Szczepienie na prawdę - dr Barbara Fedyszak-Radziejowska

avatar użytkownika Maryla

Mainstreamowe media w Polsce, gdy nie mogą dłużej udawać, że pewne tematy nie istnieją, w końcu je podejmują, jednak po własnej ideologicznej obróbce. Lista tematów "niepotrzebnych" jest długa.
Na czele kwestii niedyskutowalnych są dobre relacje z Rosją i Niemcami

Szczepienie na prawdę

Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską, publicystką, socjologiem z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk, rozmawia Mariusz Bober

Wiele faktów dotyczących katastrofy smoleńskiej "Nasz Dziennik" ujawnia jako pierwszy. Często przypina się nam wówczas etykietkę "oszołomów". Gdy coraz więcej danych potwierdza nasze informacje, mainstreamowe media przedstawiają je jako swoje odkrycie...
- Moim zdaniem, najważniejszą rzeczą jest zrozumienie mechanizmu, wedle którego funkcjonują - jak pan to ujął - mainstreamowe media. A u podstaw tego mechanizmu tkwi próba ukształtowania wyborcy...

Wyborcy - nie czytelnika, widza lub słuchacza?
- Nie, właśnie wyborcy... Ponieważ coraz bardziej widocznym celem mediów jest dzisiaj, trochę podobnie jak w PRL, tworzenie spójnej wizji świata, która formuje wyborcę. Oczywiście każde medium, telewizja, radio czy gazeta, chce mieć jak największą grupę stałych odbiorców. Dlatego dostarcza im taki obraz świata, w którym czują się bezpiecznie i swojsko. To uzależnienia odbiorcę od danego medium, znajduje w nim potwierdzenie - mam rację, moje poglądy są słuszne. Nasz problem polega na tym, że tzw. media głównego nurtu konstruują jednowymiarowy obraz świata dla "większościowego" wyborcy popierającego jedną, lansowaną przez najważniejsze media partię. Tak ukształtowane poglądy, oceny i emocje, a tych jest dzisiaj w mediach bardzo dużo, budują polityczną tożsamość wyborcy. Problem naszej demokracji polega na tym, że mainstreamowe media wspierają tylko jedną, słuszną partię. Dlatego wydarzenia niepasujące do przedstawianego obrazu są pomijane, a jeśli już media muszą się do nich odnieść, to nadają im odpowiednio spreparowany sens i kontekst.

Dokonuje się to jednak inaczej niż w czasach PRL. Czy dlatego część elektoratu tego nie dostrzega?
- Oczywiście, nie twierdzę, że wraca np. cenzura taka jak w PRL ani że armia rosyjska znów będzie stacjonować w Legnicy. Chodzi o kształt demokracji, w której nie ma równoprawnej medialnie alternatywy, wszystko jest uporządkowane zgodnie z jednym wizerunkiem świata, jednej rządzącej partii i jednego sposobu myślenia. Nic więc dziwnego, że tematy, które mogłyby naruszyć tę wizję świata i wywołać autentyczną, spolaryzowaną debatę, są poza przekazem mediów tzw. głównego nurtu. Gdy nie można pominąć pewnych informacji, podaje się je w taki sposób, by nie zakłóciło to spójności jednowymiarowego obrazu świata.

Mainstreamowe media "nie zauważają" więc pewnych informacji, zanim nie stworzą dla nich "odpowiedniej" interpretacji?
- Pragmatyczni Amerykanie, gdy wysyłali do Wietnamu swoich żołnierzy, starali się uodpornić ich na ewentualną indoktrynację komunistyczną, gdyby dostali się do niewoli Wietnamczyków. Dlatego "szczepili" ich wiedzą o komunistycznym systemie, przekazując treści wietnamskiej propagandy. Korzystają z tej zasady także mainstreamowe media w Polsce, podając informacje w taki sposób, by nie wywoływać niepokoju odbiorców. Chronią swoich widzów i czytelników przed nowymi, niepokojącymi informacjami, by nie poczuli się zaskoczeni ich prawdziwością, odmiennością i - nie daj Boże - by nie szukali ich w innych mediach. To groziłoby utratą odbiorców. Celem nadawcy jest utrzymanie widowni i niedopuszczenie do wystąpienia tego, co nazywamy w psychologii społecznej dysonansem poznawczym. Chodzi o sytuację, w której ludzie zaczynają sobie zadawać pytanie: a może ja się mylę, może medium, które czytam lub oglądam się myli w ocenie wydarzeń, które mnie interesują?

Czy medialny "główny nurt" w Polsce kreuje rzeczywistość?
- Może nie tyle kreuje, ile interpretuje każdą informację tak, by bogactwo rzeczywistości nie "odurzyło" czytelnika i widza, a w konsekwencji nie doprowadziło do zmiany jego poglądów. Dlatego odbiorca mainstreamowych mediów ma być przekonany, że otrzymuje intensywną, pełną i zróżnicowaną informację o świecie. Dzięki istnieniu mniejszych mediów, zwanych też niszowymi, te mainstreamowe nie mogą sobie pozwolić na taką nonszalancję wobec prawdy, jak to było wczasach PRL. Przypominam świetny i ważny film dokumentalny pt. "Trzech kumpli", wyemitowany w TVN, co znacznie zwiększyło wiarygodność TVN w oczach wielu widzów. Ale gdy autorka tego filmu w innym momencie z równą rzetelnością próbowała oddać nastroje i atmosferę tego, co działo się wokół Pałacu Prezydenckiego w dniach żałoby narodowej, została zarówno w TVN, jak i w innych dużych mediach napiętnowana za rzekomą nierzetelność. Dla wielu odbiorców tej stacji emisja "Trzech kumpli" zwiększyła, paradoksalnie, wiarygodność ataku na Ewę Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego. Mało tego, projekcja filmu w niczym nie zakłóciła procesu kształtowania przez TVN wyborcy, który, przykładowo, zwykle krytykuje lustrację, Instytut Pamięci Narodowej i śp. Janusza Kurtykę. Całościowy przekaz TVN okazał się silniejszy... Wyborca TVN nie zauważył sprzeczności. Dostrzeże to jedynie odbiorca kształtujący swój światopogląd poza TVN.

Zabiegi te służą przekonaniu opinii publicznej do opowiedzenia się za ugrupowaniami popieranymi przez wiodące środki przekazu?
- Tak. Dobrym przykładem jest reforma służby zdrowia. Przecież na dobrą sprawę nie ma obecnie debaty o tym, na ile obecne działania rządu są wstępem do prywatyzacji publicznej służby zdrowia. Dzieje się tak, ponieważ media głównego nurtu wspierały Bronisława Komorowskiego, gdy w kampanii wyborczej protestował przeciwko zarzutom, że jest za prywatyzacją służby zdrowia. Podobne milczenie towarzyszy Raportowi "Polska 2030" opracowanemu przez zespół doradców rządu pod przewodnictwem ministra Michała Boniego. Przyjmuje się w nim model rozwoju "polaryzacyjno-dyfuzyjny", zakładający akceptację dla narastania różnic w rozwoju społeczno-gospodarczym mniej rozwiniętych regionów, a także dla polaryzacji dochodów czy kierowania środków na rozwój dużych ośrodków i firm. Oczekuje się, że dzięki mechanizmowi dyfuzji, korzyści płynące z ich rozwoju prędzej czy później spłyną także na biedniejsze regiony. Czy jest jakaś debata wokół tych założeń? Nie ma! Debata ujawniłaby istnienie innych poglądów i różnych koncepcji rozwoju. A wyborca większościowy ma wierzyć, że jest tylko jedna słuszna wizja rozwoju Polski, o której nie należy dyskutować, tylko przyjąć ją do realizacji. A że w tej wizji państwo pomaga głównie najsilniejszym, osłabia mechanizmy demokratyczne i dyskredytuje "demos", tzn. obywateli, którzy myślą "tradycyjnie", są starsi, gorzej wykształceni, mieszkają w małych miasteczkach, itd.? To nieważne. Słabsi nie mają racji...

Takie postępowanie sankcjonuje funkcjonowanie systemu oligarchicznego.
- Na pewno prowadzi do sytuacji, w której problemy zwyczajnych ludzi po prostu się nie liczą. "Solidarność" demonstrowała swego czasu pod hasłem "wy nic nie wiecie o naszym świecie". W przekazie mainstreamowym związki zawodowe są zwykle roszczeniowe i blokują rozwój, establishment zaś (mający swoje korzenie w okrągłostołowym kompromisie) jest tego rozwoju jedyną i najlepszą gwarancją. Dlatego to, co pan nazywa niewygodnymi tematami dla mediów głównego nurtu, ma właśnie takie pozostać. Elity wiedzą lepiej...

Jak to możliwe, że większość elektoratu - sądząc po wynikach wyborów - nie dostrzega tego zjawiska. Przecież ignorowanie pewnych tematów czy też traktowanie niektórych osób już przypomina retorykę "wrogów ludu"?
- Lista tematów "niepotrzebnych", podobnie jak lista antyustrojowych polityków i nieważnych ekspertów jest długa. Na czele listy niedyskutowalnych kwestii są dobre relacje z Rosją i Niemcami. Słuszne jest - jak to ujął minister Radosław Sikorski - płynięcie w głównym nurcie polityki europejskiej. Wielu Polaków akceptuje takie postępowanie i taką politykę, ponieważ daje im ona poczucie bezpieczeństwa - są w większości, w dodatku tej, która "jest lepiej wykształcona", nie muszą podejmować trudnych decyzji, nie mają dramatycznych dylematów, a świat - medialny - w którym żyją, daje im poczucie jasnej przyszłości... Nic więc dziwnego, że ludzie dotknięci traumą dramatycznych wydarzeń tego roku próbują uciec od konsekwencji tych wydarzeń, od poważnych i trudnych debat... I od skomplikowanych i ryzykownych decyzji.

Mówiąc, że media głównego nurtu kształtują wyborców, ma Pani na myśli to, że współtworzą one jedną polityczno-medialną machinę czy też są przybudówkami określonych partii politycznych?
- Takie ujęcie problemu jest upraszczające, bo zakłada, że przedstawiciele elit ustalają taktykę na specjalnych zebraniach. Moim zdaniem, mamy do czynienia z czymś poważniejszym, z mechanizmami społecznymi, które mimo 20 lat transformacji ustrojowej nie zmieniły do końca posttotalitarnego systemu w sprawną i funkcjonalną demokrację. Mamy demokrację dość fasadową. Bo demokracja jest systemem niezwykle trudnym. Czyni z obywatela człowieka, który posiada trudną sztukę dokonywania wyboru między różnymi rozwiązaniami i praktykuje ją na co dzień wedle wybranego i wypracowanego przez siebie systemu wartości. Każdy problem - polityczny, społeczny, gospodarczy ma co najmniej dwa rozwiązania, które wynikają z różnych założeń (w uproszczeniu lewicowych i prawicowych) i prowadzą do różnych konsekwencji. Na przykład jako państwo możemy chronić poczęte życie albo uznać, że nie należy tego robić. Możemy wprowadzić eutanazję, refundację in vitro, albo zrezygnować z takich pomysłów. Wreszcie możemy skoncentrować się na wyjaśnianiu przyczyn tragedii w Smoleńsku albo uznać, że zostawiamy tę sprawę biegowi dziejów, bo nie potrafimy lub nie mamy odwagi wyjaśnić przyczyn tej tragedii. Takie przykłady można mnożyć.

Ale to właśnie zadaniem elit i mediów jest analizowanie sposobów rozwiązań naszych problemów i przewidywanie ich skutków...
- Prezentowanie i popieranie różnych rozwiązań zmusiłoby nasze elity do podziału i poważnej rywalizacji, zarówno w sferze biznesu, polityki, kultury, jak i nauki itd. Taka rywalizacja jest możliwa tylko w spluralizowanym świecie, w którym zmiana rządzącej ekipy nie oznacza automatycznie utraty pracy przez "przegranych" dziennikarzy, ekspertów, a także dziwnych kłopotów z izbą skarbową części przedsiębiorców. Tak będzie, gdy największe formacje polityczne będą miały, jak w USA, w Niemczech czy Francji "swoje" media, biznes, środowiska naukowe i artystyczne. Swoje nie oznacza - dyspozycyjne, lecz równoprawne i dające poczucie bezpieczeństwa ekonomicznego. Dzisiaj elita jest jedna - biznesowa, medialna, naukowa. Nie musi rywalizować i konkurować. To bardzo wygodne, ale szkodliwe. Monopol zawsze przynosi gorsze, bo niekonkurencyjne rozwiązania itd. To charakterystyczne, że właśnie IPN oraz CBA są najbardziej atakowane przez obecny establishment. Obie instytucje pełnią szczególną funkcję - kontrolują elity. IPN opisuje przeszłość, czyli weryfikuje legitymację do bycia elitą, a CBA sprawdza jakość elit, czyli ich podatność na korupcję.

Mimo to piętnowaniem tych zachowań zajmują się tylko mniejsze media, w tym "Nasz Dziennik". Duże koncerny uznały to za przykłady "upolitycznienia"...
- Mamy dzisiaj do czynienia z próbą odtworzenia mechanizmu, z którym pożegnaliśmy się w 1989 r., czyli z nową formą monopolu establishmentu na zarządzanie polskim społeczeństwem i państwem. Oczywiście także w tym nowym establishmencie dochodzi do konfliktów, np. afera Rywina. Ale do dziś taka wizja zarządzania Polską przez elity - ponad głowami obywateli - nie została do końca odrzucona. Obawiam się, że wzorca tego, co się obecnie dzieje w Polsce, należy szukać na Wschodzie. Czy czasem nie testujemy rosyjskiego wariantu demokracji? Pozornie - wybory są, ugrupowania opozycyjne bez szans na zdobycie władzy - również, ale media i biznes wspierają tylko jedną partię realnie sprawującą władzę.

Nadzieją, jeśli chodzi o wolność słowa w Polsce, dla niektórych jest to, że w Polsce prężnie rozwijają się mniejsze, ale niezależne media oraz komunikacja internetowa.
- Historia ostatnich 20 lat III RP pokazuje, że mimo tej "obróbki" przez media głównego nurtu Polacy mają świadomość, że są podmiotem tego, co dzieje się w kraju. Mam nadzieję, a nawet przekonanie, że realizacja u nas rosyjskiej wersji "demokracji" się nie uda. Nie oznacza to jednak, że nie czeka nas wiele trudnych chwil oraz wiele nie najlepszych decyzji politycznych i gospodarczych.

Dziękuję za rozmowę.

 

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101118&typ=my&id=my01.txt

Etykietowanie:

3 komentarze

avatar użytkownika gość z drogi

1. "Czy medialny "główny nurt" w Polsce kreuje rzeczywistość......

własnie,to jest pytanie........PODSTAWOWE
wielkie dzięki naszemu dziennikowi za TA ROZMOWE,i własnie z Panią dr Barbarą Fedyszak-
Radziejowską,Osobą,ktorą szanuje i podziwiam.............
mysle ze Pani dr odpowiedziała na pytania,wyjątkowo celnie i obrazowo.............
jeszcze RAZserd podziekowanie za TEN ARTYKUŁ

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

2. Leszek Dobrzyński Jaka miła

Jaka
miła informacja o naszym prezydencie co to się byle turbulencji nie boi
i w trudnych chwilach pociesza załogę samolotu i zachowuje zimną krew.
Gdyby to była relacja o ś.p. Lechu Kaczyńskim, byłoby pewnie o braku
rozsądku, głupiej brawurze i sprawianiu kłopotów załodze. Brakuje tylko
jeszcze wstawki, jak to Bronek zaszedł do kabiny pilotów i poradził im
jak ominąć strefę turbulencji i dzięki radom Dobrego i Mądrego
Prezydenta samolot, jego załoga i pasażerowie cało wyszli z opresji.


www.tvn24.pl

Prezydent
Bronisław Komorowski turbulencji się nie boi. Embraer z głową państwa
na pokładzie wracając z Niemiec wpadł w strefę turbulencji. Jedyną
reakcją prezydenta na komunikat proszący o zajęcie miejsc było:
"turbulencje, oj, pan ma rzeczywiście kłopoty z tym".

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

3. Nic straconego,merdia napewno jutro zachwycą sie pRezydentem

dzisiaj nie,bo jeszcze nie dostały rozkazu z "gory";)

gość z drogi