Sporo jest osób twierdzących, że to co w Polsce mamy zawdzięczamy w dużej części lękowi p. Michnika przed polskim antysemityzmem. Po traumatycznych przeżyciach roku 1968 Michnik miał obawiać się, iż obalenie komuny ożywi prawicowego demona antysemityzmu, więc wspierając komunistów zaciekle walczył z konserwatywnymi nurtami polskiej polityki.

Nie byłoby to ze strony Michnika zbyt logiczne, bo w 1968 r. antysemicką czystkę przeprowadzili właśnie komuniści. Zresztą motywy ich działania nie były wcale nacjonalistyczne. Była to zwykła brudna walka o władzę. Komuniści okazali się też niezbyt wdzięczni za okazane wsparcie, czego dowodem jest zażądanie od Michnika sporych pieniędzy za korzystne zmiany w ustawie. Zostawmy jednak te dylematy samemu Michnikowi, a skupmy się na osławionym polskim antysemityzmie.
 
Gołym okiem widać, że lęki Michnika były przesadzone. Owszem, antysemityzm odegrał pewną marginalną rolę w pierwszej kampanii prezydenckiej za sprawą jednej z wielu nieszczęśliwych wypowiedzi, z których słynie p. Wałęsa. Jednak poza tym pozostał tam, gdzie należało się go spodziewać: w niewielkich grupkach kiboli, skinów, blokersów i niezrównoważonych ludzi w rodzaju p. Bubla. Oddziaływanie antysemitów na polską debatę publiczną było więc żadne. Zresztą inne być nie mogło, bo wystarczy spojrzeć na rodzimych antysemitów, by uświadomić sobie, że nie są oni w stanie sklecić żadnej sensownej wypowiedzi.
 
Mimo wytężonych wysiłków Salonu nie udało się też przypisać antysemityzmu ani Olszewskiemu, ani Krzaklewskiemu, ani nawet, o zgrozo, braciom Kaczyńskim. W tej sytuacji dyskusja o antysemityzmie zeszła trochę na boczne tory. Doszukiwano się go na przykład w autorach tropiących nieścisłości w oskarżycielskich książkach p. Grossa lub w wypowiedziach słuchaczy niszowego radia katolickiego.
 
Salon nie byłby jednak Salonem, gdyby co jakiś czas nie demona nie reanimował. Dowiedzieliśmy się otóż od p. Blumsztajna, że Polacy mogą nie poprzeć w wyborach prezydenckich Sikorskiego, bo jego żona jest Żydówką. I tu publicysta GW mocno przesadził. Po pierwsze, w ciemno można przyjąć, że olbrzymia większość Polaków nie ma w ogóle pojęcia o istnieniu p. Appelbaum. Po drugie, nawet jeżeli sobie jej istnienie w toku kampanii uświadomią, to przypuszczam, że zadziała to raczej na korzyść Sikorskiego. Polacy mają do zachodniej prasy podejście nabożne, więc informacja że Appelbaum jest publicystką „Washington Post”, zrobi na nich niewątpliwie duże wrażenie. Na pewno większe niż jej żydowskie pochodzenie.
Wypowiedź Blumsztajna należy więc traktować jako dość typowy dla Salonu przykład szantażu moralnego. Kto nie poprze Sikorskiego, ten zostanie okrzyknięty antysemitą. Zaś ewentualne zwycięstwo Kaczyńskiego stanie się ostatecznym dowodem na masowy polski antysemityzm tolerowany, a nawet podsycany przez Kaczyńskich.

 

W sprawie małżonki Sikorskiego bardziej interesuje mnie jednak coś innego. Otóż w Polsce ideałem pierwszej damy jest p. Kwaśniewska. Ma dobrze wyglądać, być dystyngowana, zajmować się domem i charytatywnie chorymi dziećmi. Nie oczekuje się jednak aktywności na innych polach. Przy czym, o dziwo, ten na wskroś antyfeministyczny ideał został wykreowany przez Salon i środowiska lewicowe. Nie wiem zbyt wiele o Appelbaum, ale nie sądzę, żeby zaakceptowała taką rolę. Zbyt wiele osiągnęła. Można spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że jest obecnie bardziej od męża wpływową osobą. Prezydentura Sikorskiego na pewno pogorszyłaby jej pozycję. Z pewnością nie byłaby już w USA traktowana jako niezależna publicystka. Appelbaum zapewne zdaje sobie z tego sprawę i może sprzeciwić się prezydenckim aspiracjom męża. A wtedy Sikorski będzie musiał wdrożyć w życie radę, którą kiedyś udzielił p. Rokicie i wymienić w domu zamki.