Zaproszenie od ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego
Dni Ormiańskie Sobota, 23 października, g. 15.00 - Gliwice - Sala Sesyjna Urząd Miasta przy ul. Zwycięstwa 25 - sesja popularno-naukowa o Ormianach Niedziela, 24 października, g. 11.00 - Gliwice - kościół św. Trójcy przy ul. Mikołowskiej 2 - msza św. ormiańskokatolicka z okazji 375 rocznicy zawarcia przez Ormian lwowskich unii kościelnej z Rzymem. Niedziela, 24 października, g. 15.00 - Pyskowice k. Gliwic - sala Domu Kultury przy Wojska Polskiego 3 - wykład i slajdy o Kresach Wschodnich i Ormianach. Dzień Kresowy w Gorzowie Wielkopolskim - poniedziałek, 25 października g. 16.00 - Biblioteka Wojewódzka - spotkanie autorskie i wykład "Przemilczane ludobójstwo na Kresach". 18.00 - Katedra Gorzowska - msza św. za pomordowanych przez OUN-UPA na Kresach Wschodnich. Wtorek, 26 października, g. 18.00 - Piła - parafia księży salezjanów - ul. Jana Bosko 1 - msza św. i spotkanie autorskie oraz wykład "Przemilczane ludobójstwo na Kresach" Sobota, 30 października g. 11.00 - Łężyca k. Zielonej Góry - złożenie urny z ziemią z miejsc męczeństwa na Kresach Wschodnich i msza św. za pomordowanych przez OUN-UPA g. 16.00 - Zielona Góra - Sala Witrażowa Muzeum Ziemi Lubuskiej, ul. Niepodległości 15. Szczęść Boże!
- Zaloguj się, by odpowiadać
2 komentarze
1. Szanowni Państwo! Drodzy
Szanowni Państwo! Drodzy Przyjaciele!
W nawiązaniu do ostatniej korespondencji przesyłam dwa kolejne zaproszenia na konferencje kresowe:
1/ Do Gliwic na 28 bm. - zaproszenie pod linkiem: http://www.muzeum.gliwice.pl/konferencja-naukowa-%E2%80%9Ekresowianie-na...
2/ Do Warszawy na 26 bm.
26 października o godz. 11.00 w warszawskim Centrum Edukacyjnym IPN, ul. Marszałkowska 21/25, odbędzie się konferencja „Zbrodniarze z OUN-UPA i sprawiedliwi Ukraińcy. Dokumentacja i upamiętnienie”. Konferencję zorganizował Instytut Pamięci Narodowej przy współpracy Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej i Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów.
Szczęść Boże!
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Żal kresowych stanic
Na Wołyniu prawie nie ma już polskich wsi. Trudno także znaleźć większe
skupiska Polaków. Sowieckie deportacje, banderowskie rzezie, wreszcie masowa
wywózka po zakończeniu II wojny światowej skutecznie "oczyściły" Wołyń z
ludności polskiej. A jednak po upadku imperium sowieckiego okazało się, że jakby
na przekór historii żyją tu Polacy, którzy przetrwali i nie ulegli
wynarodowieniu. Dziś, skupieni wokół nielicznych rzymskokatolickich parafii,
starają się kultywować polskie tradycje i pamięć przodków. Zarówno oni, jak i
polscy kapłani decydujący się na posługę w tak trudnych warunkach potrzebują
pomocy z kraju.
- U mnie Dzień Zaduszny trwa przynajmniej do 8-9 listopada - mówi ks. Andrzej
Kwiczala, od 9 lat proboszcz parafii w Maniewiczach. - Tyle czasu schodzi, zanim
objadę te wszystkie cmentarze, wojenne i cywilne, te mogiły w wymordowanych
wioskach. Bo to i po lasach, a czasem po bagnach trzeba pochodzić - dodaje.
Bywa, że parafianie prowadzą księdza w głęboki las i pokazują miejsce, w którym
- jak słyszeli od babci - została zamordowana cała polska rodzina. - Kiedyś
wzięli mnie na Załazie, to taka wioska bliżej granicy z Białorusią, i pokazują:
tu leży nasza rodzina, tu zamordowani chłopcy z sąsiedztwa, tam inni. Idą i po
kolei stawiają znicze - wspomina ksiądz. - Nie ma rady, do każdej z tych mogił
trzeba podejść i się pomodlić. Jak tu ominąć miejsce w Karasinie, gdzie został
spalony kościół z dziećmi pierwszokomunijnymi, a księdza wywleczono i
zamordowano gdzie indziej. Nocą, po kryjomu postawiłem tam krzyż. Stoi do dziś,
a miejscowi jeszcze kwiatki przy nim położą.
Okolice Maniewicz to rejon wielkich walk toczonych w latach 1915-1916 przez
oddziały Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. Zginęło tu tysiące Polaków. Ich
mogiłami, którymi usiana jest cała okolica, opiekują się od kilkunastu lat
harcerze ze Zgierza. Ale są też groby nieznanych legionistów. Ksiądz Andrzej
dowiedział się, że na terenie jego parafii w Czersku są pochowani legioniści,
którzy w bitwie pod Kostiuchnówką zostali ranni i zmarli ulokowani na kwaterach.
- Jeszcze 15 lat temu nasze parafianki pamiętały ich nazwiska, a teraz, z powodu
wieku, zapomniały. Niestety nikt tego nie zapisał. Wiadomo tylko, że są to
"polscy panowie oficyjerzy" - opowiada z żalem kapłan.
Trzy parafie księdza Andrzeja
- Ja prowadzę w zasadzie nie jedną, a trzy parafie - w Maniewiczach, Lubieszowie
i Czersku. W niedziele i święta robię ok. 200 km, aby odprawić Mszę św. w każdej
z nich. A każda parafia to jak inne dziecko - wskazuje ks. Andrzej. Maniewicze,
znane jako miejsce, gdzie toczyły się walki legionowe, to stosunkowo młoda osada
powstała tak naprawdę w okresie międzywojennym. Kościół konsekrowany w 1938 r.
służył wiernym bardzo krótko. W 1943 r. został definitywnie zamknięty, gdyż
ówczesny proboszcz ks. Jastrzębski zaraził się tyfusem i zmarł w 1942 roku. Po
wojnie świątynia została zamieniona przez Sowietów na magazyn soli. Zgromadzone
tu 700 kg soli skamieniało, a przy próbie rozkruszenia jej za pomocą dynamitu
poważnie uszkodzono budynek kościelny. Po odzyskaniu świątyni w 1992 r. udało
się pokryć kościół nowym dachem, usunąć sól i przywrócić budynek jako miejsce
kultu. Jednak pozostał problem zasolenia ścian.
- Ściany kościoła oddają średnio 43-47 wiader soli rocznie. Rekordowy okazał się
bieżący rok, w którym ze względów pogodowych już zeskrobaliśmy motykami 183
wiadra soli - relacjonuje ks. Andrzej. - Trzeba koniecznie zbić tynki i dokonać
odsolenia tych ścian. Musimy znaleźć sponsorów remontu, gdyż parafia jest na to
zdecydowanie za słaba finansowo. Musimy liczyć na ludzi dobrej woli z Polski -
wskazuje. Według szacunków księdza, obecnie parafia w Maniewiczach liczy nie
więcej niż 75 osób. Wcześniej, gdy w pobliżu nie funkcjonowała żadna cerkiew,
przychodziła tu znaczna grupa prawosławnych, którzy teraz modlą się w swoich
świątyniach. - Ale pozostały do dziś między nami bardzo dobre relacje -
podkreśla ks. Andrzej. - Spotykamy się w czasie świąt i różnego rodzaju
uroczystości, w naszym kościele często śpiewa chór prawosławny. Zresztą, jak by
nie patrzeć, większość małżeństw jest mieszana. Jeżeli trzeba pomóc, to jedni
drugim nie odmówią. My tu naprawdę nie dostrzegamy obecnie żadnych waśni
wyznaniowych ani narodowościowych - dodaje. Inna sprawa, że Maniewicze uniknęły
masowych zbrodni nacjonalistów ukraińskich w czasie rzezi wołyńskich.
Nie można jednak tego powiedzieć o drugiej parafii ks. Andrzeja - pw. św.
Franciszka z Asyżu i Świętych Cyryla i Metodego w Lubieszowie. Założyli ją
Ojcowie Kapucyni w 1756 roku. Kościół został zamknięty po rzezi z 9 listopada
1943 roku. Zakonników i zakonnice wraz z ponad 200 parafianami Ukraińcy zagnali
do jednego z budynków i spalili żywcem. Po wojnie Sowieci przeznaczyli kościół
na salę sportową dla milicji, w podziemiach urządzono świetlicę, w części
klasztoru - areszt śledczy, siedzibę prokuratury i sale sądowe. - Z jednej
strony użytkowany bez remontu obiekt niszczał, ale z drugiej - bez tych
lokatorów byłby dzisiaj całkowitą ruiną - zauważa ks. Andrzej.
Kościół został odzyskany w 1992 r. głównie dzięki determinacji rodziny pani
Walentyny Szołomickiej, która pełni dziś funkcję prezesa miejscowego oddziału
Towarzystwa Kultury Polskiej. Trudno ustalić liczbę Polaków w parafii, gdyż nie
wszyscy potrafią udokumentować swoje pochodzenie. W czasie rzezi, pożarów czy
nocnych ucieczek ludzie ratowali życie, uchodząc często w samej bieliźnie, nie
myśleli o zabieraniu ze sobą metryk i dokumentów. Ich brak uniemożliwia dziś
otrzymanie Karty Polaka.
- Na niedzielnej Mszy św. widzę tu ok. 20-25 osób - twierdzi ks. Andrzej. Dzieci
na katechezę i język polski przychodzi więcej.
- W szkole język polski jest drugim językiem obcym do wyboru w trzech klasach
gimnazjalnych - mówi nauczycielka polskiego pani Julia Harytoniuk, która
prowadzi także polską szkółkę sobotnio-niedzielną przy parafii. - Razem uczy się
tu polskiego ok. 50 dzieci i młodzieży, i to nie tylko Polaków.
Trzecia z parafii ks. Andrzeja położona jest głęboko w lasach, w odległym o
blisko 100 km od Maniewicz Czersku. Choć połowa mieszkańców wsi jest pochodzenia
polskiego, język polski jest tu znany w wersji szczątkowej. Msze św. odprawia
się nadal po domach. Przedwojenny okazały kościół pw. św. Marcina został spalony
przez Niemców. To efekt donosu ukraińskich nacjonalistów z sąsiedniej wsi, że w
podziemiach świątyni ukrywana jest broń.
Kilka lat temu ks. Andrzej wystąpił z pomysłem postawienia w Czersku kaplicy
dojazdowej, ale parafianie wyperswadowali mu ten pomysł. - Ludzie mi
uświadomili, że wieś wymiera, młodzi uciekają do miast, więc nie ma sensu
wydawać pieniędzy na kaplicę - wyjaśnia kapłan.
W Czersku, podobnie jak w innych wołyńskich parafiach, sporo jest starszych
polskich kobiet, którym trzeba pomóc materialnie. - Szczerze mówiąc, jeśli już
pomagam, to nie tylko Polakom, ale wszystkim potrzebującym, bo nie wyobrażam
sobie, że jedna biedna babcia dostanie paczkę na święta, a jej może jeszcze
biedniejsza sąsiadka już nie - mówi ks. Andrzej. - Póki ta polskość jest tu
jakoś utrzymywana, to ktoś musi pracować z tymi ludźmi. W zasadzie można by
zmienić parafię, ale powstaje problem: co z tymi ludźmi? To, że oni są biedni,
że jest ich mało, nie znaczy, iż można ich zostawić na pastwę losu.
Scenariusz, który napisało życie
Dzieje rodziny pani Haliny Pawluk, prezes Stowarzyszenia Kultury Polskiej w
Maniewiczach, jak wiele kresowych historii mogłyby posłużyć za kanwę
fascynującej powieści czy scenariusza filmowego. Mama pani Haliny, Kazimiera
Skowronek, wyszła za mąż w październiku 1940 r., gdy w mieście stali już
Sowieci. Trzeciego dnia po ślubie jej męża, Polaka, zabrało NKWD. Przepadł jak
kamień w wodę. Chodziła po rozmaitych sowieckich urzędach w Maniewiczach i w
Łucku, lecz nowi okupanci stanowczo zaprzeczali, że jej małżonek został
zatrzymany. Czekała prawie całą okupację, ale w końcu uznała, że nie żyje. W
1944 r. wyszła ponownie za mąż za starającego się o jej rękę Ukraińca. W 1945
r., gdy mieli już w ramach tzw. repatriacji wyjeżdżać za Bug, męża zatrzymano
dłużej w pracy i to przesądziło o tym, gdzie spędzili resztę życia.
- Spóźnił się na transport, a mama bez niego nie pojechała. Starali się wyjechać
następnym, ale okazało się, że to był ostatni pociąg, a granica została już
zamknięta - opowiada pani Halina. - Rodzina mamy wyjechała i osiedliła się w
okolicach Łodzi, a my - bo już byłam na świecie - zostaliśmy.
Po wojnie odnalazł się pierwszy mąż pani Kazimiery. Wywieziony na Sybir, przeżył
i trafił do Wojska Polskiego. Ranny, po wojnie pozostał i zamieszkał w Anglii.
Za pośrednictwem Czerwonego Krzyża odszukał panią Kazimierę i zaproponował
wspólne życie.
- Mama, która miała już dzieci, została przy drugim mężu - opowiada pani Halina.
- Zresztą wyjazd z ZSRS w 1947 r. był całkowicie nierealny.
Jej pierwszy mąż nie założył już rodziny. Na starość wrócił do Polski i kupił
mieszkanie w Warszawie. Przed śmiercią widział się z panią Kazimierą. Umarł rok
przed nią.
Podobne kresowe historie można mnożyć. Męża najmłodszej siostry pani Kazimiery
Sowieci zesłali do Workuty w 1944 r., a wypuścili dopiero po śmierci Stalina w
1953 roku. Jego żona z dzieckiem wyjechała w 1945 r. do Polski. On po wyjściu z
gułagu, nie mogąc przekroczyć granicy, ożenił się później z Rosjanką i
zamieszkał w Maniewiczach.
Panią Halinę wraz z młodszym bratem mama ochrzciła po kryjomu w katedrze w Łucku
w 1950 roku. Później i tę świątynię zamknięto. Życie religijne ustało na długie
dziesięciolecia.
- Za komuny mama była może ze dwa razy w katedrze we Lwowie. Dopiero gdy
pojechała do Polski w 1960 r., po raz pierwszy po wojnie przystąpiła do
spowiedzi i do Komunii Świętej. Pamiętam, jak często płakała, gdy rodzina pisała
z Polski na Święta Wielkanocne i Boże Narodzenie - wspomina wzruszona kobieta.
Ale to właśnie od pani Kazimiery Mitkalik z domu Skowronek rozpoczęło się
odrodzenie Kościoła w Maniewiczach. To ona zorganizowała grupę osób, która w
1992 r. odzyskała miejscową świątynię. W jej domu odprawiane były pierwsze
nabożeństwa reaktywowanej parafii.
Jak wspomina jej córka, pani Kazimiera nigdy nie wypierała się swojej polskości.
W jej domu mówiło się tylko po polsku. To dlatego polszczyzna pani Haliny
zachwyca. Dziś jest ona emerytowaną nauczycielką matematyki i uczy języka
polskiego jako przedmiotu fakultatywnego w maniewickiej szkole gimnazjalnej, a
także w sobotniej szkółce polskiej, którą przed 15 laty założyła wraz z mamą.
Ewangelizować i nie zatracić polskości
Na Wołyniu nie ma już w zasadzie wsi czysto polskich. Nieczęsto też można
usłyszeć język polski. - Tu jest po prostu za mało Polaków, żeby język polski
był w stałym użyciu - wskazuje ks. Andrzej. - W starych rodzinach polskich
podstawowe modlitwy odmawiane są po polsku, ale tych rodzin jest dramatycznie
mało. W parafii w Maniewiczach żyją 2-3 polskie rodziny. Ale rodzin mających
przynajmniej kroplę polskiej krwi jest ok. 40 procent. Młodych uczymy modlitw w
języku ukraińskim, nie zapominając o polskim.
Ksiądz Kwiczala wskazuje, że o języku, w jakim odprawiane są Msze św. w jego
parafii, decydują względy praktyczne. Nabożeństwa prowadzi przeważnie po
ukraińsku. W języku polskim odprawia Msze św. zazwyczaj raz w tygodniu, zwykle w
soboty.
Chyba że przyjedzie większa grupa gości z Polski i w kościele jest więcej
Polaków niż Ukraińców. - Gdybym całkowicie zukrainizował nabożeństwa, ludzie
zatraciliby polskość, ale z drugiej strony, jeśli chcę mieć na Mszy św. dzieci,
i to te najmłodsze, to żeby coś rozumiały, trzeba było wprowadzić ukraiński -
mówi.
Zresztą przy odprawianiu nabożeństw są też przyjęte liczne formy mieszane. Gdy
ślub bierze para polsko-ukraińska, to pytania są zadawane w ojczystym języku
każdego z małżonków. A w czasie Mszy św. stosuje się tzw. falę, w której części
stałe odmawiane są np. po ukraińsku, a zmienne - po polsku. Z reguły dwa razy w
dwóch językach odmawiane jest "Ojcze nasz". W czasie kazania również stosowana
jest "fala". Chodzi o to, aby nie tracąc wątku, powiedzieć kazanie w dwóch
językach.
- Wymaga to pewnego zachodu i umiejętności, żeby zbytnio nie przedłużać i żeby
wszyscy zrozumieli - konkluduje ks. Andrzej. - Ale dla mnie ważne jest, aby w
czasie Mszy św. ludzie się jednoczyli i nie było tego podziału: moje - twoje.
Bieda aż piszczy
Po dynamicznie rozwijającym się w okresie międzywojennym ośrodku przemysłowym w
Maniewiczach, ściągającym do pracy ludzi nie tylko z najbliższych okolic, ale
też z centralnej Polski, dziś pozostało tylko wspomnienie. W 10-tysięcznej
wiosce panuje strukturalne bezrobocie. Wypłaty pensji i świadczeń są tak niskie
i nieregularne, że chcąc nie chcąc, ludzie muszą sami uprawiać warzywa,
kartofle, hodować zwierzęta na mięso. Nie są to duże uprawy, bo brakuje maszyn
rolniczych.
- Tu wszystko robi się ręcznie, jak na początku XIX wieku - mówią z rezygnacją.
- Dobrze, że w tym roku grzyby i jagody obrodziły. Ludzie ratują się,
wyjeżdżając za sezonową pracą do Polski, ale też do Kijowa czy Moskwy.
Ogólna bieda dotyczy też Kościoła. Trudno liczyć na to, aby nieliczna i uboga
społeczność parafialna była w stanie utrzymać księdza i budynki parafialne.
- Początkowo przestraszyłem się tych warunków - wspomina ks. Andrzej. - Miałem
zostać "na trochę", które się już mocno przeciągnęło. A gdy w końcu pojawiła się
propozycja wyjazdu w inne miejsce - zrezygnowałem. Trudno, niech już będzie
biedniej, ale czuję, że tu jestem bardziej potrzebny. Od strony duszpasterskiej,
humanitarnej i medycznej.
Ksiądz, który skończył w Polsce Akademię Medyczną i przed pójściem do seminarium
prowadził praktykę lekarską, pomaga czasami służbom medycznym w miejscowym
ośrodku zdrowia i w więzieniu, w którym pełni również funkcję kapelana. Po
poradę i lekarstwa przychodzą do niego także miejscowi ludzie.
- Tu ludzie zginąć z głodu na pewno by nie dali, ale mówią: niech ksiądz nie
liczy na pieniądze, bo my sami nie mamy. I ja im wierzę - mówi ks. Andrzej.
Kościół w Maniewiczach przez jakiś czas był wspomagany przez niemieckie
organizacje pomocowe Kirche in Not i Renovabis. Ale to już się kilka lat temu
skończyło. Obecnie nie dociera tu żadna zorganizowana pomoc państwowa z Polski.
- Cały czas szukam w kraju tzw. niedziel kazaniowych, aby mieć za co zrobić coś
przy kościele czy pomóc starszym, samotnym parafianom, ale z tym jest coraz
ciężej - mówi zatroskany kapłan. - Jakieś dary rzeczowe, np. lekarstwa, ubrania,
pomoce szkolne dla dzieci, dostaję od partnerskiego miasta Łodzi. Coroczną pomoc
świąteczną dla moich parafian organizuje też lubelski senator Stanisław Gogacz.
Mogę też liczyć na całkiem prywatną pomoc kolegów z Polski skupionych wokół pana
Józefa Gruszczyka z Ostrowa Lubelskiego, którzy systematycznie wspomagają mnie,
jak mogą - wskazuje.
- O dramatycznej sytuacji materialnej polskich parafii na Wołyniu dowiedziałem
się kilka lat temu dzięki wyjazdom na groby z żołnierzami lubelskiego środowiska
27. Dywizji Piechoty AK - mówi Józef Gruszczyk. - Wraz z kolegami postanowiliśmy
w miarę naszych możliwości pomagać materialnie najpierw Ojcom Franciszkanom w
Kowlu, a następnie ks. Andrzejowi w Maniewiczach. Nasza grupa liczy już
kilkanaście osób. Przeprowadzamy zbiórki pieniędzy oraz darów rzeczowych i
przywozimy je do parafii ks. Andrzeja czy Ojców Franciszkanów w Kowlu. Mamy
nadzieję, że ta inicjatywa rozprzestrzenia się w Polsce. Powinniśmy czuć się
odpowiedzialni za Polaków i ślady polskości pozostawione na Kresach - dodaje.
Adam Kruczek
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=108170
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl