Z cyklu "10 rocznica powodzi na Dolnym Śląsku" przytaczam wywiad z b. wojewodą prof. Januszem Zaleskim. Dla przypomnienia zwłaszcza tym którzy zapomnieli Kim jest, Kim był, ulubiony kolega Tuska Bogdan Zdrojewski

Nie spałem trzy doby

Rozmowa z profesorem Januszem Zaleskim, który w czasie powodzi był wojewodą wrocławskim

Wojewoda Janusz Zaleski często jeździł oglądać, co się dzieje poza Wrocławiem, np. pod Oławą. FOT. mariusz czułczyński FOT. MAGDA KOŁODZIŃSKA

Gdy wielka woda zbliżała się do Wrocławia, nie było Pana na Dolnym Śląsku.
– To prawda. Byłem w służbowej podróży w Stanach Zjednoczonych. Na świecie nie mówiło się jeszcze wtedy o tym wielkim żywiole. Pierwsze informacje w zagranicznych mediach pojawiły się dopiero, gdy woda docierała do Niemiec, a Wrocław był już zalany. Z USA cały czas kontaktowałem się ze swoim urzędem. Wiadomości i interpretacje, jakie mi przekazywano, były bardzo uspokajające. Mój zastępca, Andrzej Kalisz, na bieżąco informował mnie telefonicznie o tym, co dzieje się na Dolnym Śląsku. Twierdził, że nie muszę przyjeżdżać, że odpowiednie służby kontrolują sytuację i nad wszystkim zapanują.

To dlaczego zdecydował się Pan jednak przerwać wizytę i wrócić do Polski?
– Rozmawiałem nie tylko z wicewojewodą, ale i z rodziną. Choć we Wrocławiu nie było wtedy jeszcze wody, wyczułem w tych rozmowach wielki niepokój. Zdecydowałem, że muszę wracać i na własne oczy zobaczyć, jak jest naprawdę. Decyzję podjąłem szybko. Jednak z miejsca, w którym się znajdowałem, podróż samolotem do Wrocławia trwała aż 24 godziny. Na Dolnym Śląsku byłem w sobotę przed południem. Praktycznie kilka godzin później zaczęła się powódź.

To był najgorszy dzień?
– Żyłem powodziowymi zagrożeniami i wydarzeniami od momentu, kiedy wysiadłem z samolotu jeszcze przez kolejne dwa miesiące. Czyli do czasu, kiedy Wrocław i okolice wróciły do w miarę normalnego życia. Przez pierwsze trzy doby nawet na sekundę nie zmrużyłem oka. Pamiętam, jak moi asystenci opadali z sił. Jeden z nich już po trzydziestu sześciu godzinach przewrócił się i zasnął. Ja nie mogłem pozwolić sobie na odpoczynek. Położyłem się dopiero czwartego dnia. Oczywiście, nie w mieszkaniu, ale w urzędzie wojewódzkim, na rozłożonych fotelach. Nie miałem szans, by dostać się do domu, bo mosty na Widawie były nieprzejezdne. To dlatego chyba na wszystkich zdjęciach z tamtego okresu widać mnie w tej samej koszuli i w tych samych, białych spodniach.
W przeciwieństwie do wielu decydentów, wielką wodę znam z autopsji. Długo będę pamiętał, jak na ulicy Poznańskiej znalazłem się raptem pod wodą. Jechałem z młodym kierowcą, żołnierzem. Nie znał do końca praw fizyki. Nie wiedział, że jeśli auto zanurzy się powyżej 60 centymetrów, nie będzie już trzymało się dna, ale popłynie. I tak się stało. Woda błyskawicznie przykryła samochód. Uciekaliśmy przez dach. Nurt był tak silny, że aby dojść do ściany najbliższego budynku, musieliśmy trzymać się za ręce.

Czuje się Pan bohaterem powodzi?
– Mieliśmy wtedy zbiorowego bohatera. To ludzie, którzy z poświęceniem walczyli o swoje miasto, osiedle. Wystarczy przypomnieć chociażby pełną determinacji obronę Ostrowa Tumskiego, Biskupina, spontaniczny bój o centrum Wrocławia.
Ale ja myślałem wówczas nie tylko o stolicy województwa. Byłem w Oławie, Wołowie, Środzie Śląskiej, gdzie też nie brakowało bohaterów. Nie wszędzie jednak ludzie mieli tyle sił i odporności, co we Wrocławiu. Pamiętam okolice Wińska. Woda stała tam w domach nawet dwa tygodnie. Rozmawiałem z gospodarzami, którzy byli psychicznie rozbici, widziałem ich beznadzieję. Choć żywioł przeminął, fale wciąż jakby szumiały im w głowach.
W czasie powodzi nie siedziałem w urzędzie. Byłem w bardzo wielu miejscach. Ale nigdzie nie towarzyszyły mi telewizyjne kamery, nie było przy mnie dziennikarzy. Choćby w okolicach Zacisza, gdy tamtejszy wał tracił stateczność. Jednak klasyczny przykład, to obrona zoo i jazu Szczytnickiego. Podziwiałem bohaterską walkę ochotników, ale wiedziałem, że rzucanie kolejnych worków z piaskiem nie ma sensu. Od razu porywał je nurt rzeki. Poleciłem sprowadzić tam ciężki sprzęt. Dzięki temu udało się ujarzmić wartką wodę i obronić to ważne dla Wrocławia miejsce. Jednak po powodzi ówczesna posłanka Hanna Gucwińska za uratowanie zoo dziękowała w telewizji prezydentowi Bogdanowi Zdrojewskiemu. Chociaż w ogóle go tam nie było.

Nie doceniono Pana?
– To nie było dla mnie tak ważne. Nie miałem żadnych politycznych motywacji. Nie planowałem startu w wyborach, nie musiałem się skupiać na zyskiwaniu popularności. Dla mnie najistotniejsze było ratowanie życia ludzi, ich dobytku. Nie będę ukrywał, że niesprawiedliwe opinie i oceny bolały.
Niestety, w czasie powodzi niektóre osoby chciały ocalić lub wzmocnić swój wizerunek kosztem innych. Tak się ustawić, żeby nie wziąć ani cząstki odpowiedzialności. A przecież za całą niesprawność służb publicznych jednakowo odpowiadają i wojewoda, i prezydent Wrocławia. I tak samo ta odpowiedzialność rozkłada się, jeśli służby działają w pełni profesjonalnie. Generalnie media wszystko co dobre, przypisywały prezydentowi, a wszystko co złe – wojewodzie. Ten być może atrakcyjny do pokazywania, czarno-biały schemat zadziałał na przykład podczas wydarzeń w zoo.

Może walka z wodą byłaby sprawniejsza, gdyby nie Pana konflikt z Bogdanem Zdrojewskim?
– W czasie powodzi nie było takiego konfliktu. Zaczął się dopiero później. Gdy Wrocław był zalewany, każdego dnia spotykaliśmy się z prezydentem i profesorem Leonem Kieresem. Współpracowaliśmy, wymienialiśmy się informacjami.
Może to szczęście, że wtedy Wrocław miał wojewodę, który nie był bajkopisarzem, ale fachowcem, specjalistą od inżynierii środowiska. Znałem się na aspektach powodziowych. Uzgodniliśmy, że prezydent będzie pojawiał się w mediach, bo dobrze mu to wychodzi, a ja zajmę się sprawami fachowymi, bo się na nich znam. Bogdan Zdrojewski nigdy ani słowem nie wspomniał o tej współpracy. Wręcz przeciwnie, dystansował się ode mnie. Wciąż czekam, kiedy przyjdzie do mnie i powie tylko jedno krótkie słowo: przepraszam.
W pełnym emocji czasie powodzi nie było ludzi, którzy mieliby odwagę powiedzieć, jak jest naprawdę. Dotyczyło to także dziennikarzy. Niesłusznie próbowano obarczać mnie winą za powódź.

A czyją była winą?
– Tamta powódź to skutek naturalnych zjawisk atmosferycznych o katastrofalnym charakterze. To, co działo się w lipcu 1997 roku możemy porównać do huraganu Katrina, który w 2005 roku zmiótł Nowy Orlean w Stanach Zjednoczonych. Był huraganem tysiąclecia, tak jak nasza powódź była powodzią tysiąclecia.
Pod koniec XX wieku uwierzyliśmy, że ludzie mogą wszystko. Ciężko było nam przyjąć, że są pewne rzeczy, które od człowieka nie zależą.

Nie można było uniknąć powodzi?
– Nie, przynajmniej przy tych systemach zabezpieczeń, zbudowanych jeszcze przez Niemców. Były świetne, ale nie na te ekstremalne warunki. Przygotowano je z myślą o zagrożeniu wodą stuletnią. Rzeczywistość przeszła jednak dotychczasowe najśmielsze wyobrażenia.
Warto też wspomnieć o drugiej stronie medalu. W magazynach było więcej masek przeciwgazowych na wypadek ataku atomowego niż worków na piasek. Struktury państwowe były słabo przygotowane do walki z żywiołem.

Struktury, czyli kto?
– Nie chcę obwiniać konkretnych ludzi. To niedopuszczalne upraszczanie problemu. Zawsze można powiedzieć, że zawinił Kowalski i uciąć mu głowę. Chodzi raczej o to, że sposób, w jaki funkcjonowały niektóre służby w naszym kraju, był archaiczny. Na przykład obrona cywilna. Gdy przyszła wielka woda, prawie wszyscy zmobilizowani przynieśli zwolnienia lekarskie i zajęli się obroną własnych domów. To w dużej mierze naturalny odruch. Ale nagle to, co miało być fundamentem walki z żywiołem, właściwie przestało istnieć. A szef miejskiej obrony cywilnej wylądował w szpitalu z podejrzeniem zawału serca.

Są miejsca, które można było uratować?
– Póki nie minie przynajmniej pięćdziesiąt lat od tych wydarzeń, takie gdybanie może być mało obiektywne, niebezpieczne, krzywdzące wielu ludzi. Jedno jest pewne – woda musiała gdzieś się rozlać. Gdybyśmy obronili jakieś miejsca, zalane zostałyby inne.

Dlaczego nie przekonał Pan mieszkańców Łanów, by zgodzili się na wysadzenie wału w ich miejscowości? Może to uratowałoby część Wrocławia.
– Znalazłem się w dramatycznej sytuacji. Nie życzę nikomu, aby kiedykolwiek przyszło mu w obecności konkretnych ludzi przywoływać argument, że ich domy trzeba zatopić, bo to może uratować dobytek setek czy tysięcy innych osób. Rzeczywiście – kilka razy namawiałem mieszkańców, by zgodzili się na tę operację. Był tam ze mną raz także profesor Leon Kieres. To nie były miłe sytuacje. Wyczuwało się ogromne napięcie, padało wiele twardych słów.
Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że nie miałem dla tych ludzi propozycji, która brzmiałaby wiarygodnie. W Polsce nie było stosownych prawnych uregulowań. Co z tego, że deklarowałem zadośćuczynienia, odszkodowania? Bez odpowiedniej decyzji premiera ludzie mieli prawo odbierać to w kategorii obietnic. Praktycznie moja misja została z góry skazana na niepowodzenie. A gdy miałem już w ręku jednoznaczną decyzję premiera, było po prostu za późno.

Kto zawinił?
– Najlepiej było wtedy powiedzieć, że oczywiście wojewoda. Zwłaszcza że nawet nie było go w Polsce, gdy zaczynała się akcja w Łanach. Zawsze najbezpieczniej wskazać nieobecnego. Przeżyłem to na własnej skórze. Tak, niestety, w życiu publicznym bywa. Nie ma wówczas przyjaciół. Obarczano mnie winą za wszystko. Także za wydarzenia w Łanach.
Długo po powodzi rzucano tam lotkami do tarczy z moją fotografią. Ale wreszcie zorganizowaliśmy z mieszkańcami piłkarski mecz pojednania. Mam wrażenie, że wybaczyliśmy sobie wszystko. Nie mam żalu do mieszkańców Łanów. Jestem w stanie rozumieć ich lepiej, niż oni rozumieli mnie.

A jaki związek z klęską akcji w Łanach ma to, że ma Pan dom w położonej niedaleko Brzeziej Łące?
– Żaden. Do dziś mam w szafie mapę z 1997 roku, na której specjaliści zaznaczyli miejsca, jakie zostałyby zalane, gdyby przerwano wał w Łanach. Woda sięgałaby poziomu 119 metrów nad poziomem morza. A mój dom usytuowany jest na 130. metrze. Zapewniam, że gdyby stał nawet w samych Łanach, bez zmrużenia oka zalałbym go, gdyby miało to uratować Wrocław.

Co powódź zmieniła w Pana życiu?
– Była wielkim doświadczeniem. I zawodowym, i ludzkim. Zmieniła moje myślenie o wielu ludziach. Przekonałem się, jacy naprawdę są. Niektórzy wykazali się fantastyczną postawą.
Przykład to Jerzy Odonicz-Czarnecki, ówczesny szef sanepidu. Przed powodzią robił wszystko, by sanepid nie podlegał wojewodzie. Nie za bardzo go za to lubiłem. Jednak w czasie powodzi to właśnie Jerzy Odonicz-Czarnecki odegrał ogromną rolę w przywróceniu Wrocławiowi wody do picia. Podziwiałem jego odpowiedzialność i odwagę. Gdy trwało płukanie sieci wodociągowej, inspektorzy sanepidu biegali po całym mieście, sprawdzając, czy woda jest już czysta. Zbliżała się pora na decyzję. Wie pan, jaka to jest odpowiedzialność? Odonicz-Czarnecki od niej nie uciekał. Pamiętam, że gdy uznał, iż wodę można już pić, zadzwonił do mnie ówczesny minister zdrowia Jacek Żochowski: „Panie wojewodo, czyś pan zwariował? Przecież będą epidemie. Niech pan się na to nie zgadza”. Ale zaufałem szefowi sanepidu. I we Wrocławiu nie było ani jednego przypadku choroby spowodowanego skażeniem wody. A już w Opolu było ich sześć.
Takich wspaniałych ludzi było więcej. Choćby Wojciech Adamski, teraz wiceprezydent Wrocławia, a wtedy szef straży pożarnej. W przeciwieństwie do obrony cywilnej, strażacy sprawdzili się świetnie. Nie tylko sami pracowali do ostatnich sił, ale i sprowadzili pomoc z innych państw. Pamiętam, jak przy zalanych przejściach podziemnych koło Dworca Nadodrze wspólnie z niemieckimi strażakami zorganizowali zawody: kto szybciej wypompuje stamtąd wodę. I nasi wygrali.

Co powódź dała Dolnemu Śląskowi?
– Po potężnych zniszczeniach przyszedł czas na odbudowę. Nie były to tylko remonty, ale także modernizacje. Wdrażanie zupełnie nowej jakości, skuteczniejszych rozwiązań. Trafiły do naszego regionu ogromne pieniądze, na które wcześniej nie mieliśmy szans.
Powódź zmieniła też mentalność i postawy mieszkańców Dolnego Śląska. Niedawne badania stanu ducha Polaków pokazały, że my gruntownie wyróżniamy się od reszty Polski. Mamy tu do siebie wyjątkowo duże zaufanie. To właśnie efekt tego wielkiego wspólnego zrywu, wzajemnego wspierania się ludzi, którzy wcześniej w ogóle się nie znali.

document.write("%Mi%ch%ał% G%ig%oł%ła%</%a>".replace(/%/g,""))Michał Gigołła - POLSKA Gazeta Wrocławska

wroclaw.naszemiasto.pl/10_rocznica_powodzi_na_dolnym_slasku/specjalna_artykul/638933.html

 

http://roko.salon24.pl/186146,z-archiwow-potopu-ad-1997

 

a teraz?

 
Andrzej Krauze
Źródło: Rzeczpospolita
http://www.rp.pl/galeria/243943,1,484528.html