Gazeta Polska To był zamach – mówią eksperci polski i niemiecki

avatar użytkownika Maryla

 

Gazeta Polska

To był zamach – mówią eksperci polski i niemiecki

Informacja, że Tu-154 podchodził do lądowania prawie do końca na autopilocie, potwierdza niemal ze stuprocentową pewnością tezę, że załogę wprowadzono w błąd przy użyciu tzw. meaconingu. Oznaczałoby to, że Lech Kaczyński z małżonką i pozostałe 94 osoby na pokładzie zostały zamordowane.

Raport rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), zaprezentowany w Moskwie przed kamerami telewizyjnymi, za katastrofę pod Smoleńskiem obarcza winą polskich pilotów, pozostawiając przy tym miejsce dla domysłów, że załoga uległa naciskom któregoś z pasażerów.
 

„Komisja Techniczna jednoznacznie stwierdziła – w czasie lotu nie doszło do aktu terrorystycznego, wybuchu, pożaru na pokładzie, niesprawności urządzeń technicznych samolotu. Silniki pracowały do samego zderzenia z ziemią. (...) Ustalono, ze w kabinie znajdowały się osoby niebędące członkami załogi. Głos jednej z nich dokładnie zidentyfikowano, głos innej (lub innych) poddawany jest dodatkowej identyfikacji przez stronę polską. Jest to ważne dla śledztwa” – czytamy w dokumencie. Ale mimo ogólnikowego charakteru i rażącej jednostronności w raporcie znalazły się istotne informacje, które podważają wersję Rosjan, wskazując przy tym, że tragiczna śmierć 96 Polaków – w tym prezydenta RP – wcale nie była konsekwencją nieszczęśliwego wypadku.

Kto zmylił autopilota?

Z raportu rosyjskiego MAK wynika przede wszystkim, że samolot prezydencki podchodził do lądowania na autopilocie, który sterował zarówno wysokością, ciągiem, jak i kursem rządowej maszyny. Co ciekawe, informacji tej nie podano podczas konferencji prasowej; znajdowała się ona tylko w pisemnej wersji dokumentu.

„Wyłączenie pilota automatycznego w płaszczyźnie wzdłużnej i automatycznego regulatora ciągu nastąpiło przy próbie odejścia na drugi krąg odpowiednio na 5 i 4 sekundy przed zderzeniem z przeszkodą (drzewem), które zapoczątkowało niszczenie konstrukcji samolotu” – informują autorzy raportu. To bardzo ważna informacja. Autopilot jest urządzeniem do automatycznego sterowania samolotem, pobierającym do tego celu dane z GPS i innych wskazań przyrządów pokładowych (na GPS opiera się zresztą cały nowoczesny „flight management system”, w którym zintegrowane są urządzenia nawigacyjne, podłączone do komputera pokładowego).

Ostatni etap przed lądowaniem na autopilocie to przelot przez kolejne, leżące obok siebie tzw. waypoints: 10 km przed pasem – wysokość 500 m, 8 km – 400 m, 6 km – 300 m, 4 km – 200 m, 2 km – 100 m – ten ostatni punkt to tzw. punkt decyzji i wysokość decyzyjna: jeśli pilot nie widzi tutaj pasa startowego, to musi zrezygnować z lądowania i polecieć na inne lotnisko. Tymczasem załoga polskiego samolotu (w tak trudnych warunkach pogodowych) wyłączyła pilota dopiero 5 sekund przed katastrofą, mimo że można to zrobić w sekundę, jednym ruchem ręki. Należy zaznaczyć, że waypoints przy lądowaniu są określone inaczej dla każdego typu maszyny i nie mają nic wspólnego z tym, gdzie lądujemy.

Dziennik „Fakt”, powołując się na rosyjskiego prokuratora, który słyszał rozmowy w kokpicie, napisał kilka dni temu, że parę sekund przed tragedią piloci – dotąd spokojni – zaczęli wołać: „Daj drugi... W drugą!”. Musiał być to po prostu pierwszy moment, w którym załoga zorientowała się, że jest w złym miejscu i na złej wysokości – prawdopodobnie minęli wtedy znajdującą się tam antenę NDB lub – jak czytamy w raporcie – uderzyli w drzewo. Dlaczego piloci schodzili spokojnie do lądowania na autopilocie i dopiero kilka metrów nad ziemią zorientowali się, że samolot jest tak nisko? Czy byli samobójcami? Dlaczego nie reagowali na wskazania urządzeń pokładowych, które – jeśli działały bez zarzutu, jak twierdzą Rosjanie – musiały informować ich, że są na wysokości 100, a potem 70 czy 20 m? Wytłumaczenie jest tylko jedno: autopilot opierał się na błędnych danych z komputera pokładowego, a piloci myśleli, że są znacznie wyżej.

Jak dojść do prawdy

Wraz z upływem czasu coraz trudniej będzie uzyskać dowody wyjaśniające, kto i jak doprowadził do katastrofy polskiego samolotu pod Smoleńskiem. Zastanawiające, że dane, które mogłyby zaprzeczyć zarówno prezentowanej na łamach „GP” hipotezie o możliwości eksplozji w Tu-154 (przy czym teza o wybuchu nie wyklucza wcześniejszego zmylenia załogi poprzez meaconing!), jak i naszym ustaleniom – znajdują się w rękach Rosjan, którzy nie chcą lub przez długi czas nie chcieli udostępnić ich stronie polskiej.
 

Gruntownej analizie poddano jedynie same przyrządy nawigacyjne, a także urządzenia TAWS, które nie zawierają informacji o sygnale GPS, w związku z czym są bezużyteczne przy weryfikacji hipotezy o zakłóceniu sygnału satelitarnego.



Atak na przyrządy nawigacyjne można bowiem stwierdzić wyłącznie przez analizę czarnych skrzynek, a dokładniej: jednego z parametrów zapisanych w jednym z rejestratorów. Niestety, czarne skrzynki to tylko lepiej lub gorzej zabezpieczone nośniki i usunięcie śladów meaconingu – zwłaszcza dla służb znających od podszewkę budowę Tu-154 i jego przyrządów – nie jest trudnym zadaniem. Wystarczy, żeby ingerującym w zawartość rejestratorów nikt przez kilka godzin, a tym bardziej przez kilka tygodni nie przeszkadzał. Marek Strassenburg Kleciak, Hans Dodel



Marek Strassenburg Kleciak

– pracujący w Niemczech polski specjalista ds. systemów trójwymiarowej nawigacji; wygłaszał prelekcje m.in. na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium i w Instytucie Faunhoferea w Darmstadt; doradca niemieckich organów administracji państwowej.



Hans Dodel

– niemiecki ekspert od systemów nawigacji i wojny elektronicznej, autor książki „Satellitennavigation”.



Historia lubi się powtarzać?

19 października 1986 r. na terytorium RPA rozbił się Tu-134 z prokomunistycznym prezydentem Mozambiku na pokładzie (oprócz niego w samolocie znajdowały się 43 osoby, w tym kilkunastu ministrów i innych ważnych urzędników tego państwa). Podobnie jak w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem, maszyna roztrzaskała się, odchyliwszy się wcześniej o 37 stopni od właściwego toru lotu, a piloci obniżali samolot, zachowując się tak, jakby nie mieli świadomości, na jakiej wysokości się znajdują. Zignorowali też – tak jak polska załoga – sygnał ostrzegawczy GWPS, który włączył się 32 sekundy przed upadkiem. Po katastrofie południowoafrykańska policja zabrała wszystkie czarne skrzynki, odmawiając poddania ich niezależnemu badaniu. Oficjalny raport przygotowany przez śledczych RPA do złudzenia przypominał ustalenia Rosjan ws. katastrofy pod Smoleńskiem. Jego tezy były następujące:



1) samolot prezydenta Mozambiku był w pełni sprawny,


2) wykluczono akt terroru lub sabotażu,


3) załoga nie przestrzegała procedur obowiązujących przy lądowaniu,


4) załoga zignorowała ostrzeżenia GWPS.



Rosjanie, którzy w katastrofie stracili wiernego sojusznika, gwałtownie oprotestowali raport komisji południowoafrykańskiej. Oskarżyli władze RPA o zamach polegający na... zakłóceniu sygnału satelitarnego samolotu. Wskazywały na to okoliczności wypadku, bardzo przypominające zresztą – jak już wspomnieliśmy – to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem.



Po kilkunastu latach okazało się, że w tym akurat przypadku rację mieli komuniści. W styczniu 2003 r. Hans Louw, były agent służb specjalnych rasistowskiego reżimu RPA, przyznał, że samolot został strącony wskutek celowego zakłócenia sygnału satelitarnego przez południowoafrykańskich agentów. Dodał, że w wypadku niepowodzenia ataku maszyna miała zostać zestrzelona przez jedną z dwóch specjalnych ekip.


(lm, wg)

http://media.wp.pl/kat,1022943,page,3,wid,12303949,wiadomosc.html?ticaid=1a3bc
Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. zacieranie sladów w Polsce

Wojskowy Inspektor Sanitarny: "Rzeczy muszą być zniszczone"

DECYZJA SĄDU NIE ZAMKNĘŁA SPRAWY RZECZY OSOBISTYCH OFIAR

Wojskowy Inspektor Sanitarny: "Rzeczy muszą być zniszczone"
Fot. TVN24Co zrobić z niektórymi rzeczami ofiar katastrofy?
68
worków z resztkami rzeczy należących do ofiar katastrofy TU-154, nadal
może zostać zutylizowanych. I nie przeszkodzi w tym decyzja sądu, który
się na to nie zgodził. Cały czas toczy się bowiem postępowanie
administracyjne. Nie potrwa długo, a intencja Głównego Inspektora
Sanitarnego Wojska Polskiego jest jasna. - Rzeczy należy zniszczyć. Po
obejrzeniu zdjęć nie wyobrażam sobie innej decyzji - przyznaje w
rozmowie z tvn24.pl. A bliscy ofiar chcą, by ktokolwiek zapytał ich o
zdanie.

W ubiegłym tygodniu jako pierwsi napisaliśmy o tym,
że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zwróciła się do sądu o
wydanie zgody na zniszczenia wybranych rzeczy znalezionych na miejscu
katastrofy prezydenckiego samolotu. Zdaniem prokuratury "nie mają one
żadnego znaczenia dla toczącego się śledztwa". Jak się dowiedzieliśmy,
chodzi o 68 worków z rzeczami, a właściwie ich strzępami, które w Rosji
oddzielono od ciał ofiar katastrofy (np. części ubrań zabrudzonych
krwią, kamizelek kuloodpornych, bielizny).

Sąd uznał, że przesłanki, na które powoływała się prokuratura (a więc
m.in. że rzeczy te mogą stanowić "źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa
powszechnego") nie zachodzą.


Ale oprócz sprawy sądowej, toczy się postępowanie administracyjne. To
oznacza, że droga do utylizacji worków z rzeczami ofiar w dalszym ciągu
jest otwarta i bardzo realna.


Kręta droga do utylizacji

Sąd wojskowy nie zgodził się na żądanie polskich prokuratorów, którzy... czytaj więcej »




Sprawą od kilku dni zajmuje się bowiem Główny Inspektor Sanitarny
Wojska Polskiego płk Tadeusz Nierebiński. Zgodnie z Kodeksem
Postępowania Administracyjnego do połowy przyszłego miesiąca musi wydać
decyzję, czy rzeczy - które jakiś czas temu przewieziono do zakładu
utylizacyjnego w Rzeszowie - powinno się zniszczyć, czy też nie. Jego
opinia jest konieczna po tym, jak do Inspektoratu Wojskowej Służby
Zdrowia wpłynęło odwołanie na pierwszą decyzję, wydaną w niższej
instancji przez Wojskowego Inspektora Sanitarnego z Wojskowego Ośrodka
Medycyny Prewencyjnej w Modlinie.


- 18 maja złożył je Komendant Główny Żandarmerii Wojskowej, bo uznał,
że o decyzji (ws. utylizacji-red.) nie zostały poinformowane wszystkie
podmioty prawne. W tym przypadku chodziło o rodziny ofiar - tłumaczy
płk Nierebiński w rozmowie z tvn24.pl.

      Na
dzisiaj, po obejrzeniu tych rzeczy na zdjęciach, jako epidemiolog z
20-letnim stażem podtrzymuję decyzję o utylizacji. Innej - ze względów
epidemiologicznych - być nie może, bo to są rzeczy straszne. Ja muszę
zapewnić bezpieczeństwo człowiekowi, który kiedykolwiek by tego dotknął.      
płk Tadeusz Nierebiński, Główny Inspektor Sanitarny WP




"To są rzeczy straszne"


Pułkownik zaznacza, że komendant nie kwestionował faktu, że worki -
uznane przez inspektora z Modlina za "zakaźne odpady medyczne" - trzeba
zutylizować. Nie podważa tego również płk Nierebiński. - To są, powiem
najogólniej, rzeczy oddzielone od ciał, zabrudzone materiałem
pochodzenia organicznego i nieorganicznego. Jako epidemiolog z
20-letnim stażem podtrzymuję decyzję o utylizacji. Innej - ze względów
epidemiologicznych - być nie może, bo to są rzeczy straszne - podkreśla
Główny Inspektor Sanitarny WP. - Chcę być jednak odpowiedzialny i przed
wydaniem decyzji zapoznać się, także w sensie formalnym, ze wszystkimi
faktami - zastrzega. Dziś, jeśli chodzi o dokumenty, którymi dysponuje,
zna ich za mało (zapytanie, na piśmie, do Wojskowego Inspektora
Sanitarnego z Modlina płk Nierebiński miał skierować jeszcze we
wtorek).

Dokumenty, portfele, fragmenty ubrań - m.in. na takie rzeczy natknęli się... czytaj więcej »




Prokuratura czeka. Rodziny też


Płk Nierebiński podkreśla, że jeśli podtrzyma decyzję inspektora z
Modlina, strony postępowania będą mogły odwołać się do Wojewódzkiego
Sądu Administracyjnego.


Na wydanie kolejnej opinii ws. rzeczy ofiar spokojnie czekają wojskowi
prokuratorzy. W kwestii samej decyzji o utylizacji ich zdanie się nie
zmienia. - Rzeczy te stanowią zagrożenie i powinny zostać zniszczone -
komentuje w rozmowie z tvn24.pl rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego płk Zbigniew Rzepa.


Rodziny ofiar katastrofy też czekają - na wyjaśnienia. - Nie
przesądzają sprawy. Ale to chyba oczywiste, że przed podjęciem decyzji
osoby, które reprezentuję, chciałyby się dowiedzieć, a być może także
zobaczyć, co zawierają worki z rzeczami ich najbliższych - podkreśla
mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin ofiar, między innymi Lecha i
Marii Kaczyńskich, Krzysztofa Putry, Przemysława Gosiewskiego i
Aleksandry Natalli-Świat. Rogalski także nie zmienił zdania w sprawie
utylizacji rzeczy, o których mowa. - Według mnie jest na to
zdecydowanie za wcześnie i jestem zdziwiony, że wojskowi śledczy
uważają inaczej - przyznaje.


- Rozumiem związek rodzin z rzeczami znalezionymi przy zmarłych. Sam
jestem wnukiem oficera, który w 1940 r. zginął w Katyniu, a z wieloma
osobami, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, miałem relacje nie
tylko służbowe, ale i osobiste - mówi płk Tadeusz Nierebiński. I
dodaje: - Muszę jednak zapewnić bezpieczeństwo człowiekowi, który
kiedykolwiek by tego dotknął.


Łukasz Orłowski//mat/k

http://www.tvn24.pl/-1,1657807,0,1,wojskowy-inspektor-sanitarny-rzeczy-m...

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl