i Wikibooks (używających z reguły oprogramowania MediaWiki ). „Leaks” to forma liczby mnogiej angielskiego słowa oznaczającego „przeciek”.
Komponenty nazwy witryny mówią same za siebie. Nie trudno odgadnąć, że pomysłodawcom projektu chodziło o bezzwłoczne publikowanie materiałów niedostępnych dla szerokiej publiczności, chronionych szczelnie za pomocą klauzuli tajności przez grupy interesu, rządy państw, instytucje, banki, korporacje. W samym pomyśle od początku można było jednak dostrzec coś, co powinno wzbudzić czytelniczą nieufność. Jeśli ktoś z odwiedzających portal internautów miał wątpliwości i chciał zadać jakieś pytania, mógł znaleźć na stronie WikiLeaks gotowe, pięknie brzmiące odpowiedzi. Tyle, że prowokowały one do formułowania sarkastycznych replik.
W jakim celu twórcy portalu zamierzali publikować przecieki? To oczywiste! Po to, by uczynić świat informacji bardziej przeźroczystym, przeciwdziałać zakamuflowanemu bezprawiu, panoszącej się korupcji, społecznemu uciskowi. W końcu trudno nie zgodzić się, że demaskowanie wszelkiego typu społecznego zła sprzyja budowie demokratycznego porządku.
Kto miał dostarczyć środków na utrzymanie serwerów (zamaskowanych i rozproszonych po całym świecie) i na pokrycie kosztów związanych z administrowaniem portalu? Nic prostszego. Przecież wśród mieszkańców globu zawsze znajdą się ludzie uczciwi, gotowi przesłać dobrowolne datki na szczytne cele, nie mówiąc już licznych fundacjach działających na rzecz praw człowieka.
Informatorom nadsyłającym wiadomości z przecieków trzeba było wszakże zagwarantować anonimowość i bezpieczeństwo na tyle, by osoba wrzucająca demaskatorski dokument do elektronicznej skrzynki WikiLeaks mogła się czuć jak bohater baśni o „czapce-niewidce”. Gwarancji takich mieli dostarczyć wybitni specjaliści od oprogramowania. Sam szef portalu, Julian Paul Assange (ur. w 1971 r.), nie posiada, co prawda, tytułu akademickiego, ale cóż to szkodzi. Przecież studiował na uniwersytecie w Melbourne i jest uznawany za wybitnie inteligentnego samouka. To, że jako nastolatek wszedł w konflikt z prawem australijskim, tylko dobrze o nim świadczy. W końcu lat osiemdziesiątych Assange związał się z grupą hakerów „International Subversives” (międzynarodowi wywrotowcy). W roku 1991 policja znalazła w jego komputerze dowody na nielegalne penetrowanie serwerów należących do uniwersytetu i kompanii telefonicznej Nortel. Udało mu się wówczas uniknąć poważniejszych konsekwencji, gdyż sąd uznał, iż jedyną korzyścią, jaką wyniósł, była satysfakcja płynąca z zademonstrowania hakerskich umiejętności. Otrzymał wówczas wyłącznie wyrok w zawieszeniu. „Umiejętności” miały zaowocować później w WikiLeaks.
W deklaracji programowej twórców portalu znalazło się m.in. porównanie do działalności służb specjalnych. Grupa anonimowych redaktorów WikiLeaks przedstawiła się jako pierwsza ludowa agencja wywiadowcza kierująca się lepszymi zasadami i mniej „parafialna” niż jakakolwiek agencja rządowa. Mówiąc o swojej misji redaktorzy podkreślali, iż nie działają w interesie żadnego narodu. Ich jedynym „interesem” miało być ujawnianie prawdy.
Problem w tym, iż projekt, który reklamowano jako narzędzie walki o przeźroczystość informacji, sam był z założenia nieprzeźroczysty (choćby przez to, iż wiadomości zamierzano uzyskiwać z anonimowych, nie zawsze pewnych źródeł). Wiadomość z przecieku mógł praktycznie podrzucić każdy nie wyłączając funkcjonariuszy służb specjalnych różnych państw. Przy tym, informator nie musiał wcale działać ze szlachetnych pobudek, lecz po to, na przykład, by skompromitować przeciwnika politycznego. Kwestia, wydawałoby się, jest na tyle oczywista, że nie pozostawia miejsca na ironiczne uwagi. Stąd też już w pierwszych tygodniach funkcjonowania WikiLeaks komentator BBC, Bill Thompson, przyrównał portal do składowiska śmieci i uznał, iż cały projekt jest w samym zamyśle chorobliwy, jego opinia nie wpłynęła jednak na dalszy rozwój wydarzeń.
Na dowód, iż anonimowi „demaskatorzy” mogą działać z niskich pobudek, nie trzeba było długo czekać. Wśród dokumentów demaskujących bezprawie i rzeczywiste zagrożenia dla życia ludzkiego, takich jak raport o składowaniu trujących materiałów na terytorium Wybrzeża Kości Słoniowej, raport Narodowej Komisji Praw Człowieka w Kenii dotyczący zabójstw policyjnych czy też informacja o wypadku w jednym z irańskich zakładów wzbogacania uranu, znalazły się materiały anonimowego autorstwa o charakterze wyłącznie politycznym. Były wśród nich przypadki nie mające nic wspólnego z korupcją ani z troską o bezpieczeństwo i prawa ludzkie. Takim przypadkiem było choćby ujawnienie korespondencji pani Sarah Palin podczas wyborów prezydenckich w 2008 roku. Jak wykazało śledztwo FBI, anonimowym hakerem, który dokonał włamania do skrzynki e-mailowej republikańskiej kandydatki na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych i dostarczył zawartość skrzynki WikiLeaks był David Kernell, dwudziestoletni syn stanowego kongresmana z Tennessee, demokraty, Michaela Kernella.
Wydarzenia, o których stało się ostatnio głośno, również wpisują się w ciąg politycznych denuncjacji, mają jednak nieporównywalnie większą wagę.
Psychologia przestępstwa
W styczniu bieżącego roku portal zmuszony był ograniczyć swoją aktywność z uwagi na brak funduszy. Pełną „zdolność operacyjną” odzyskał dopiero w maju. Najwyraźniej zbiegło się to z faktem, iż w jego posiadaniu znalazły się niezwykle cenne materiały.
5 kwietnia na stronie internetowej WikiLeaks zamieszczone zostało wideo zatytułowane Collateral Murder (co można by w przybliżeniu przetłumaczyć jako Morderczy skutek uboczny). Był to filmowy zapis akcji wojskowej w Iraku, jaka miała miejsce trzy lata wcześniej. Helikopter patrolujący przedmieścia Bagdadu ostrzelał wówczas grupę osób, w której, jak wynikało z rozpoznania, znaleźli się mężczyźni uzbrojeni w karabiny automatyczne AK-47 (popularne w całym świecie automaty Kałasznikowa). Zginęło kilkunastu mężczyzn, w tym dwóch irakijskich korespondentów Reutera. Kilka, osób, zostało rannych. Była wśród nich dwójka dzieci, które znalazły się w ostrzelanym samochodzie. Według tych, co przeżyli ów tragiczny incydent, nikt z zaatakowanych nie był uzbrojony. Piloci omyłkowo wzięli sprzęt fotograficzny za broń palną.
W ślad za wideo poszły publikacje innych dokumentów natury wojskowej.
25 lipca organizacja WikiLeaks przekazała trzem pismom: The Guardian, The New York Times i Der Spiegel ponad 92 tys. raportów amerykańskich patroli wojskowych uczestniczących w akcjach na terytorium Afganistanu (z czego w portalu zamieszczono około 77 tys.dokumentów; reszta jest podobno sprawdzana pod względem zawartości z myślą o usunięciu informacji, z których mogłyby skorzystać bojówki terrorystyczne). 22 października opublikowano w portalu i udostępniono kilku pismom blisko 392 tys. podobnych dokumentów z Iraku. Stosunkowo duża część opinii publicznej włącznie z takimi organizacjami jak Amnesty International i Reporters Without Borders (Reporterzy bez Granic) oraz komentatorami kilku pism lewicowych uznała jednak obie akcje za lekkomyślne. Raporty wojenne zawierały bowiem informacje, które mogły narazić życie wielu ludzi. 23 października New York Times wydrukował artykuł, z którego wynikało, iż po opublikowaniu przez WikiLeaks dokumentów afgańskich Taliban powołał dziewięcioosobową komisję do zbadania ujawnionych materiałów, po to by dowiedzieć się więcej o Afgańczykach szpiegujących na rzecz wojsk amerykańskich.
Sprawa mega-przecieków nabrała wszakże największego rozgłosu po ostatnich rewelacjach, t.j. po tym jak 28 listopada na stronie WikiLeaks i w kilku pismach (The Guardian, The New York Times, Der Spiegel, Le Monde i El País) zaczęła ukazywać się poufna korespondencja Departamentu Stanu prowadzona z przedstawicielami amerykańskich placówek dyplomatycznych. Media całego świata uczyniły z tego wielką sensację, jako że wśród 251 287 depesz kilkanaście tysięcy sklasyfikowanych zostało jako tajne, przy tym ogromna ilość była zredagowana z pominięciem zasad poprawności politycznej. Innymi słowy, znalazło się w nich wiele szczerych myśli o politykach całego świata i mnóstwo uwag, na które w oficjalnej korespondencji żaden dyplomata, nie mógłby sobie pozwolić. Nie pomogły ostrzeżenia Departamentu Stanu, że w świetle prawa amerykańskiego ujawnienie tego typu materiałów jest poważnym przestępstwem. Przeciek ujrzał światło dzienne.
Władze amerykańskie wiedzą, kto jest odpowiedzialny za skopiowanie dokumentów wojskowych i materiałów z elektronicznego archiwum Departamentu Stanu. Od maja w areszcie wojskowym na terenie bazy piechoty morskiej w Quantico w stanie Virginia przetrzymywany jest dwudziestodwuletni szeregowy armii amerykańskiej, Bradley Manning. Czeka go sąd wojenny. Resztę życia może spędzić w więzieniu. Zatrzymano go na skutek denuncjacji Adriana Lamo, hakera, z którym porozumiewał się drogą komputerową i dobrodusznie wyznał mu, w jaki sposób wszedł w posiadanie rzeczonych materiałów. Okazało się to bardzo proste. Pełniąc służbę w Iraku jako analityk wywiadu miał dostęp do komputerów i sieci przesyłowej tajnych dokumentów. Podczas służby przynosił na miejsce dyżurów dyski komputerowe wielokrotnego użycia (CD-RW) z etykietą płyt muzycznych, wymazywał muzykę i w jej miejsce wprowadzał materiały archiwalne objęte klauzulą tajności. Przesyłał je następnie WikiLeaks. Z zapisu dialogu, jaki prowadził z kolegą hakerem w końcu maja nie wynika, iż pracował dla któregoś z obcych wywiadów. Zapytany przez Adriana Lamo (22 maja) dlaczego nie przekaże zdobytych materiałów Rosjanom lub Chińczykom (mógłby przecież zrobić na tym fortunę!) odpisał, iż należą one do domeny publicznej. Informacja powinna być wolna – dodał. W dwie godziny później napisał: nie jestem pewien, czy uznają mnie za typ hakera, crackera (t.j osoby używającej hakerskiej techniki do kryminalnych celów), szlachetnego hakerskiego aktywistę, specjalistę od przecieków, czy kogoś jeszcze… Jestem tylko sobą.
Cała afera ma więc bezsprzecznie wymiar psychologiczny. Jej główni bohaterowie mają ze sobą coś wspólnego. Obaj pochodzą z rozbitych, rozdartych konfliktami rodzin. Obaj przez długi okres przenosili się z miejsca na miejsce i mieli wyraźne problemy z obowiązującym w ich krajach prawem. Jeden oczekuje dziś na proces w więzieniu, drugiego poszukuje Interpol za przestępstwa natury kryminalnej (Assange został oskarżony w Szwecji o niezgodną z zasadami prawa i etyki aktywność seksualną). Dziennikarze śledczy, którzy dotarli do szkolnych kolegów Manninga ze stanu Oklahoma, mogli usłyszeć, że miał obsesję na punkcie komputerów i wyglądał na trochę niezrównoważonego. Potrafił uderzyć książką w stół, gdy ktoś nie zwracał na niego uwagi lub nie przyjmował jego punktu widzenia. W Walii, dokąd zabrała go matka po rozwodzie z ojcem, dokuczano mu podobno z powodu zaburzeń seksualnych. W wojsku czuł się sfrustrowany i zawiedziony służbą. Miał duże problemy z przystosowaniem. Z jego komunikatów zamieszczonych w portalu Facebook przebija poczucie przygnębienia. 5 maja 2010 r. amerykański szeregowy wpisał na stronę Facebooka następujący autokomentarz: Bradley Manning przekroczył swoje własne granice sfrustrowany ludźmi i społeczeństwem w całej rozciągłości. We wspomnianym czacie komputerowym Bradley’a z Adrianem Lamo w dwa tygodnie później pojawiły się zaś takie oto wynurzenia: trudno mi uwierzyć, że ci to wyznaję […] byłem tak długo w izolacji… chciałem tylko być miły i prowadzić normalne życie… ale wydarzenia zmusiły mnie do szukania drogi wyjścia aby móc przetrwać... wystarczająco mądry, by wiedzieć co jest grane, ale bezradny, gdy przychodzi coś zrobić… nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Roztropne i ambitne dziecko – chciałoby się powiedzieć – szkoda tylko, że tak naiwne i słabe.
Wolność i odpowiedzialność
Od przeszło tygodnia media podniecają się zawartością ujawnionych depesz dyplomatycznych. W istocie rzeczy, nie zawierają one niczego, co mogłoby zatrząść systemem bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Problemem jest sam fakt przecieku i to, że niecenzurowana korespondencja zdziera maski z przedstawicieli klasy politycznej.
W 972 depeszach nadesłanych z amerykańskich placówek dyplomatycznych w Polsce nie znalazło się nic, czego polscy politycy musieliby się obawiać. Nie musimy się wstydzić za nieżyjących. Zarówno prezydent Lech Kaczyński jak i gen. Franciszek Gągor sportretowani zostali w korzystnych barwach. Zakłopotani mogą czuć się przedstawiciele innych nacji, przede wszystkim zaś amerykańska Sekretarz Stanu Hillary Clinton i Sekretarz Obrony Robert Gates.
Jeśli szef dyplomacji amerykańskiej wydaje polecenie zbierania danych biometrycznych, haseł dostępu do internetu tudzież numerów kart kredytowych i telefonów komórkowych urzędników ONZ, to oczywiście decyzja taka pachnie skandalem. Znacznie poważniejszą sprawą jest jednak dopuszczanie niskich rangą, nie sprawdzonych przez lata służby żołnierzy i funkcjonariuszy do tajnych danych posiadających znaczenie taktyczne bądź strategiczne.
W czasach internetu wszelkie informacje mają skłonność do samorozprzestrzeniania się. Nie można dziś rządzić przez wprowadzanie cenzury politycznej czy też restrykcji uniemożliwiających swobodną komunikację. Kiedy jednak ktoś zapomina, że wiek XXI to także czas wojny z terroryzmem i w imię wolności informacji upublicznia dane, z których przeciwnik może zrobić użytek, daje tym samym broń do ręki wrogom wolności. Afera z ostatnimi przeciekami WikiLeaks pokazała, że nie dla wszystkich obywateli Wolnego Świata jest to sprawa oczywista.
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” 8 grudnia 2010 r. Autor jest publicystą, badaczem akt przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej; byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych.
Jeśli ktoś chce wyrobić sobie własne zdanie na temat tragicznego incydentu na przedmiesciach Bagdadu, do ktorego doszlo w 2007 roku, moze obejrzeć ujawniony przez WikiLeaks zapis filmowy pod adresem: http://www.collateralmurder.com/
- Redakcja BM24 - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
2 komentarze
1. Redakcja Blogmedia,
Szanowni Państwo,
Dzięki WikiLeaks dowiedzieliśmy się o zbrodniach 'grzecznych chłopców' z hameryki, w Iraku, Afganistanie.
Nasi chłopcy też tam są, ponoć w ramach misji pokojowej. Dziwne są metody misji pokojowych w rejonie Zatoki Perskiej, gdzie Amerykanie i Europejczycy wymordowali setki tysięcy Arabów.
Płynny _nuget_ kosztuje !!!
Pozdrawiam
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
2. Bardzo istotna opinia, że WikiLeaks:
"w imię wolności informacji upublicznia dane, z których przeciwnik może zrobić użytek, daje tym samym broń do ręki wrogom wolności."
Czyli twórcy WikiLeaks prowadzą antycywilizacyjną działalność szpiegowską przeciwko cywilizacji zachodzniej...
Znakomicie uargumentowana wypowiedź dr. Tadeusza Witkowskiego jest bardzo potrzebna... Tym bardziej, że sprymityzowani antyglobaliści w sieci — porównują antycywilizacyjne poczynania WikiLeaks do działalności "Larry'ego Flynta w wersji zaawansowanej"... A Flynta domagał się przecież jedynie... całkowitej wolności dla pornografii. [sic!]
Tymczasem jest jakaś różnica pomiędzy zdradzaniem przeciwnikowi tajemnic obronnych państw zachodnich — a publikacjami nawet najbardziej wyuzdanych materiałów pornograficznych. Chociaż oba te rodzaje działalności są sprzeczne z podstawami etyki, a pornografia ciągle jeszcze, często jest narusza nie tylko normy etyczne, lecz także i prawne...
Tymczasem nie uznający żadnych norm etycznych antyglobalistyczni rewolucjiniści posługują się takim prymitywnymm, postkomunistycznym, antygloballistycznym belkotem — jak poniższe zdanie:
"A może po prostu totalitaryzm informacyjny przybrał na tyle skuteczną formę, że jest po prostu przezroczysty dla przedstawicieli czwartej władzy, która zrezygnowała z funkcji kontrolnych na rzecz legitymizacji wszelkiej władzy?"
Andy — serendipity