Kaczyński wraca do gry
rewident, ndz., 01/02/2009 - 18:02
Od wyborów w 2007 roku, a właściwie od czasów pamiętnej debaty Kaczyński-Tusk, dyskurs publiczny w Polsce wyglądał jak rozmowa eleganckiego bankiera z majstrem budowlanym. Pierwszy w garniturze za trzy tysiące euro, za drogim mahoniowym biurkiem, wygłaszał okrągłe frazesy o miłości i współdziałaniu, drugi w roboczym drelichu głośno skarżył się na trudy wykonywanej pracy i obojętność finansowych elit na los prostego człowieka.
Obraz tej rozmowy przekazywali opinii publicznej dziennikarze, z których 80% popierała eleganckiego bankiera. Nietrudno było zgadnąć, jaki mógł być wynik sondaży poparcia dla obydwu panów.
Po kilkunastu miesiącach bicia głową w mur majster przypomniał sobie, że ma jeszcze kilku innych, całkiem medialnych współpracowników, a zaoszczędzone pieniądze pozwolą na zakup odpowiednich ubrań, butów i krawata. Ktoś doradził mu, że lepiej mówić spokojnym głosem i tworzyć dobrą atmosferę nawet, jeśli sytuacja wymagałaby walnięcie pięścią w stół. Od tego czasu majster zaczął cicho, ale dość często przebąkiwać o nadchodzącym kryzysie gospodarczym. Pytał bankiera jak poradzi sobie z brakami w swojej kasie.
W tym samym czasie bankier odkrył, że przychody jego firmy spadną o znaczną kwotę. Z początku nie chciał w to wierzyć, bo specjaliści od PR bagatelizowali ostrzeżenia majstra i wyśmiewali je ustami długowłosego gorzelnika i spienionego biologa. Jednak, kiedy, wynajęty przez biuro zarządu, buchalter powtórnie przeliczył budżet, okazało się, że brakuje w nim 17 miliardów. Buchalter zalecał wstrzymanie reform i poszukiwań nowych źródeł dochodów. Lekarstwem na kryzys miały być tylko cięcia wydatków wszystkich departamentów.
Tak właśnie wyglądała sytuacja w Polsce do dnia dzisiejszego. Donald Tusk i jego PR-owscy doradcy świetnie sprawdzali się w okresie stabilizacji gospodarczej, w której obywatele przywiązują większą wagę do formy wypowiedzi i prezencji mówiących, niż do meritum sprawy. Kiedy jednak pojawia się poczucie zagrożenia, ludzi zaczynają szukać rozwiązań szczegółowych, które decydują wprost o jakości ich życia. Sterowanie państwem poprzez PR, choć zawsze szkodliwe, możliwe jest, kiedy wszystkie instytucje działają poprawnie, a w gospodarce panuje hossa. Dziś mamy jednak do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną.
Mowy garnitur i image Jarosława Kaczyńskiego jest próbą wejścia na obszar elektoratu PO. Zmiana stylu mówienia i koncentracja na czysto technokratycznych aspektach rządzenia powinna dać PiSowi dobre rezultaty. Twardy, patriotyczny elektorat i tak zagłosuje na PiS nie tylko dlatego, że nie ma dla niego alternatywy na scenie wyborczej. Doświadczenie dwóch lat rządów bardzo pomogło PiSowi zdobyć grupę sympatyków, którym podoba się partia ludzi zdecydowanych i twardo realizujących swój program. Osoby te pozostają w bliższym kręgu zaufania, gdzie propaganda mediów nie dociera, lub jest całkowicie ignorowana.
PiS będzie po atakować konkretne tematy. Zapyta ministra Klicha, jak zamierza uzawodowić armię i zabezpieczyć pracę w polskiej zbrojeniówce, kiedy premier i minister Rostowski obetną mu, dajmy na to, 5 miliardów na wydatki inwestycyjne? Czy nie zagrozi nam kompromitacja na arenie międzynarodowej (na ten typ retoryki bardzo podatni są wyborcy PO)? W jaki sposób minister Kopacz chce zapewnić Polakom właściwą opiekę medyczną? Gdzie będą cięcia? Czy minister rolnictwa zamierza zrobić coś z 15 miliardową dotacją do KRUS? Jak minister Bieńkowska wytłumaczy to, że w grudniu 2008 roku Polska była (!) płatnikiem netto do Unii? Dlaczego minister Grabarczyk nie buduje obwodnic dużych miast i które z nich nie powstaną w wyniku cięć budżetowych? PiS zapyta też o „dokonania” samorządowców PO. Jak się miewają trzy nowe mosty i druga linia metra w Warszawie, jak idą interesy prezydenta Karnowskiego, jak współdziałanie z pogrobowcami Małkowskiego z Olsztyna i czy PO we Wrocławiu ma w dalszym ciągu walczyć z Dutkiewiczem? Itp., itd.
Już sam stawianie takich pytań wywołuje niepokój rządzących i przykuwa uwagę społeczeństwa. Efekt wzmacniają jeszcze nieporadne odpowiedzi ministrów, bełkotliwe zapowiedzi czy zwykła głupota lub arogancja, której popis dała Ewa Kopacz twierdząc, że kolejki do lekarzy tworzą się dlatego, że ludzie zaczęli dbać o własne zdrowie. Aby skutecznie przeciwdziałać atakom PiS, Tusk musiałby teraz w sposób gruntowny zmienić skład osobowy rządu. Ładnie wyglądających nierobów zamienić na skutecznych technokratów. Domyślamy się jednak, że jest to niemożliwe.
Platforma przypomina trochę inwestora, który w okresie hossy nabył duża liczbę ryzykownych aktywów. Dopóki indeksy szły w górę, wszystko było dobrze. Jednak teraz stare aktywa ciążą i trzeba je sprzedawać tak, aby szybko zmienić strukturę portfela inwestycyjnego. Problem w tym, że kupujących nie ma, a w zespole pojawia się panika i chaos. Dość sprawnie działają jeszcze tylko Palikot i Niesiołowski, ale pierwszy z nich już zaczyna się ośmieszać i odstrasza od Platformy elektorat umiarkowany, drugi z kolei ma szansę istnieć tylko wtedy, jeśli Jarosław Kaczyński będzie nerwowo reagował na jego agresję. Po dzisiejszym kongresie PiS widać jednak, że opozycja jest świadoma tych prowokacji i zamierza mieć się na baczności
Żaden z szefów kluczowych ministerstw nie jest w stanie intelektualnie ogarnąć kwestii kryzysu i odpowiedzieć na propozycję programowe PiS. Dotyczy to tym bardziej ministra Rostowskiego, który zachowuje się nieodpowiedzialnie, ukrywając rzeczywisty poziom deficytu w zeszłym roku, opóźniając wypłaty wymagalnych zobowiązań i upierając się przy budżecie, który funkcjonuje już tylko w sferze science-fiction. W każdej normalnej firmie tego typu „ekspert” zostałby zwolniony z pracy. Premier Tusk postanowił jednak przeprowadzić swoisty eksperyment – udowodnić, że „na spinaczach” zaoszczędzić 17 miliardów. Jeśli mu się uda, sam chętnie złożę wniosek o wpis do Księgi Guinessa. Obawiam się jednak, że efekty tej żałosnej finansowej inżynierii będą opłakane.
Dość zabawnie brzmią dzisiaj głosy przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy „odrzucają” przeprosiny Prezesa Kaczyńskiego. Jest jasne, że prezes Kaczyński nie liczy na głos Janiny Paradowskiej czy Jacka Żakowskiego, tylko na te 10-15% niezdecydowanych, którzy decydują o wyniku wyborów. W 2007 roku PiS przegrał, bo przeciętny Kowalski odebrał fatalny przekaz partii słabego przywódcy (przegrana debata) szukającego spisków i demontującego istniejące struktury społeczne (brak kampanii pozytywnej). Dziś PiS wyciągnął wnioski z tej lekcji. Tak więc nasze rodzime lewactwo może sobie „odrzucać” co tylko mu się żywnie podoba. Nie ma to większego znaczenia, bo Prawo i Sprawiedliwość wybrało słuszną taktykę
Jako blogerzy możemy również odczuwać pewną satysfakcję. Wprowadzane dzisiaj przez PiS zmiany pojawiły się w Internecie już chyba z rok temu. Wiele osób mówiło o zmianie narracji i podejściu do spraw konkretnych. Mówiliśmy o ukryciu ludzi brzydkich i mamroczących (słynni Suski, Gosiewski, Karski). Mówiliśmy o przegrupowaniu szeregów. Jak widać Jarosław Kaczyński nas posłuchał. Trochę za późno, panie Prezesie. Ale lepiej późno niż wcale.
- rewident - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
1 komentarz
1. Przemówienie
hrabia Pim de Pim