III WOJNA
nissan, pt., 26/06/2009 - 14:28
*** >>dwa krótkie zdania, których nie potrafię zapomnieć: "Wciągaliśmy świat we własne wojny. Teraz on wciągnie nas w swoje". Europa marzy o światowym pokoju. Pani natomiast całkiem realna wydaje się perspektywa globalnego konfliktu za 20 lat...<< ***
Europa, która przez bardzo długi czas była głównym aktorem na scenie światowej, już nim nie jest - nie tylko za sprawą swoich działań, ale także swoich idei. Brzemię XX wieku, dwie wojny i podział Europy po 1945 roku, przyczynia się do paraliżu, który - mam wielką nadzieję - stanowi jedynie fazę przejściową. Kiedy chcemy od historii jedynie tego, by trwała, bardzo często udziela nam brutalnych lekcji. Myślę, że Europa czuje w sposób niemal zwierzęcy, że wiek XXI będzie bardzo trudny i stara się jakoś przed tym uchronić. Ci, którzy znajdują się na linii frontu, udają czasem, że niczego nie widzą, ponieważ napięcie jest zbyt wielkie. A Zachód jest - to prawie pewne - na pierwszej linii frontu w XXI wieku.
To bardzo zła sytuacja także dlatego, że Europa znacznie lepiej niż Ameryka rozumie, że świat nie jest jednorodny i bierze pod uwagę jego zróżnicowanie. Duża część problemów Europy i Stanów Zjednoczonych wynika po prostu z tego, że nie jesteśmy razem. Gdybyśmy byli zjednoczeni, zarówno analiza sytuacji, jak i zarządzanie nią wychodziłoby nam znacznie lepiej. Jeżeli natomiast nadal będziemy mieli do czynienia z połączeniem europejskiej bierności i amerykańskiego aktywizmu, możemy być pewni, że czekają nas poważne kryzysy. Zwłaszcza na Dalekim Wschodzie.
Maciej Nowicki rozmawia z Thérese Delpech
sobota 20 stycznia 2007 00:00
Nowa wojna światowa wybuchnie na Dalekim Wschodzie
Zachód traktuje dziś Chiny jako swojego najważniejszego konkurenta w dziedzinie ekonomicznej. Lekceważy jednak zagrożenie związane z rosnącą chińską potęgą militarną. Tymczasem - jak twierdzi nasza dzisiejsza rozmówczyni Thérese Delpech - to właśnie Chiny mogą sprowokować globalny konflikt w ciągu najbliższych 20 lat: "Chiny potrzebują co roku wzrostu gospodarczego nie mniejszego niż 10 proc. W przeciwnym razie ilość bezrobotnych stanie się tak wielka, że sytuacja wymknie się spod kontroli. I wtedy możemy mieć do czynienia z próbą ucieczki do przodu poprzez awanturę wojskową z Tajwanem, wspieraną przez rozbudzony nacjonalizm. To jest bardzo prawdopodobne - nacjonalizm stanowi jedyne spoiwo łączące ludność Chin, jedyną publiczną pasję dozwoloną przez państwo".
--------------------------------------------------------------------------------
Maciej Nowicki: Przeczytałem w pani książce "Ensauvagement" dwa krótkie zdania, których nie potrafię zapomnieć: "Wciągaliśmy świat we własne wojny. Teraz on wciągnie nas w swoje". Europa marzy o światowym pokoju. Pani natomiast całkiem realna wydaje się perspektywa globalnego konfliktu za 20 lat...
Thérese Delpech*: Nasz zbyt europocentryczny punkt widzenia nie pozwala nam dostrzec wielu rzeczy niezwykle istotnych dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Choćby tego, że zimna wojna, która już dawno temu skończyła się na naszym kontynencie, na Dalekim Wschodzie nie została zamknięta, podobnie zresztą jak II wojna światowa. Jedną z konsekwencji sowieckiego parcia na wschód była wojna w Korei, która doprowadziła do podziału półwyspu. Korea do dzisiaj jest podzielona, a jej zjednoczenie będzie znacznie bardziej kosztowne niż zjednoczenie Niemiec. Z kolei na stosunkach chińsko-japońskich ciąży jeszcze dziedzictwo II wojny światowej. Są one dziś niezwykle napięte, co pokazały antyjapońskie demonstracje w Chinach na początku roku 2005. Jest wreszcie problem relacji Chin kontynentalnych z Tajwanem. To najbardziej niepokojący element, gdy myślimy o przyszłości świata.
Innymi słowy, to tu miałaby mieć swój początek kolejna katastrofa...
Musimy zrozumieć, że pozycja Chin na światowej scenie uległa całkowitej zmianie. W czasie zimnej wojny Chiny odgrywały rolę drugorzędną w konfrontacji Wschodu z Zachodem. Co prawda na początku rewolucja chińska miała ambicje globalne, jednak Mao Tse-tung bardzo szybko zrozumiał, że komunizm sowiecki ma w tym współzawodnictwie gigantyczną przewagę: kraje, które podążyły za Chinami, były bardzo nieliczne, zaś satelitów Związku Sowieckiego było nieporównywalnie więcej. Ambicje chińskie w wieku XXI są już zupełnie inne. Chiny dziś chciałyby odgrywać rolę pierwszoplanową, podobną do Stanów Zjednoczonych. Ta zmiana jest całkowicie ignorowana przez Europejczyków, którzy powinni poświęcić tej części świata znacznie więcej uwagi...
O tym, że rozwój Chin stanowi wielkie wyzwanie gospodarcze dla Europy, mówi się coraz częściej...
Europę niepokoi rozwój gospodarczy Chin - powinna ona jednak jak najszybciej zrozumieć wagę kwestii militarnych. Chiny, których budżet wojskowy zwiększa się co roku o 10 proc. od 15 lat, są także jedynym krajem spośród 5 stałych członków Rady Bezpieczeństwa, który w konsekwentny sposób rozwija swój arsenał nuklearny pod względem liczby i jakości - zdobywa nowe łodzie podwodne, rakiety i głowice. Pekin nigdy nie zaakceptował moratorium dotyczącego produkcji materiałów rozszczepialnych do celów wojskowych. Wszystkie chińskie wysiłki prowadzą do tego, aby Ameryka nie była zdolna do interwencji w razie konfliktu Pekinu z Tajwanem. A jeżeli ten konflikt wybuchnie, będzie miał wpływ także na Europę. To zupełnie oczywiste.
Tak naprawdę jednak nie wiemy, w jakim kierunku pójdą Chiny i co się z nimi stanie za 20 lat. Dalszy niepowstrzymany rozwój jest równie prawdopodobny jak załamanie wywołane krachem dotowanych przez państwo - i całkowicie nierentownych - banków czy eskalacją buntów społecznych, których już dzisiaj wybuchają co roku tysiące...
Rzeczywiście nie jesteśmy pewni, co będzie z Chinami za 20 lat. Chiny mogą stać się bardziej demokratyczne, może tam dojść do wojskowego puczu, może też wybuchnąć wojna z Tajwanem. Wszystkie te scenariusze wydają się prawdopodobne - ale jest jasne, że dla nas, podobnie jak dla regionu, najkorzystniejsza byłaby realizacja pierwszego scenariusza. Europa robi w tym kierunku za mało. Nie rozumie, natomiast Ameryka zaczyna sobie zdawać sprawę, że to jest najważniejsza kwestia strategiczna XXI wieku. Chiny potrzebują 20 lat, aby zmodernizować armię. Po tym czasie będziemy mieli do czynienia z wojskową potęgą (dziś jeszcze tak nie jest) i będzie już za późno, by ją powstrzymać. Jeżeli będziemy musieli pertraktować z Chinami autorytarnymi, znacznie bogatszymi, które przez 30 lat mogły wydawać bardzo dużo pieniędzy na armię dzięki gigantycznemu wzrostowi gospodarczemu, nie będziemy już mieli najmniejszego wpływu na ten kraj.
A zatem wojna jest prawdopodobna...
Chiny potrzebują co roku wzrostu gospodarczego nie mniejszego niż 10 proc. W przeciwnym razie ilość bezrobotnych stanie się tak wielka, że sytuacja wymknie się spod kontroli i będzie stanowić zagrożenie dla partii komunistycznej, którą interesuje tylko jedno - utrzymanie się przy władzy. I wtedy możemy mieć do czynienia z próbą ucieczki do przodu poprzez awanturę wojskową z Tajwanem, wspieraną przez rozbudzony nacjonalizm. To jest bardzo prawdopodobne - nacjonalizm stanowi jedyne spoiwo łączące ludność Chin, jedyną publiczną pasję dozwoloną przez państwo. Europa wie aż za dobrze, do czego ta nacjonalistyczna pasja może doprowadzić.
Tajwan to niejedyny problem. Jest także co najmniej niejasna postawa, jaką Chińczycy zachowują wobec Korei Północnej. W "Ensauvagement" przywołuje pani słowa chińskiego eksperta, bliskiego władzy, który wbrew głoszonej oficjalnie wersji przyznał, że posiadanie przez Koreę Północną broni atomowej nie stanowiłoby wielkiego problemu dla Pekinu: Chińczycy są pewni, że Korea nie użyje tej broni przeciwko nim. Natomiast w razie konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi mogą posłużyć się koreańską bombą jako narzędziem szantażu...
Chińczycy nie chcą przede wszystkim jednego: aby zjednoczenie Półwyspu Koreańskiego dokonało się, zanim Pekin zdąży wyciągnąć z niego korzyści. Kilka lat temu to zjednoczenie wydawało się kompletnie niemożliwe. Dziś wraz ze wzrostem nastrojów antymerykańskich w Korei Południowej stało się znacznie bardziej realne. To pierwsza rzecz. Po drugie postawa Chińczyków wobec Phenianu jest rzeczywiście niejednoznaczna. Z jednej strony twierdzą, że odgrywają rolę stabilizacyjną, z drugiej nie używają jedynej broni, która mogłaby Koreę powstrzymać, czyli broni ekonomicznej. Phenian nie jest w stanie przetrwać bez chińskiej pomocy. Ostatnio pojawił się dodatkowy element w stosunkach chińsko-północnokoreańskich: Chiny doznały upokorzenia za sprawą próby nuklearnej z października. Wiemy, że była to próba nieudana, ale w pewnym sensie niewiele to zmienia. Dziś jest pewne, że Pekin chciałby kogoś bardziej elastycznego i przyjaznego niż Kim Dzong Il. Ale mimo to nie zamierza wprowadzać żadnych poważnych sankcji przeciwko Phenianowi. Chiny potrzebują Korei Północnej w grze z Amerykanami o Tajwan.
Nie wiemy, czy wybuchnie wojna Chin z Tajwanem. Możemy być natomiast pewni, że relacje amerykańsko-chińskie będą wielkim globalnym problemem. To pierwsze pani założenie odnośnie tego, jak będzie wyglądał świat za 20 lat. Kolejne założenie brzmi: międzynarodowa sieć terrorystyczna nie zostanie osłabiona przez następne dwie dekady. Co jest dowodem na to, że tak rzeczywiście będzie?
Dlaczego to założenie jest rozsądne? Po pierwsze dlatego, że sieć terrorystyczna jest fenomenem globalnym i stąd trudnym do powstrzymania. Po drugie islamiści grają na czas - przygotowują zamachy przez lata, nie śpieszy im się tak jak nam. Po trzecie, te sieci są niezwykle dobrze zakorzenione w poszczególnych krajach - po pokoleniu afgańsko-sowieckiej wojny i generacji obozów szkoleniowych w Afganistanie mamy dziś do czynienia z generacją trzecią: Anglików, Francuzów, Marokańczyków, Filipińczyków żyjących w lokalnych społecznościach i z pozoru świetnie zasymilowanych. Po czwarte są to komórki terrorystyczne, które niezwykle szybko się odtwarzają - ponieważ są amorficzne. Po piąte mają bardzo proste, chwytliwe przesłanie, dzięki któremu można nieustannie kaptować nowych uczniów. Podstawowa słabość Zachodu dotyczy właśnie walki idei - myśmy jej nawet nie zaczęli, podczas gdy islamiści są w niej coraz lepsi. Ośrodki propagandy i rekrutacji mnożą się jak grzyby po deszczu. Oni doskonale rozumieją, jak frustracje młodych ludzi przemienić w polityczną pasję...
Rewindykacje społeczne są w tym obozie bardzo mocne. To właśnie dlatego Gilles Kepel twierdzi, że istnieje spore ryzyko, że islamizm może się stać dla XXI wieku tym, czym dla wieku XX był komunizm.
Jest jeszcze coś - w wielu przypadkach islamiści są dziećmi komunistów z poprzedniej generacji. Widać to bardzo wyraźnie w Iranie czy Iraku. Przejście od jednej ideologii do drugiej okazało się bardzo łatwe.
Trzecie podstawowe założenie dotyczące sytuacji światowej za 20 lat, które pani przyjmuje, brzmi: broń masowego rażenia będzie coraz powszechniej dostępna. Podstawowa doktryna dotycząca broni nuklearnej mówi, że im większa jest liczba podmiotów posiadających tę broń, tym sytuacja staje się trudniejsza do opanowania. W tym sensie perspektywy są dziś znacznie bardziej czarne niż w XX wieku.
Musimy zrozumieć znaczenie doktryn w kwestiach dotyczących broni nuklearnej. Są one tutaj znacznie istotniejsze niż w przypadku czołgów czy samolotów. Powód jest jeden - broń nuklearna w zasadzie nie ma być używana, jej posiadanie ma zapobiec potencjalnemu atakowi. Od czasu Hiroszimy i Nagasaki nie mieliśmy do czynienia z tego typu bronią, mieliśmy do czynienia jedynie z deklaracjami poszczególnych państw na temat broni nuklearnej. W roku 1995, cztery lata po rozpadzie Związku Sowieckiego, prognozy mogły być jeszcze bardzo optymistyczne. Dziś już tak nie jest. Widać wyraźnie, że w walce między tymi, którzy chcą rozprzestrzeniać broń masowego rażenia, i tymi, którzy chcą to rozprzestrzenianie zatrzymać, wygrywają pierwsi. Z powodu rozwoju technologii, ich coraz większej dostępności, istnienia międzynarodowych sieci, jak ta stworzona przez A.Q. Khana...
To Khan, ojciec pakistańskiej bomby, dostarczał Korei Północnej materiały potrzebne do budowy broni atomowej.
Właśnie. Obawiam się, że za 20 lat sytuacja stanie się zupełnie niemożliwa do opanowania ze względu na liczbę aktorów. Najważniejszym problemem jest oczywiście Iran. Bo jeżeli Iran zdobędzie bombę, będą ją chciały mieć także Arabia Saudyjska, Egipt, Turcja czy Syria. To jest zupełnie jasne. Sytuacja na Dalekim Wschodzie wygląda dość podobnie. Nie możemy wcale wykluczyć, że w roku 2030 będzie to region z wielką ilością broni nuklearnej. Posiadałyby ją Japonia, obie Koree, Indonezja, Malezja.
Podkreśla pani znaczenie doktryn w dziedzinie broni nuklearnej. Mówią one jeszcze jedno: im większa jest liczba aktorów w danym konflikcie, tym ryzyko katastrofy jest większe. Gra w dwóch jest znacznie mniej ryzykowna od gry we trzech. Tego uczy nas największy kryzys nuklearny w historii powojennego świata, kryzys roku 1962...
Kryzys kubański rozgrywał się w bardzo ograniczonym kręgu wtajemniczonych. Taka była zresztą wola Kennedy'ego, który nie chciał być uzależniony od woli ludu amerykańskiego. Trzynaście dni tego kryzysu zrekonstruowano wiele lat później. I co widzimy? Wbrew temu, co przypuszczaliśmy, nie był to kryzys dwu-, lecz trójbiegunowy. A jego najbardziej niebezpiecznym uczestnikiem był aktor rozporządzający najmniejszą władzą - Fidel Castro. Zarówno Kennedy, jak i Chruszczow zachowali się w sposób rozsądny. Tymczasem Castro nie wahałby się ani sekundy, gdyby chodziło o rozpętanie konfliktu atomowego - zresztą prawie mu się to udało. Dziś w wielu przypadkach jesteśmy w podobnej sytuacji. Sprawa dotyczy trzech aktorów. Proszę się przyjrzeć napięciom między Indiami i Pakistanem. Mamy tam trzeciego uczestnika - Chiny. Jest też inny trójkąt: Chiny-Rosja-Stany Zjednoczone. Co więcej obawiam się, że w kryzysach nuklearnych, z którymi będziemy mieli do czynienia w XXI wieku, pojawią się postaci bardzo podobne do Castro. Proszę się przyjrzeć Ahmadineżadowi czy Kim Dong Ilowi. Nikt chyba nie zaprzeczy, że przypominają oni raczej kubańskiego dyktatora niż Chruszczowa czy Kennedy'ego.
O tym, co naprawdę stało się w czasie kryzysu kubańskiego, dowiedzieliśmy się dopiero w kilkadziesiąt lat później. Tak więc dotarcie do prawdy zajęło nam znacznie więcej czasu niż w przypadku II wojny. Nikt nie czekał kilkadziesiąt lat na odkrycie prawdy o obozach...
W XIX wieku Clausewitz zauważył, że wojny przestają być domeną specjalistów, by stać się domeną ludów. Zimna wojna oznaczała odwrócenie tego procesu. Była przede wszystkim wojną specjalistów - szpiegów, strategów nuklearnych itd. Kto nie należał do tych grup, nie wiedział nic o przebiegu tej konfrontacji. Dziś niektórzy nazywają ją "III wojną światową". To wielki błąd. Nawet nie wyobrażamy sobie, co by się stało, gdyby zamiast wojny "zimnej" wybuchł autentyczny konflikt.
Co więcej, ponieważ zimna wojna była wojną, która nie miała miejsca, mimo niezliczonych okrucieństw (w czasie jej przebiegu zamordowano dziesiątki milionów ludzi, choć tym razem nie były to ofiary działań wojennych, lecz ofiary zbrodniczych państw), nie nastąpił po niej prawdziwy rachunek sumienia. Zimna wojna nie wstrząsnęła naszą świadomością...
Najpoważniejszy problem z zimną wojną polega na tym, że nie doprowadziła ona do żadnej poważnej refleksji ani próby przebudowy stosunków międzynarodowych. Konferencja paryska po I wojnie, w roku 1919, była gigantycznym przedsięwzięciem intelektualnym i politycznym, wielką próbą postawienia świata na nogi. Podobnie po II wojnie trybunał norymberski i konwencje genewskie z 1949 roku. Pod koniec lat 80. zburzenie najsłynniejszego ze współczesnych murów wzbudziło co prawda silne emocje, ale na tym się skończyło. Sumienie świata nie zostało poruszone. Duchy zamordowanych nadal są z nami. Obozy sowieckie nigdy nie zostały wyzwolone - mimo że ich ofiary znajdują się w prawie każdej rosyjskiej rodzinie. Spójrzmy też na Chiny - za każdym razem, gdy pojawia się kwestia ofiar rewolucji kulturalnej czy Wielkiego Skoku, Pekin wpada w popłoch. Efekty wszystkich tych państwowych zbrodni nie ograniczają się tylko do kryminalizacji społeczeństwa rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego czy społeczeństw Azji Centralnej, do rosyjskiego barbarzyństwa w Czeczenii czy masowej korupcji w Chinach. Efektem jest także nasza obojętność wobec okrucieństw i przemocy na masową skalę. To, co I wojna rozpoczęła w okopach, a co w czasie II wojny przeniosło się do obozów koncentracyjnych, było kontynuowane w trakcie zimnej wojny. Nadal odczuwamy brzemię wielkich masakr - intensywność naszych emocji jest zbyt wielka, by cokolwiek robiło na nas wrażenie. Pomijając wydarzenia, którym media poświęcają największą uwagę, regułą stała się obojętność na ludzkie cierpienie i absolutne oswojenie naszych umysłów z przemocą. To element dziedzictwa XX wieku. Ta obojętność połączona z przyzwyczajeniem stanowi o dzisiejszym zdziczeniu człowieka.
W "Ensauvagement" dokonuje pani porównania między początkiem XX wieku a początkiem XXI. Na początku XX wieku perspektywy wydawały się znakomite. Kilka lat później pojawiło się już jednak coraz więcej sygnałów ostrzegawczych...
W 1905 widzimy w zarodku to, co stanie się istotą tego stulecia pełnego katastrof. Wojna rosyjsko-japońska pokazuje, że armia zachodnia może zostać rozgromiona przez kraj azjatycki. Wybucha pierwsza rewolucja rosyjska. Jest to rok kryzysu tangerskiego między Francją a Niemcami, który o mało co nie przerodził się w realny konflikt. Napięcie między obu krajami sięga szczytu. To w końcu rok publikacji nacjonalistycznej deklaracji Sun Jat-sena, ojca rewolucji chińskiej. Wydaje mi się, że podobne znaki można dostrzec 100 lat później. W roku 2005 obserwowaliśmy eskalację wrogości między Chinami a Japonią. Terroryzm narastał i nastąpił drugi atak na Europę. Narastały dwa kryzysy nuklearne - jeden w Iranie, drugi w Korei Północnej. Widzieliśmy wielką klęskę Europy, która nie była w stanie przyjąć w referendum projektu konstytucji. W ten sposób Europa wyszła z historii, sparaliżowana przez swoje wewnętrzne podziały. Nie chciała zrozumieć, że ma pewną rolę do odegrania, a odegra ją tylko wtedy, gdy stanie się polityczną całością. Rok 2005 był także rokiem klęski reformy ONZ. Krótko mówiąc, w roku 2005 pojawiło się mnóstwo złych wiadomości, które zostały potwierdzone w roku 2006. Nic nie wskazuje na to, by 2007 rok miał być lepszy.
Podkreśla pani, że wiek XX był wiekiem strasznym przede wszystkim z trzech powodów. Pierwszym z nich jest rozbudzenie pasji egalitarnej. Już Tocqueville pisał, że ludzkość zmierza ku równości - i od przyszłych pokoleń zależy, czy konsekwencją tego stanie się wolność, czy niewola. W XX wieku dwie rewolucje - rosyjska i chińska - czy masakry w Kambodży stanowią przerażającą ilustrację drugiej spośród ewentualności przywoływanych przez Tocqueville'a. Drugim powodem jest rozdźwięk między rozwojem technicznym a rozwojem społecznym. Po to tłumaczenie sięgano w przypadku nazizmu, podkreślając, że - o ile ten fenomen da się w ogóle racjonalnie wytłumaczyć - Niemcy nie byli ani politycznie, ani kulturowo przygotowani na tak szybkie uprzemysłowienie. Po trzecie mamy do czynienia z fenomenem, który Nietzsche nazwał wycofaniem się i śmiercią Boga. W jakim stopniu jesteśmy tutaj wykonawcami testamentu XX wieku? W jakim stopniu te zjawiska są nadal obecne i mogą zaważyć na naszej przyszłości?
Pasja egalitarna analizowana przez Tocqueville'a zyskała dziś nowe oblicze, ponieważ wraz z globalizacją obserwujemy w XXI wieku coś, czego w XX nie było - wszystkie części świata porównują się dziś z innymi. To może wywołać wydarzenia rewolucyjne nowego typu - choćby dlatego, że pragnienie równości ma charakter globalny, a na tym poziomie jest jeszcze trudniejsze do zaspokojenia niż na poziomie narodowym. Pytanie "Czy zapanujemy nad technologią?" jest jednym z najważniejszych pytań dla XXI wieku. Mamy przecież do czynienia na przykład z technologiami militarnymi, które nie istniały w XX wieku. Widzimy to zwłaszcza w domenie biotechnologii - wraz z odkryciem genomu można dokonać niemal wszystkiego... Trzy lata temu ekipa australijska w ramach eksperymentu zniszczyła system immunologiczny pewnej liczby myszy. Łatwo sobie wyobrazić, w jaki sposób można byłoby to wykorzystać militarnie przeciwko człowiekowi. Jeśli zaś chodzi o przepowiednię Nietzschego dotyczącą pustki, która powstanie w społeczeństwie w wyniku śmierci Boga - w XX wieku doprowadziło to do moralnych potworności, których wcześniej nie widziano. Czy w XXI wieku jest lepiej? Nie sądzę. Z jednej strony wciąż trwa przerażenie z powodu tego, co zrobiono i co robimy nadal. Przerażenie, które opanowuje nas, gdy widzimy na ekranach ludzi z poderżniętym gardłem. Jednocześnie w dzisiejszym społeczeństwie mamy do czynienia z porzuceniem idei zła jako takiego. W tym sensie przypominamy ludzi prymitywnych, którzy chcieli radzić sobie ze złem, nie mówiąc o nim, nakładając na nie tabu, i w ten sposób wygnać je poza granice swego świata. Tyle że dziś żyjemy w świecie, który nie ma żadnych granic. Samo pojęcie zewnętrzności przestało mieć jakikolwiek sens.
Jeden z największych paradoksów współczesności polega na tym, że - odkąd wolność stała się słowem kluczem dla naszych społeczeństw - straciliśmy całkowicie poczucie odpowiedzialności wobec historii. Wszystko zaczyna się nam wymykać z rąk. Wolność prowadzi w rezultacie do całkowitej nieprzewidywalności świata, który nas otacza. Jak pisał Paul Valéry, "we współczesnym świecie nieprzewidywalne nie zna żadnych granic. Wyobraźnia nie jest w stanie mu sprostać". Co to dla nas oznacza? W jakim stopniu racjonalne podejście do rzeczywistości jest jeszcze możliwe? Jaka jej część została na zawsze zagarnięta przez niekontrolowane pasje i zbiorowe szaleństwa?
Problem wolności w społeczeństwie zachodnim polega na tym, że w coraz większym stopniu używamy jej do celów prywatnych, hedonistycznych. Mroczny ton "Ensauvagement" wynika z tego, że mam wrażenie, iż stosunki międzynarodowe są jak samolot bez pilota. Takiej roli nie odgrywa już żadna superpotęga ani żadna organizacja multilateralna... To wszystko nie oznacza, że katastrofa jest nieunikniona. Historia jest robiona przez ludzi, nawet jeżeli pewne elementy nam umykają. Nie można jej obserwować z balkonu. Dam prosty przykład - Iran i program atomowy. Przez długi czas nie robiliśmy nic. Mieliśmy możliwość interwencji w latach 80. W połowie lat 90. pisałam o tym teksty - wtedy problem stał się naprawdę poważny. Czekaliśmy jednak aż do konferencji prasowej opozycji irańskiej w Waszyngtonie w 2002. Wtedy miały miejsce negocjacje Teheranu z Europejczykami, które nic nie dały. Potem zwlekano z przekazaniem sprawy Radzie Bezpieczeństwa. Dziś tak naprawdę nie wiemy, czy istnieje w ogóle jakieś rozwiązanie. Dostrzegamy też bardzo wyraźnie rywalizację chińsko-japońską, powiązany z tym problem Korei Północnej oraz chińskie ambicje. Czy najlepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest domaganie się zniesienia embarga na dostawy broni dla Chin? Bardzo wątpię. Krótko mówiąc: mamy dziś do czynienia ze sporą liczbą sygnałów ostrzegawczych - i tylko od nas zależy, czy potraktujemy je serio.
Bardzo często zarzuca się Europie, że zachłysnęła się własną wolą niemocy. Pragnie radzić sobie z niebezpieczeństwem, nie dostrzegając jego istnienia. Nie ulega wątpliwości, że jest to postawa prowadząca donikąd - niebezpieczeństwo i tak do nas powróci. Taki jest zresztą sens pani analiz. Tej uśpionej Europie przeciwstawia się Amerykę pełną woli działania. Widać jednak coraz wyraźniej, że również amerykański aktywizm nie jest postawą właściwą. Irak dowodzi tego w sposób bardzo jasny...
Europa, która przez bardzo długi czas była głównym aktorem na scenie światowej, już nim nie jest - nie tylko za sprawą swoich działań, ale także swoich idei. Brzemię XX wieku, dwie wojny i podział Europy po 1945 roku, przyczynia się do paraliżu, który - mam wielką nadzieję - stanowi jedynie fazę przejściową. Kiedy chcemy od historii jedynie tego, by trwała, bardzo często udziela nam brutalnych lekcji. Myślę, że Europa czuje w sposób niemal zwierzęcy, że wiek XXI będzie bardzo trudny i stara się jakoś przed tym uchronić. Ci, którzy znajdują się na linii frontu, udają czasem, że niczego nie widzą, ponieważ napięcie jest zbyt wielkie. A Zachód jest - to prawie pewne - na pierwszej linii frontu w XXI wieku. To bardzo zła sytuacja także dlatego, że Europa znacznie lepiej niż Ameryka rozumie, że świat nie jest jednorodny i bierze pod uwagę jego zróżnicowanie. Duża część problemów Europy i Stanów Zjednoczonych wynika po prostu z tego, że nie jesteśmy razem. Gdybyśmy byli zjednoczeni, zarówno analiza sytuacji, jak i zarządzanie nią wychodziłoby nam znacznie lepiej. Jeżeli natomiast nadal będziemy mieli do czynienia z połączeniem europejskiej bierności i amerykańskiego aktywizmu, możemy być pewni, że czekają nas poważne kryzysy. Zwłaszcza na Dalekim Wschodzie.
--------------------------------------------------------------------------------
*Thérese Delpech, politolog, specjalistka w dziedzinie studiów strategicznych, pracuje w Centre d'études et de recherches internationales (CERI) oraz jest dyrektorem do spraw strategicznych w Commissariat a` l'énergie atomique. Jest także członkiem rady prestiżowego londyńskiego International Institute for Strategic Studies. W latach 1995-97 była doradcą premiera Alaina Juppé ds. polityki wojskowej. Opublikowała m.in. książki "L'heritage nucleaire" (1997), "Politique du chaos" (2002) oraz "Ensauvagement. Le rétour de la barbarie au XXIe`me siecle" (2005).
"Europa" nr 146, 20.01.2007
http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article46274.ece?service=print
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
1 komentarz
1. strach sie bać...