SZANSA NA DZIENNIKARSKI PROCES (Aleksander Ścios)
Gdy rzesze dziennikarzy i blogerów rozpisują się nad losem senatora Piesiewicza, mniej lub bardziej świadomie uczestnicząc w zmaganiach dwóch środowisk służb specjalnych, niemal bez echa przechodzi informacja Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu i płk Aleksandrowi L.
Choć w tej sprawie – jak w żadnej innej, ujawnionej na przestrzeni ostatnich dwóch lat, widoczne są wszystkie patologie dzisiejszej III RP nigdy nie stała się wiodącym tematem dziennikarskich śledztw i nie wzbudziła na dłużej zainteresowania głównych mediów.
Nie bez przyczyny. Myślę, że wielu dziennikarzom mocno musiała zapaść w pamięci „dyrektywa” marszałka Komorowskiego, sformułowana podczas radiowego wywiadu w dn.1.09.2008 roku, gdy główny reżyser „afery marszałkowej” zdobył się na tego rodzaju słowa:
„Ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej, no bo sprawa nie dotyczy docierania czy łamania tajemnicy państwowej przez dziennikarza śledczego, co bym rozumiał, nie akceptował, ale rozumiał, ale dotyczy podejrzenia o korupcję, po prostu o korupcję, o pomoc w korupcji. I to w takim obszarze bardzo delikatnym, wrażliwym z punktu widzenia interesów państwa, jak służby specjalne. Więc sugerowałbym ogromną wstrzemięźliwość tutaj, zostawmy to, niech prokuratura to zbada w całym trudnym kontekście...”.
Wydana wówczas przez Komorowskiego ocena sprawy okazała się wiążąca, nie tylko dla dziennikarzy, ale również dla prokuratury, która ignorując osobistą odpowiedzialność marszałka Sejmu kontaktującego się w sprawie „zakupu” aneksu z oficerami WSW/WSI i tolerując jego liczne kłamstwa - potraktowała Wojciecha Sumlińskiego jak przestępcę i postawiła mu zarzut rzekomego powoływania się na wpływy w Komisji Weryfikacyjnej WSI.
Jeśli już byliśmy świadkami zainteresowania dziennikarzy sprawą kolegi, to sposób przedstawiania tematu i kontekst publikacji wskazywał zwykle, że stanowią one część kombinacji operacyjnej „afery marszałkowej” i mogą być inspirowane przez ludzi służb.
Tak można oceniać wiele artykułów „Gazety Wyborczej” czy „Dziennika” oraz działania Anny Marszałek, Bertolda Kittela czy Pawła Reszki; by przypomnieć tylko opublikowany w listopadzie 2007 roku artykuł „Każdy może kupić tajne dokumenty. Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”, czy „„Kto gra aneksem Macierewicza?” z kwietnia 2008 roku. Każda z tych ( i wielu innych) publikacji wyprzedzała lub uzupełniała działania organów ścigania lub była oparta na informacjach uzyskanych ze źródeł operacyjnych. Nie krył tego nawet Prokurator Krajowy Marek Staszak, pytany o rolę mediów podczas obrad sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka w dniu 26.05.2008r. , gdy stwierdził m.in, że „enuncjacje prasowe (chodzi o materiały z „Dziennika”, które mówiły o panu L. i o tym, jakie on czynności podejmował, chodzi o ten artykuł z „Dziennika”) przyspieszyły przeprowadzenie czynności procesowych przeszukania, zatrzymania i postawienia zarzutów”.
W tym samym obszarze publikacji należy umieścić artykuł Małgorzaty Subotić „Człowiek który chadzał na skróty”, zawierający manipulacje i bezpodstawne twierdzenia autorki, iż „śledczy mają pokwitowanie Sumlińskiego odbioru tych pieniędzy.” oraz sugerujący istnienie dowodów winy Sumlińskiego w postaci nagrania dokonanego przez płk L. O tego rodzaju dowodach nic nie wiedział sam podejrzany, ani jego obrońcy. Przypomnę, że wystosowany w tej sprawie „List do Rady Etyki Mediów” nie doczekał się żadnej reakcji tego szacownego grona. W podobnej konwencji wolno oceniać wypowiedzi Sylwestra Latkowskiego czy Jarosława Jabrzyka. Ten ostatni – niejako w zgodzie z „dyrektywą” marszałka Komorowskiego wyraźnie określił powinność kolegów – dziennikarzy wobec Wojciecha Sumlińskiego sugerując: „My możemy, jak na razie tylko stać z boku i czekać na to, aż ktoś co coś wie, będzie chciał nam o tym powiedzieć..”
Na szczęście nie wszyscy dziennikarze „stali z boku”, bo byli również tacy, jak Wojciech Wybranowski, Cezary Gmyz, czy dziennikarze „Gazety Polskiej” ,którzy mieli dość odwagi i zawodowej rzetelności, by opisywać sprawę nie czekając „aż ktoś będzie chciał o tym powiedzieć”.
Dziś – po upływie 2 lat od rozpętania rzekomej „afery aneksowej” – wiemy, że wielu dziennikarzy wprowadzało nas w błąd, że ( w najlepszym wypadku) dokonano manipulacji faktami i ich nieuprawnionej nadinterpretacji, że medialna kampania insynuacji i pomówień była integralną częścią kombinacji operacyjnej ludzi służb specjalnych. Nie potwierdziły się zarzuty o przecieku i handlowaniu aneksem, nic nie wiadomo o korupcji wśród członków Komisji Weryfikacyjnej. Nie postawiono żadnych zarzutów Bączkowi i Pietrzakowi, poza podejrzeniami jest Antoni Macierewicz. Wszystkie oskarżenia i rzekome „dowody” - o których miesiącami zapewniali nas dziennikarscy fachowcy okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły żadnych rezultatów.
Nikt nawet nie zwrócił uwagi na tak charakterystyczną rzecz, iż zarzuty postawione Sumlińskiemu dotyczą „powoływania się w okresie od grudnia 2006 r. do 25 stycznia 2007 r. w Warszawie na wpływy w Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych” – czyli domniemanych działań w czasie sporządzania Raportu z Weryfikacji WSI, podczas gdy wszystkie publikacje „Dziennika” i „Gazety Wyborczej” dotyczyły rzekomego handlu aneksem do Raportu, a więc zupełnie innego dokumentu. Już tylko ta okoliczność dowodzi skali manipulacji i dezinformacji, jakiej poddano społeczeństwo. Nawet nazwa - „afera aneksowa” była tu ordynarnym fałszem.
Pozostały jednak ofiary tej medialnej nagonki: członkowie Komisji, których zastraszano, inwigilowano, odebrano dobre imię i zarzucono działanie z niskich pobudek.
A przede wszystkim Wojciech Sumliński – poddany represjom, pozbawiony pracy i dobrego imienia, pomówiony o korupcyjne kontakty z oficerem komunistycznej policji. Zastraszony, doprowadzony do ostateczności perspektywą „aresztu wydobywczego” próbował popełnić samobójstwo. Nawet z tej, osobistej tragedii ludzie wykonujący dyrektywy rządzącego układu chcieli uczynić cyniczny spektakl i obrócić ją przeciwko dziennikarzowi. Świadczy o tym sprawa podsłuchów stosowanych wówczas przez ABW i niedawny komunikat Prokuratury Krajowej, wydany po ujawnieniu, iż protokoły z podsłuchów dziennikarzy były wykorzystane w prywatnym procesie wiceszefa ABW. Napisano w nim, iż próbę samobójczą Sumlińskiego należy traktować jako „uniemożliwienie wykonania decyzji o tymczasowym aresztowaniu”.
Ofiarami medialnej kampanii jest również ta, znaczna część społeczeństwa, która łatwo uwierzyła w oskarżenia wysuwane pod adresem Sumlińskiego, Macierewicza czy ludzi Komisji, i nadal jest przekonana o aferalnym charakterze całej sprawy. Ofiarami wreszcie - są ci wszyscy, którzy nie wierząc wówczas w doniesienia mediów i traktując je z trzeźwą rezerwą, narażali się na zarzut stronniczości i politycznego zaślepienia, a którym zarzucano tworzenie „teorii spiskowych” lub „prawackie oszołomstwo”.
Wprawdzie od zakończenia tej kampanii upłynęło wiele miesięcy, nikt nie zapytał „gwiazd” dziennikarstwa – jak to się stało, że doszło do publikacji tak kompromitujących materiałów, na jakiej podstawie wysuwano wówczas niebotyczne oskarżenia i formułowano tezy bez pokrycia? Jaką rolę odegrali wówczas publicyści „Dziennika” i innych pism, skąd czerpali informacje i inspiracje do swoich artykułów? Czy jeszcze mieliśmy do czynienia z dziennikarstwem – czy raczej z pracą agentury, ulokowanej w mediach III RP?
Są to jedne z najważniejszych pytań w tej sprawie i jestem przekonany, że bez próby znalezienia na nie odpowiedzi za kilka tygodni, czy miesięcy będziemy mieli do czynienia z następnymi akcjami medialnymi, w których padną kolejne ofiary, a Polacy zostaną potraktowani jak bezwolna, zmanipulowana masa. Rozpoczęty przed kilkoma miesiącami proces likwidacji „parasola ochronnego” nad Platformą i obecna sprawa Piesiewicza świadczą jedynie, że pytania o faktyczną rolę mediów pozostaną długo aktualne.
Trzeba również wyraźnie powiedzieć, że to my sami – odbiorcy medialnego przekazu, komentatorzy i recenzenci dziennikarskich publikacji jesteśmy odpowiedzialni za to, co stało w sprawie Wojciecha Sumlińskiego. Głownie z tej przyczyny, że traktujemy wytwory niektórych mediów jako wartościową informację, że przydajemy im przymiotów należnych dziennikarstwu, że widzimy w pracownikach tych ośrodków ludzi odpowiedzialnych za rzetelny przekaz. Tymczasem medialne kłamstwa karmią się naszą naiwną wiarą w moc słowa pisanego i telewizyjnego obrazu, ale w jeszcze większym stopniu funkcjonują w oparciu o zaniechanie krytycznego osądu rzeczywistości, o intelektualne wygodnictwo, zdejmujące z wielu odbiorców obowiązek poznania prawdy.
Doskonale wiedzą o tym specjaliści od manipulacji udający dziennikarzy, na tym żeruje obecny układ rządzący, którego jedynym, realnym kapitałem jest wizerunek medialny zbudowany na propagandzie, dezinformacji i działaniach osłonowych.
Wojciech Sumliński, w wywiadzie udzielonym PR1 po opublikowaniu komunikatu o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia, wyraził nadzieję, że jego proces odbędzie się przy otwartej kurtynie. To bardzo ważna przesłanka, by sprawa, z którą mamy do czynienia nie została w jeszcze większym stopniu zafałszowana. Informacja o czynnościach prokuratury zawiera bowiem wzmiankę, która pozwala domniemywać, że proces może przebiegać pod dyktando intencji płk komunistycznej policji Aleksandra L. – którego rolę w sprawie należy oceniać poprzez zamysły środowiska, które sprowokowało aferę marszałkową. W akcie oskarżenia, ten były szef Zarządu I Szefostwa WSW przyznaje się do winy i chce dobrowolnie poddać się karze 2 lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat i karze grzywny w wysokości ponad 50 tys. zł. Prokuratura popiera to rozstrzygnięcie.
Skoro, zatem jeden z oskarżonych już przyznał się do winy wolno sądzić, że pozycja procesowa Sumlińskiego zostanie zdeterminowana tym faktem, a w swoich zeznaniach płk L będzie obciążał dziennikarza.
W tej sytuacji, szczególnie ważna staje się rola dziennikarzy relacjonujących przebieg procesu i opisujących okoliczności sprawy. Sam proces – jak należy się spodziewać, zostanie utajniony, by żadne, kompromitujące prokuraturę i służby informacje nie dotarły do opinii publicznej. Nasza wiedza musi się więc opierać na tym, co (mimo blokady) przedostanie się do mediów.
Jeśli teza o sukcesywnym zamykaniu „parasola ochronnego” nad rządem Donalda Tuska jest zasadna, może się okazać, że przecieki z procesu staną się przysłowiowym „gwoździem do trumny” obecnego układu rządzącego i zostaną wykorzystane przez środowisko, które powołało twór polityczny zwany Platformą Obywatelską, a dziś szykuje się do gruntownej wymiany ekipy. Rozwiązaniem korzystnym z punktu widzenia interesów rządzących będzie zatem zablokowanie procesu sądowego i stosowanie obstrukcji tak długo, aż sprawa zniknie z obszaru zainteresowania. Podobną metodę zastosowano w przypadku Romualda Szeremietiewa, przeprowadzając 7 –letni proces - tak, by końcowy, uniewinniający wyrok nie wywołał już żadnej reakcji.
Wiele zależy więc od postawy relacjonujących sprawę mediów, ale też od zachowania opozycji, która już raz pozwoliła na wyciszenie afery marszałkowej i do tej chwili ponosi konsekwencje tego zaniechania. Ta sprawa - ówczesna kombinacja operacyjna służb, wsparta medialnymi kłamstwami, przesądziła o poczuciu bezkarności i poszerzeniu zakresu arogancji rządzących. Każda następna - z udziałem służb i polityków PO, wynikała z układu zawiązanego w czasie afery marszałkowej, miała tych samych reżyserów i była montowana według tych samych zasad.
Dlatego proces sądowy Wojciecha Sumlińskiego stwarza wyjątkową szansę na ujawnienie opinii publicznej prawdziwych intencji i działań obecnego rządu, na zdemaskowanie faktycznych decydentów Platformy i wskazanie ludzi, którym tak bardzo zależy na ukryciu prawdy, że w obronie własnych interesów nie cofnęli się przed użyciem całego aparatu państwa i rozpętaniem kampanii fałszywych oskarżeń.
Pewien dziennikarz, który przed laty odegrał niechlubną rolę w spektaklu medialnym dotyczącym oskarżeń pod adresem Romualda Szeremietiewa, napisał w 2007 roku mocny tekst oskarżycielski pod adresem swoich kolegów. W czasie, gdy środowisko dziennikarskie nie doświadczyło jeszcze manipulacji, jakich świadkami byliśmy podczas rzekomej „afery aneksowej”, dziennikarz ów pytał:
„Dlaczego dziennikarstwo stało się zawodem prostytutki władzy? Dlaczego określenie "dziennikarz śledczy" staje się etykietką pudla warującego na progu sekretariatu ministra, czekającego na ochłap z rządowego biurka? Dlaczego praca w prorządowych mediach dla tak wielu ludzi staje się powodem nie do wstydu, ale do dumy? Dlaczego głównym osiągnięciem dziennikarzy staje się puszczenie w Internecie często zmanipulowanej informacji wyłącznie w celu osiągnięcia cytowalności? Dlaczego nie mówimy głośno o wstrzymywaniu materiałów, manipulowaniu, przewalaniu tekstów, o promowaniu uzależnionych miernot?"
To dobre pytania, na które sami dziennikarze mają szansę znaleźć odpowiedź podczas procesu Wojciecha Sumlińskiego. Są mu to winni.
http://www.pa.waw.pl/index.php?cmd=chg_page&page=rzecznik/komunikaty&id=315
http://cogito.salon24.pl/77707,afera-marszalkowa-7-kalendarium
http://cogito.salon24.pl/77697,dziennikarskie-artefakty
http://cogito.salon24.pl/77731,demony-wokol-sumlinskiego
http://www.rp.pl/artykul/2,174216_Czlowiek__ktory_chadzal_na_skroty.html
http://www.facebook.com/pages/ODSTRZELIC-DZIENNIKARZA/178745869754?v=wall
http://media2.pl/media/25782-dziennikarz-o-upolitycznieniu-rzeczpospolitej.html
http://cogito.salon24.pl/144846,szansa-na-dziennikarski-proces- Zaloguj się, by odpowiadać
2 komentarze
1. „dyrektywa” marszałka Komorowskiego, reżyser „afery marszałkowe
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. wiemy, że wielu dziennikarzy wprowadzało nas w błąd