Na Salonie, pod tekstem pana Marka Migalskiego wywiązała się dość ciekawa dyskusja, której rdzeń sprowadza się w zasadzie do próby odpowiedzi na pytanie o to co wolno w skutecznej Polityce, i jak daleko można się posunąć w swoich sojuszach oraz konszachtach z przeciwnikami , tak aby móc ciągle jeszcze z podniesioną głową realizować polityczne zamierzenia i idee.
Przyznam szczerze, że wnioski jakie z tej dość emocjonalnej debaty wyciąga spora część komentatorów są dla mnie niezwykle zastanawiające. Otóż objawiła się tu duża grupa osób, ja ich nazywam na potrzeby tego tekstu „idealistami”, którzy uważają, że jakiekolwiek sojusze taktyczne z postkomunistami są całkowicie niedopuszczalne, wręcz amoralne i nigdy pod żadnym pozorem nie powinny być podejmowane. Ci „idealiści”, co często widać w ich wcześniejszych tekstach oraz komentarzach, najczęściej równocześnie ostro krytykują obecną polityczno-medialną rzeczywistość rządów Platformy Obywatelskiej i w większości chcieliby ją zmienić. Uważają jednak, iż zmiana ta w żadnym wypadku nie może być okupiona „uświnieniem” się dwuznacznymi sojuszami.
Na pierwszy rzut oka, taka postawa dla prawicowego konserwatysty za jakiego się uważam powinna być ze wszech miar pożądana. Bije z niej wewnętrzna uczciwość i konsekwencja, przywiązanie do wartości i jasne, czytelne zasady moralne oraz wola ich wypełniania. Jednak dla mnie ma ona dwie zasadnicze wady: Po pierwsze stosując się do niej żadna partia polityczna w państwie demokratycznym nie wygra wyborów. Po drugie, w obecnym otoczeniu politycznym, przy istniejących dysproporcjach w przekazie medialnym i niechęci prasy do PiS, zastosowanie takiej filozofii skazuje tę partię na marginalizację do niewielkiej niszy.
Od razu prostuję – nie jestem żadnym zwolennikiem politycznych „giętkich karków” i cynicznych targów o łupy. Uważam jednak, że istnienie PiS ma sens tylko wtedy, gdy partia ta będzie miała realną szansę na wygranie wyborów i udział we władzy. Tymczasem takie samoograniczenie się prowadziłoby do marginalizacji partii, i byłoby w sumie spełnieniem pragnień sztabu decyzyjnego PO, który choć sam pełen frazesów o moralnych drogowskazach którymi się kieruje, w rzeczywistości nawet nie myśli o ideałach. Świat w którym ścierają się dwie mocne moralnie, równorzędne partie z odmiennymi ideologiami byłby idealny. Niestety teraz jest tak, że PO i jego stronnicy (włącznie z prasą, telewizją, „ekspertami”, politologami i wszelkiej maści salonowymi analitykami) nawołują do tego aby temu „idealizmowi” poddała się partia braci Kaczyńskich, natomiast sami pod osłoną sprzymierzeńców są z tego obowiązku zupełnie zwalniani.
W tej sytuacji Jarosław Kaczyński miał dwa wyjścia. Albo taktycznie dogadać się z postkomunistami, (wcześniej z Samoobroną i LPR), i przy całym negatywnym wpływie tego faktu na rzeczywistość zachować choć cień szansy na odbudowę swej politycznej siły, a co za tym idzie nadziei na realizację nawet części własnego pozytywnego programu naprawy państwa, albo rozwiązanie drugie: Rozwiązanie PiS, a w najlepszym razie skazanie się na powolne usuwanie z mediów, ośmieszanie, szykany, spychanie do wcześniej wspomnianej niszy pozbawionej wpływu na to co się dzieje w kraju, który odzyskiwałyby dla siebie „oświecone” elity.
Ja jestem Kaczyńskiemu wdzięczny za to, że wybrał rozwiązanie pierwsze i na razie się go trzyma. „Idealiści” chcieliby świata prostego, w którym zawsze dokonuje się szlachetnych wyborów moralnych. Problem w tym, że konsekwencją tej nieskrępowanej moralności, zresztą często fałszywie pojmowanej (choćby rozbijackie ruchy Marka Jurka, który nic poza liberalizacją ustawy antyaborcyjnej swoim krzykiem nie osiągnie), będzie całkowite zdominowanie polskiej sceny politycznej przez siły, które z moralnością nie mają nic wspólnego. Kaczyński nie jest żadnym mesjaszem i drugiego policzka nadstawiać nie musi. Jako sprawny polityk, powinien zaś walczyć o ideały i bronić tych wartości które bliskie są jego środowisku, używając do tego środków przewidzianych mechanizmami demokratycznymi – i to właśnie robi.
Jeśli ceną za utrzymanie obecności choć częściowego pluralizmu w mediach jest odejście Anity Gargas, to ja uważam, ze cenę tę warto było zapłacić. Ja nie chcę powrotu czasów, w których media reprezentowałyby wyłącznie jedną, salonową stronę sporu, a najgorętszą dyskusją byłoby spotkanie Jacka Żakowskiego z Wojciechem Mazowieckim.
napisz pierwszy komentarz