Gorzki smak rozczarowania (Barbara Fedyszak-Radziejowska)

avatar użytkownika Maryla

Znam gorzki smak zawodu i przyznaję, że niełatwo z nim żyć.Bolesne doświadczenie zawodu ludźmi polityki, którym głęboko ufałam, przeżywałam dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy po 4 czerwca 1989 roku zobaczyłam, co robią i jak myślą ludzie określani w latach 70. i 80. ub. wieku jako „środowiska korowskie”. Po raz drugi równie gorzko doświadczyłam zawodu, gdy wybrany przy silnym oporze tych samych elit Lech Wałęsa – bohater „Solidarności” – okazał się prezydentem „lewej nogi” i Mieczysława Wachowskiego. Znam gorzki smak zawodu i przyznaję, że niełatwo z nim żyć. Znacznie łatwiej przyjąć do wiadomości, że politycy, którym ufałam, popełnili błędy, nie do końca poradzili sobie ze złożoną materią rządzenia, czy też, że nie do końca zrealizowali przedwyborcze obietnice. Tak było, gdy rządy sprawował J. Olszewski, J. Buzek, Lech Kaczyński jako Prezydent RP czy Jarosław Kaczyński jako premier. Widziałam, że próbują zrealizować to, co obiecali (wyprowadzenie Armii Czerwonej, lustracja, IPN, emerytury, edukacja, CBA, WSI, obniżenie podatków etc.). Nie wszystko im się udało, ale inaczej odbiera się niemożność, inaczej kłamstwo czy profesjonalne wprowadzanie w błąd. To pierwsze zasmuca, to drugie upokarza i dotkliwie rani.

Kiedy tuż przed wyborami 3 czerwca 1989 r. L. Wałęsa oświadczył: będę głosował na listę KO „S” oraz na rządowo-partyjną listę krajową – uznałam to za taktykę w niejasnej i złożonej sytuacji międzynarodowej. W końcu mur berliński stał, podobnie jak Armia Czerwona pod Legnicą. Pamiętałam o nagłej, tragicznej śmierci w styczniu 1989 r. dwóch księży, Niedzielaka i Suchowolca, i miałam świadomość, że mogą one mieć związek z przygotowaniami do obrad Okrągłego Stołu. W Polsce dokonywała się na moich oczach rzecz niebywała – znikała niemożność i bezsilność, a my pomalutku zaczynaliśmy wychodzić z komunizmu. Ale kiedy dwa dni po wygranej zwolenników „Solidarności” w I turze A. Michnik napisał w „Gazecie Wyborczej” o znaczeniu dialogu i kompromisu oraz przestrzegał przed triumfalistyczno-
-konfrontacyjną retoryką, a J. Kuroń przekazał 5 czerwca W. Frasyniukowi, by NSZZ „S” nie organizowała żadnych wieców i demonstracji z okazji zwycięstwa nad koalicją partyjno-rządową, zaczynałam się niepo-koić. Jeszcze rozumiałam, ale już nie do końca ufałam.

Kiedy w gazetkach i biuletynach „nie wolno było (sic!) używać określeń typu „śmierć komunie”, a tego samego 5 czerwca na konferencji prasowej przedstawicieli Komitetu Obywatelskiego „S” J. Onyszkiewicz przedstawił wynik wyborów z 4 czerwca jako „kłopot” dla strony solidarnościowej, czułam, że coś jest nie tak. Potem okazało się, że odrzucona przez Polaków 4 czerwca lista krajowa zostaje, a „nasi” godzą się na zmiany ordynacji (w trakcie wyborów) korzystne dla strony partyjno-rządowej.

Potem, 17 czerwca, Lech Wałęsa próbuje rozwiązać Komitety Obywatelskie „S” decyzją KKW, motywując to koniecznością budowy samorządów lokalnych, jednak pod naciskiem działaczy KO wycofuje się z tej próby. Zaś w Londynie 21 czerwca B. Geremek zapowiada demokratyczne wybory dopiero za 4 lata. Kiedy 19 lipca 1989 r. jednym głosem Sejm dokonał wyboru W. Jaruzelskiego na prezydenta, mój 13-letni syn – na wakacjach – biegał wokół namiotu i krzyczał – jak to jest możliwe, oszukaliście mnie, przecież mówiliście, że wprowadził stan wojenny i to było straszne doświadczenie – to pomyślałam, że oszukano nie tylko mojego syna.

Ale nadal pamiętałam, że Armia Czerwona stoi w Legnicy, i cieszyłam się, że gen. Kiszczak jest tylko ministrem spraw wewnętrznych, a nie premierem. Cieszyło mnie też, że rząd z premierem Mazowieckim powstał dzięki koalicji KO „S” – ZSL – SD, a nie KO „S” – „reformatorskie” PZPR. Może wtedy zaczęła się ta chora nienawiść części elit do J. Kaczyńskiego, który tę koalicję (z wsparciem L. Wałęsy) zorganizował, ku zaskoczeniu zwolenników tej drugiej koalicji. Wolno, ale konsekwentnie budowaliśmy niepodległość i demokrację. Wszystko toczyło się jednak zbyt wolno; pierwsze w pełni demokratyczne wybory – tylko do samorządów – odbyły się 27 maja 1990 r. Kolejne, prezydenta RP, 25 listopada 1990 r. (II tura 9 grudnia), zaś normalne wybory do Sejmu i Senatu 27 października 1991, czyli po 2 latach i 2 miesiącach od powstania rządu Mazowieckiego oraz 2 lata i 4 miesiące po wyborach czerwcowych 1989 r. Czekaliśmy dłużej niż inne państwa postkomunistyczne. Na Węgrzech i w Czechosłowacji demokratyczne wybory odbyły się w czerwcu 1990 r., a więc ponad rok wcześniej!

Minęło 21 lat, jest kolejny czerwiec i zastanawiam się, czy moi rodacy, zwolennicy PO, potrafią krytycznie ocenić swoich polityków? Kiedy w przedwyborczej debacie ich kandydat B. Komorowski ostentacyjnie lekceważył nasze zobowiązania wobec NATO, zapowiadał wsparcie dla „innych” niż Związek Polaków organizacji na Białorusi, zachwycał się współpracą z Rosjanami w śledztwie toczonym w sprawie tragedii pod Smoleńskiem, mówiąc, że „katastrofa to tylko cząstka” relacji z Rosją, miałam wrażenie straszliwego i bolesnego déjà vu. Pytany o in vitro, o umowę gazową z Rosją, o politykę spójności i solidarności, o obowiązki państwa, emerytury, kondycję polskiego wojska – uchylał się od jasnych odpowiedzi. Słyszeliśmy zawsze to samo: nie ma takiego problemu, jest sukces ekonomiczny, zgoda buduje, a kto myśli inaczej – ten wróg. Myślę inaczej niż marszałek, mam do tego prawo i nie jestem z tego powodu zagrożeniem, tylko opozycją. Jeśli nadal budujemy demokrację.

 

http://goscniedzielny.wiara.pl/index.php?grupa=6&cr=1&kolej=0&art=1277994708&dzi=1104708891&katg=

Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika Rebeliantka

1. Także

Także jestem rozczarowana. Bardzo.

I nie sądzę, by Polacy mieli takie władze, na jakie zasługują.

Obecna ordynacja wyborcza zabetonowuje scenę polityczną, a ugrupowania parlamentarne nie prowadzą polityki w zgodzie ze słusznymi oczekiwaniami Polaków. 45% wyborców nie głosowało. Tylko 25% uprawnionych do głosowania poparło Komorrę.

Nie podoba mi się język miłości, którym zaczyna mówić także PiS.

Rebeliantka