W mijającym tygodniu plenum komitetu centralnego Partii rozpaczliwie szukało jakichkolwiek sukcesów, którymi mogłoby się pochwalić na dwulecie rządów. Chyba w żadnej innej dziedzinie punkt widzenia rządzących nie rozmija się tak bardzo z odczuciami społeczeństwa, jak w przypadku ochrony zdrowia. Głównym zadaniem, które postawiliśmy sobie jako zarządzający systemem ochrony zdrowia było to, aby pacjent wreszcie w Polsce był podmiotem w całym systemie ochrony zdrowia i to się udało - puszy się Ewa Kopacz.

Nie warto przypominać, jak czuje się przeciętny pacjent w placówkach publicznej ochrony zdrowia, bo to wie każdy, komu zdarzyło się chorować. Nie ma sensu szukać pacjenta, który odczułby poprawę po wprowadzeniu rzekomego koszyka świadczeń gwarantowanych, którym tak bardzo chwali się minister Kopacz w cytowanym wyżej artykule. Nie ma co rozpisywać się o bezsensie regionalizacji NFZ w sytuacji, gdy istnieje jedna centralna kasa i brak konkurencji prywatnych ubezpieczycieli. Nie warto nawet dywagować, jaki jest cel utrzymywania pozabudżetowej jednostki zarządzającej 10 razy wiekszymi środkami, niż odpowiednie ministerstwo i jak dzięki temu rozmywa się odpowiedzialność. Nie ma co zastanawiać się, czemu służy zbieranie pienięzy podatników pod nazwą ubezpieczenia zamiast podatku, utrzymywanie armii urzędników ZUS, komplikowanie księgowości firm czy np. ustalanie, za które dziecko ma zapłacić ministerstwo, a za które NFZ - nie służy to niczemu, bo pieniądze i tak w końcu trafiają do jednostki centralnej, a potem (jak dobrze pójdzie) do placówki leczącej chorego. Nie ma potrzeby dłuzyć tej litanii, bo można by i z pięć habilitacji napisać, a ich treść dla przeciętnego Polaka będzie oczywistą oczywistością. Bezczelnością byłoby też przypominanie obietnic wyborczych PO w kwestii ochrony zdrowia.

Chciałbym jednak pozostać przez chwilę przy problemie podmiotowości pacjenta w systemie ochrony zdrowia i ubezpieczeń zdrowotnych. Tego samego pacjenta-obywatela, któremu artykuł 68 Konstytucji RP zapewnia prawo do ochrony zdrowia oraz równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych, niezależnie od jego sytuacji materialnej. Pierwsze oczywiste pytanie jest takie, po co w ogóle istnieje ubezpieczenie zdrowotne, skoro każdy ma prawo do leczenia, no i dlaczego pacjent, który nie ma aktualnego zaświadczenia potwierdzającego prawo do świadczeń, musi się liczyć z obciążeniem go kosztami udzielonego świadczenia. Skoro istnieje koszyk świadczeń gwarantowanych (to zapewne ten dokument, który według Konstytucji określa warunki i zakres udzielania świadczeń), to usługi z koszyka powinny być świadczone wszystkim obywatelom bez zbędnej biurokracji i bez odpłatności. A co, jeśli ktoś nie jest ubezpieczony? Odmówienie mu bezpłatnego leczenia podstawowego jest jawnym łamaniem Konstytucji, ale kto by się takimi problemami zajmował... Są ważniejsze.

Fundamentalną kwestią jest sposób rozliczeń finansowych między placówkami zdrowotnymi a NFZ, czyli system oparty o limity usług. W tym samym miesiącu, gdy minister Kopacz chełpiła się osiągnięciami i podmiotowością pacjentów, jej podwładny jednoznacznie odpowiedział [posłom], iż więcej środków nie ma i że winą dyrektorów szpitali jest nierozważne wykorzystywanie limitów zawartych w kontrakcie. Minister Szulc stwierdził, że kontrakt jest umową cywilnoprawną, gdzie szpital zobowiązuje się do wykonywania konkretnej ilości usług w konkretnym czasie i należy tego przestrzegać. Zauważył także, iż dyrektorzy szpitali nie potrafią racjonalnie zarządzać, gdyż tylko niecałe 50% świadczeń jest świadczeniami planowymi. Założę się, że nie tylko mi przypomina to gospodarkę centralnie planowaną, w której nic nie działało jak należy, a winę zawsze zwalano na niegospodarnych i leniwych wykonawców, zamiast na nieudolnych planistów i chory system. Nie jestem pierwszym ani ostatnim, który będzie się oburzał, że taki stan rzeczy premiuje placówki słabe, omijane przez pacjentów kosztem tych, kótre świadczą usługi na wysokim poziomie i mają "nadwykonania". Ale to nie wszystko.

Przecież jeśli nadwykonanie dotyczy usługi z koszyka swiadczeń gwarantowanych, to usługa ta należała się pacjentowi niezależnie, czy była zakontraktowana, czy nie. Obowiązkiem zarządzających służbą zdrowia jest zapewnić taki sposób rozliczeń, aby podmiot nie dowiadywał się w listopadzie, że jest pacjentem nadlimitowym i musi poczekać do stycznia. Jak to zostanie rozwiązane - podmiotu nie powinno obchodzić. Jeśli w jednej placówce jeszcze może uzyskać świadczenie, a w innej już nie, to znaczy, że błąd popełniono przy zarządzaniu pieniędzmi, i to nie na poziomie dyrekcji szpitala. Jeśli chory nie uzyska świadczenia już w żadnej placówce, łamane jest jego konstytucyjne prawo do ochrony zdrowia - znów błąd przy zarządzaniu (odpowiedzialność NFZ) lub przy określaniu koszyka świadczeń (odpowiedzialność MZ). Już wiemy, dlaczego NFZ nie jest częścią ministerstwa?

Wyobraźmy sobie, że ktoś ma wypadek samochodowy i idzie do swojego ubezpieczyciela po odszkodowanie, a ten mu na to, że limit wypadków na ten rok już się wyczerpał, ale jak pan się rozwali w styczniu, to wtedy panu wypłacimy. Kuriozum? Owszem, bo prawdziwe ubezpieczenia funkcjonują zupełnie inaczej, niż tzw. ubezpieczenie zdrowotne. Podstawową rolą i sensem istnienia ubezpieczyciela jest to, że to on bierze na siebie ryzyko i musi tak skalkulować koszyk świadczeń, aby zmieścić się w budżecie. Da się wykonać, skoro firmy ubezpieczeniowe od lat świetnie prosperują. Koncepcja limitów zrzuca z ubezpieczyciela odpowiedzialność, zatem niejako z definicji przestaje on być ubezpieczycielem.

W naszym systemie opieki zdrowotnej odpowiedzialności na siebie nie bierze ani ministerstwo, ani NFZ, ale pacjenci i dyrektorzy placówek. Mamy podatek zdrowotny, który tylko z nazwy jest ubezpieczeniem i gwarantuje dodatkową biurokrację, ale nic poza nią. Bo przecież nie gwarantuje koszyka świadczeń?

Ach, zapomniałbym: gwarantuje też niezawodne łamanie Konstytucji w kwestii praw pacjenta. Podmiot w konstrukcji polskiej opieki zdrowotnej pełni co najwyżej rolę dopełnienia.