Proletariusze łączą się coraz bardziej

avatar użytkownika FreeYourMind
To prawda, że postkomuniści dobijają media publiczne, ale w końcu dziwne by było, gdyby nie spłacali długu wobec mediów komercyjnych, które przy obalaniu kaczyzmu grały wiodącą rolę. Coś więc za coś. Zresztą chodzi nie tylko o obalanie kaczyzmu, ale i przy okazji komunizmu, bo przecież środowiska postkomunistyczne uważają się za te, które przyczyniły się do bezkrwawego przejścia od reżimu czerwonych do reżimu różowych, zatem kupa ludzi dobrej woli na tym „ustalaniu ładu medialnego” korzysta. Dokładnie na takiej samej zasadzie, na jakiej w latach 80. już pod koniec wdrażania „drugiego etapu reformy”, tworzono zręby NEP-u, czyli transformacji gospodarczej, pozwalającej nomenklaturze partyjnej poddać się metamorfozie, dzięki której co drugi kacyk czy esbek stawał się biznesmenem, a co większy „ludowy wojskowy” deweloperem czy fabrykantem. To rzecz jasna był proces naturalny, który wpisany był w może nie tyle ewolucję, co nieustającą mutację systemu, polegającą na tym, że wiele rzeczy ulegało zmianie, ale rdzeń systemu w postaci czerwonej pajęczyny, pozostawał ten sam. Już agent Gomułka pełniący funkcje jednego z moskiewskich gubernatorów „Polski Ludowej” wyraził to dobitnie w haśle „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. I nie oddają.

Postkomunizm ze swoimi fajerwerkami ulicznymi można uznać za swoisty przejaw geniuszu komunistycznej agentury. Jeśli bowiem jest ona w stanie skonstruować państwo, które udaje kraj zachodni, to znaczy, że te dekady tłuczenia marksizmu-leninizmu i te twórczego eksperymentowania z bratnimi służbami sowieckimi w różnych regionach świata nad rozmaitymi wariantami „rewolucji”, przyniosły niespodziewany efekt w postaci pełnej kontroli nad rzeczywistością społeczno-polityczną. Wydaje się to niemożliwe, ale przecież podobne uczucia żywiliśmy za komuny, gdy patrząc na niewydolność systemu, na marnotrawstwo przechodzące ludzkie pojęcie, na totalną tępotę kacyków i bezpieczniaków, na buractwo i ciemniactwo na każdym szczeblu administracji obozowej (bo trudno to nazwać państwową), na niewyobrażalne wprost chamstwo trepów, gdy borykając się z „walką o byt”, czyli zdobywając przedmioty codziennego użytku niemalże w taki sposób jak jaskiniowcy pożywienie i ogień – nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, jak to jest możliwe, że to wszystko, czyli cała ta komunistyczna, dysfunkcjonalna ewidentnie struktura, działa. No ale wyjaśnienie tego fenomenu nie jest wcale takie trudne i z powodzeniem pracuje ono w odniesieniu do „efektywności” postkomunizmu. Otóż nawet jeśli samochód nie działa, jeśli nie ma paliwa, jeśli nawet nie ma kół – to przecież wystarczy zapędzić do pchania auta (czy wprost niesienia) masę niewolników i będzie „szło”. Określenie „idzie”, które rzucają z uciechą robotnicy po naprawieniu jakiejś zepsutej przez nich na budowie maszyny, znakomicie oddaje to, w jaki sposób działa reżim komunistyczny i postkomunistyczny. „Idzie”, a stoją za tym rzecze ludzi, którzy pozwalają sobą manipulować, pozwalają się wykorzystywać i godzą się na to, by agentura pozostała najważniejszą siłą sprawczą „państwa”. Proszę sobie zresztą przypomnieć, jakie były dąsy czerwonych, gdy na przykład wychodziło na jaw, że co poniektórzy „negocjatorzy” pośredniczący między Polską a Wspólnotą Europejską, to agenci służb komunistycznych, czyli mówiąc wprost, sowieckich. Truszczyński, młody Wiatr... Nie tylko zachwalano ich profesjonalizm, ale i dziwiono się, że jeszcze „w tych czasach” można kogoś za jakieś przedpotopowe sprawy odsądzać od czci i wiary. Zwracam uwagę: już nawet agenturalność nie była żadną przeszkodą w pełnieniu służby publicznej, no bo sama przynależność do komunistycznej zgrai, czyli legitymowanie się jakimiś wysokimi stanowiskami w „PZPR” nie miało absolutnie żadnego znaczenia w robieniu kariery w „niekomunistycznej, wolnej Polsce”.

„Goebbels stanu wojennego”, jak technicznie nazwano Urbana, mógł swobodnie założyć swoje pismo, a nawet „ruch społeczny”, nie kryjąc swoich związków z Bezpieką i wojskówką, częstokroć zresztą korzystając z materiałów służb na swoich łamach i w swojej działalności. Potem pojawiło się pismo „Zły”, co do którego żałuję, że zniknęło z dystrybucji, ponieważ stanowiło ono znakomity przykład wolności pracy a la III RP, kiedy to ścigało się prawicowych publicystów za „mowę nienawiści”, lżyło się w mediach duchownych katolickich i symbole religijne na wszelkie możliwe sposoby, natomiast publikowanie zdjęć gwałtów, samobójców czy ofiar zabójstw salonowcom nie przeszkadzało. Tak jak i dziś nie przeszkadza wszędobylska pornografia w salonach prasowych, rozłożona niejednokrotnie w pobliżu stoisk z chińskimi zabawkami czy artykułami papierniczymi dla dzieci. Zresztą, jaki gwałt się podnosił w „wolnych mediach”, gdy jakiś oszołom nawoływał do wycofania pornografii z tego rodzaju miejsc sprzedaży lub chociaż do zafoliowania pism, by dzieci nie mogły ich przeglądać. Śliniące się dansing-bubki powiadały nam wtedy z takim charakterystycznym uśmieszkiem błąkającym się na twarzy, że „to przecież nie jest żadna pornografia”. Dopiero, gdy Urban zapowiedział, że planuje wydawać „NIE” dla dzieci, zaczęto jednak kręcić nosem.

Myślę, że któregoś dnia po prostu przestało nam przeszkadzać to, że nasz kraj zwyczajnie pod względem kulturowym schodzi na psy, stając się, dzięki panoszącej się zupełnie bezkarnie, agenturze. Czerwoni mieli i mają wciąż tak mocne poczucie „bycia u siebie”, że już nawet nie zwracają uwagi na głosy krytykujące stan rzeczy powstały po 1989 r. Oni już nie muszą się bać, gdyż to właśnie ich uznano za aliantów w wojnie z klerofaszyzmem. No a kto jak kto, ale czerwoni wiedzą świetnie, jak się z Kościołem i kontrrewolucją walczy. Teraz wystarczy im do tego usłużna agentura posadzona w mediach, która gdy zbliżają się Święta Wielkanocne lub rocznica śmierci Jana Pawła II to potrafi niemal krzyżem leżeć przed kamerami, zaś na Boże Narodzenie ostentacyjnie dzielić się opłatkiem „z naszymi kochanymi widzami”,zaś, gdy trąbka myśliwska zagra, potrafi szczuć na klerofaszystów (w sutannach lub nie) z zajadłością, której nie powstydziliby się agenci z propagandowej szkoły Urbana.

Po „obaleniu komunizmu” nie stworzono w Polsce żadnego ładu medialnego, ponieważ od samego początku, czyli już od „negocjacji ze stroną rządową” wiedziano, że owszem, wolność wolnością, lecz o organizatorskiej funkcji prasy nie można nigdy zapominać. Na tej zasadzie potraktowano media państwowe, które komuniści „udostępnili” do szerszego użytku. Rzecz jasna, żadnemu z tryumfujących przed kamerami czy na łamach „GW” „obalaczy komunizmu” nie przyszło nie tylko do łba, ale i nie przeszło przez usta, by zastosować opcję zerową w molochu, który „udostępniali” czerwoni. Było to wyrazem szerszej filozofii myślenia panującej od samego początku „transformacji”, a wyrażającej się w takiej złotej sentencji, że może komunizm był niewydolny i marnotrawił wiele ludzkiego wysiłku, pieniędzy itd., ale przecież na wielu stanowiskach było wielu fachowców, których nie sposób wyrzucić ot tak, na pysk. W ubecji czy esbecji, dowiadywaliśmy się, pracowały głównie sprzątaczki, zaś w mediach komunistycznych, głównie miłośnicy kultury polskiej, co robili wszystko, co w ich mocy, by dziedzictwo narodowe między wierszami nowomowy przekazywać i cały czas, co oczywiste, „posyłali oko”. Może odsunięto paru spikerów kojarzących się z dziennikiem telewizyjnym, ale na tym się skończyła cała reforma.

Ekipa Mazowieckiego nie kryła, że jakiś przełom w mediach jej nie interesuje. Michnik z mównicy sejmowej odżegnywał się od odwetowców klerofaszystowskich, poza tym nastawały czasy „reformy Balcerowicza” i mało kto się oglądał na to, że niby rewolucji nie ma i nie będzie, ale tak się składa, że „transformacja” sprawia, że na „robieniu mediów” można robić wielkie pieniądze, byleby wiedzieć, z której strony wiatr wieje i byleby odpowiednich, sprawdzonych ludzi zatrudniać. Komercyjne media stawały się więc na przestrzeni lat propagandowym ramieniem koalicji postkomunistycznej, ale ilekroć czerwoni (z nieodłącznymi „ludowcami”) przejmowali władzę w kraju, tylekroć porządkowano także sprawy „mediów publicznych”. To ostatnie określenie należy brać w cudzysłów, gdyż jedynie zakłamuje ono rzeczywistość. W Polsce nie ma żadnych mediów publicznych – ewentualnie media toruńskie można za takie uznać, choć finansowane one są w sposób odmienny od mediów publicznych funkcjonujących na świecie, a zwłaszcza na kontynencie europejskim. Zresztą, nie okłamujmy się, poza jakimiś przebłyskami, kiedy pojawiały się w TVP czy Polskim Radiu ciekawsze osoby, programy czy treści, to przecież cudu nie było, bo i nie miało być. Szczególnie TVP przez te długie lata wypracowała formułę nawiązującą do najlepszych lat gierkowskiej telewizji, formułę, w której twórczo łączy się głupotę jakichś bombastycznych igrzysk (turnieje miast, teleturnieje, zabawy ludyczne itd.) z propagandą. Nie przypominam sobie, by „media publiczne” były przez jakiś długi czas miejscem poważnej publicznej debaty, sporu, ścierania się wielu sił (czy ktoś jeszcze pamięta, jak wyglądała dyskusja dotycząca akcesji Polski do UE?), a nie tylko dokładnie wyselekcjonowanych, by pieczołowicie odtwarzały (a ściślej, odkłamywały) historię peerelu (pieczołowicie, a nie zasadzie „przeżyjmy, kochani, to jeszcze raz” i radosnego odtwarzania „ukochanych polskich seriali”), by pełniły funkcję rzeczywiście edukacyjną, kulturotwórczą, a nie po prostu podtrzymywały nastrój jakichś obłędnych postpeerelowskich bachanaliów. Owszem, powtarzam, zdarzały się czasem ciekawsze programy, ba z łezką w oku wspominam (nadawany krótko za „pampersów”) przedpołudniowy cykl z analizowaniem socrealistycznych filmowych gniotów (na co krzykiem oburzenia reagowały zacne środowiska kultury komunistycznej), ale Bogiem a prawdą, to były krople w morzu. TVP nigdy nie przyjęła formy medium poważnego i odpowiedzialnego za – mówiąc obrazowo - podniesienie polskiej świadomości społecznej z ruin, w jakich pozostawił ją reżim czerwonych zbrodniarzy. Wprost przeciwnie TVP z premedytacją włączyła się w proces ogłupiania odbiorców i obniżania standardów kulturowych. Z tego też punktu widzenia nie żal mi molocha, który przez postkomunę zostanie ostatecznie przejęty i rozparcelowany. W przyszłej konstytucji RP trzeba będzie bowiem ustanowić zupełnie nowe rozwiązania także w tej dziedzinie, realizujące ideę trwałego i radykalnego zerwania z dziedzictwem „Polski Ludowej”, w którym obecnie tkwimy po uszy.

To usiłowanie definitywnego rozparcelowania mediów ma już swoją tradycję. Komercyjny kartel usiłowano wszak zawiązać kilka lat temu, gdy Rywin odwiedził Michnika. Ponieważ jednak czerwoni czuli się zbyt pewnie, to znaczy nieco ich poniosło, gdyż uznali się za gospodarzy III RP, co jednak dla „transformersów” musiało być przejawem arogancji – nie po to bowiem przez kilkanaście lat budowano mitologię „obalania komunizmu”, „skoków przez płot”, „aksamitnej rewolucji”, „uruchomienia jesieni ludów”, żeby nagle nomenklatura „wzięła wszystko” i by z mitologii pozostały wióry, toteż podniesiono w Agorze S.A. i innych agorach okropny wrzask, że czerwoni chcą się urządzić w mediach, jakby to jakąś wielką tajemnicą było po 1989 r. Pamiętne zresztą były mowy R. Kwiatkowskiego, który przed komisją twierdził, że zachowanie środowiska różowych to przyganianie przez kotła garnkowi. Potem natomiast posady tego świata się zatrzęsły, ponieważ pojawił się „straszny Macierewicz” i zaczął rozganiać agenturę na wszystkie strony, co z kolei upewniło „obie strony konfliktu”, czyli obie „grup trzymające władzę”, które jeszcze parę lat wcześniej nie mogły dojść do ładu, że spory w rodzinie trzeba potraktować jako niebyłe, a co było a nie jest, nie wpisuje się w rejestr, no i nastąpiło wielkie zjednoczenie czerwonych z różowymi, porównywalne do „I zjazdu PZPR”, do którego zresztą omal nie doszło, kiedy usiłowano skonstruować (a jakże) ruch obrońców demokracji od Kwaśniewskiego, poprzez Olechowskiego, na Wałęsie kończąc, w gronie których znalazł się m.in. znany kontestator systemu komunistycznego, czyli A. Wajda. Gdyby jeszcze dokooptowali paru ZboWiDowców, paru ludzi honoru, paru porządnych biznesmenów, to byłaby nowa monopartia, jak się patrzy. Zabrakło jednak determinacji. Poza tym stwierdzono, że koalicja od monopartii jest lepsza, a obecnie to PO coraz lepiej sobie radzi, jako ugrupowanie chcące być monopartią, wchłaniając co tylko się rusza na scenie politycznej, co w Trójce nieoceniony dr Gowin nazywa w dziś Trójce eufemistycznie „przyciąganiem programu Platformy”. Teraz więc czerwoni domagają się w kwestii „ładu medialnego” mniej, dzięki temu różowi mogą na nich spojrzeć spolegliwie. Tym niemniej już ideałem czy „punktem docelowym”, gdy na wzór niektórych kanałów we Francji, zostanie sprywatyzowana TVP, zaś Polskie Radio przyjmie postać z lat 80. (śledzę od wielu tygodni renesans peerelu w Jedynce; peerelowscy artyści, peerelowska nostalgia, peerelowskie klimaty), nie będzie kartel komercyjny. Więc co?

Legendarny A. Halber wyraził to kiedyś słynną frazą w SMS-ie do ówczesnego szefa TVP, frazą, którą warto otrzepać z kurzu i ponownie przywołać. Ta fraza, według mnie, doskonale wyraża filozofię mediów publicznych w Polsce.

„Może byś wrócił do Piotrka Urbankowskiego. To jest świetny koleś - pracowity i lojalny, lubię go i cenię. Precz z siepactwem. Chwała nam i naszym kolegom. Ch... precz!”
(http://new-arch.rp.pl/artykul/486929_Halber_sie_wycofal.html )

Teraz jednak już nie będzie kartelu komercyjnego, tylko uformuje się komercyjny monopol. Tym się zatem różni postkomunizm od komunizmu, że w tym pierwszym nomenklatura może o wiele lepiej zarobić. Minęły czasy gumioków i radiomagnetofonów „Kasprzak”. Proletariat stał się arystokracją.

2 komentarze

avatar użytkownika Selka

1. @FYMie

To samo "echo" co w "jedynce", usłyszałam dziś kilka razy już w...III PR! Np. PIERWSZĄ wiadomością w newsach, z nieugiętym przekonaniem czytaną przez spikerkę, była owa o "konieczności kontroli NIKu, bo przecież nie może być tak całkiem niekontrolowaną instytucją"... Głowa opada i pięść nie chce się podnieść! [Boże Mój, co ci Polacy Tobie zawinili?]

Selka

avatar użytkownika zbyszekmad

2. Nawalanki w ogłupiaczach.

Pozwoli Pan, że dołożę, może intuicyjny, komentarz zamieszczony wieczorem pod tekstem Pana Aleksandra Ściosa. Pewnie w temacie, chociaż ogólnikowy. Ukłony. -------------------- GRA TOTALNA. To jest również gra o suwerenność Państwa i o naszą Wolność. To porządkowanie pola najbliższych wyborczych rozgrywek poprzez dyslokację sił i środków - w tym wypadku instrumentów medialnych - ważniejszych na tym teatrze wojennym od pancernych zagonów i ... zawodnych personalnych delegowań. Oczyszczanie pola to najlepszy ze sposobów minimalizowania strat własnych i kosztów. W czekającej nas wojnie wyborczej nie może przecież być przypadków PiS i Prezydenta. Nie może powtórzyć się powyborcza sytuacja 2005 roku, ponownego zaistnienia instytucji podtrzymujących wiarę i nadzieję w milionach Polaków na normalne Państwo. Instytucji mogących stanowić realne lub potencjalne zagrożenie dla, z takim trudem wypracowanego... porządku nad Wisłą. Muszą zniknąć, nawet po 24-ej, programy o niewygodnych faktach, o operacjach na międzynarodową skalę, wskazujące kto gra, na czyje zlecenie, i o co!!! W tej wojnie, dla sztabowców i ich zleceniodawców użyteczna jest jedynie informacja zmanipulowana. Budionnówka nie przeszła Wisły, ale istniejące gazociągi, naftociągi i magistrale światłowodowe muszą być bezpieczne. Witaj wyśniony Paryżu, wyśniona Brukselo?
filut