Islam odsłania twarz (kilka uwag z transoceanicznej perspektywy) dr Tadeusz Witkowski
Materiał wykorzystany w niniejszym artykule zacząłem gromadzić wczesną jesienią z zamiarem napisania czegoś, co mogłoby zainspirować rodaków w kraju do poszukiwania kompromisowych rozwiązań kwestii uchodźców z Syrii. A że zagrożenia związane z terroryzmem wyglądają na zachodniej półkuli znacznie mniej groźnie niż w Europie, stąd i charakter argumentacji miał być w zamierzeniu nieco inny, bardziej analityczno-opisowy niż perswazyjny. Coś z tego pozostało, ale fakty, takie jak zamachy terrorystyczne w Paryżu, mają same w sobie alarmującą wymowę. Dlatego też wszelkie przemyślenia dotyczące problemu nielegalnej emigracji i perspektyw dialogu chrześcijańsko-islamskiego powinny być poddane radykalnej korekcie. Również te, które generowane są na gruncie kultury amerykańskiej.
W ojczyźnie imigrantów
Nie da się dokładnie określić liczby muzułmanów mieszkających w Stanach Zjednoczonych, jako że instytucja prowadząca okresowe spisy ludności (U.S. Census Bureau) nie publikuje i nie gromadzi tego rodzaju danych. Rozpiętość w szacunkach ogólnej liczby wyznawców islamu jest ogromna i niektóre źródła mówią o 3, inne o 7 milionach mahometan. Do niedawna mówiło się, że są oni czwartą pod względem liczebności grupą wyznaniową i stanowią w przybliżeniu 1% wszystkich obywateli amerykańskich (po chrześcijanach, wyznawcach judaizmu i buddystach). Z najnowszych danych opublikowanych przez Ośrodek Badawczy im. Rodziny Pew (Pew Research Center) wynika jednak, że ilość muzułmanów wzrosła do blisko 2% (co przesunęło ich na trzecią pozycję) a wskaźnik ilości chrześcijan wyraźnie zmalał. W roku 2007 katolicy i protestanci różnych wyznań stanowili ogółem 78,4% ludności; w 2014 – 70,6%.
Ów stan rzeczy wynika w jakimś stopniu z niekorzystnych zmian w tradycyjnym modelu rodziny chrześcijańskiej, ale też wpływa nań amerykańska polityka imigracyjna. Cyfry pojawiające się w raportach Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego (United States Department of Homeland Security) dają sporo do myślenia i skonfrontowane z globalnymi trendami demograficznymi mogą niejednego zatrwożyć. Otóż okazuje się, że w minionych kilku latach przyjeżdżało co roku do Stanów Zjednoczonych ponad ćwierć miliona obywateli krajów islamskich, z czego większość osiedliła się tu na stałe.
Liczbę muzułmanów, którzy w okresie 2001–2013 uzyskali prawo stałego pobytu na ziemi amerykańskiej szacuje się na półtora miliona. Według obliczeń Ośrodka Studiów nad Imigracją (Center for Immigration Studies) 91,4% nowo przybyłych pobiera w różnej postaci zasiłki, co w praktyce oznacza, że żyją na koszt amerykańskich podatników, choć średnia dochodów większości rodzin muzułmańskich w Stanach Zjednoczonych przewyższa średnią krajową. W opinii polityków optujących za zwiększeniem imigracyjnych kwot, nowa, tańsza siła robocza powinna wpływać na wzmocnienie amerykańskiej gospodarki. De facto, w przypadku muzułmanów głównymi beneficjentami są wpływowe środowiska arabskie. Z prostego powodu: znacznie ubożsi przybysze żyją w skupiskach religijnie i kulturowo obcych amerykańskiej cywilizacji i z chwilą uzyskania praw obywatelskich będą oddawać głosy (choćby w wyborach lokalnych) na kandydatów z własnego kręgu kulturowego.
Uzasadniony niepokój
Stanom Zjednoczonym nie grozi utrata kontroli nad przypływem obcokrajowców, wyczulenie na sprawy związane z kryzysem wywołanym w Europie falą uchodźstwa i nielegalnej imigracji zarobkowej z krajów, w których większość stanowią muzułmanie, daje jednak o sobie znać tak w dominujących mediach jak i w Internecie. Pamięć o zamachach terrorystycznych na World Trade Center i Pentagon jest na tyle żywa, że wydarzenia jak te, które mają dziś miejsce na południowo-wschodnich granicach państw strefy Schengen, zamachy terrorystyczne i narastający kryzys w Unii Europejskiej nie mogą nie wywoływać niepokoju. Stąd na stronach internetowych środowisk konserwatywnych takich jak www.breitbart.com czy www.americanthinker.com łatwo znaleźć materiały mówiące o związku zagrożenia terrorystycznego ze wzrostem imigracji z krajów islamskich.
Nie zawsze idzie o fakty z gatunku pamiętnego zamachu podczas maratonu ulicznego w Bostonie w 2013 roku. Konkrety, jeśli nawet wydają się mniej groźne, tak czy inaczej przemawiają do wyobraźni silniej niż abstrakcyjne dane. Mieszkający w Idaho uchodźca z Uzbekistanu aresztowany za instruowanie potencjalnych zamachowców jak konstruować bomby, imigrant z Bangladeszu nawołujący współbraci by podróżowali do Somalii aby prowadzić tam świętą wojnę przeciwko Stanom Zjednoczonym, imigranci z Jemenu i Sudanu (obaj obywatele amerykańscy) usiłujący zaciągnąć się w szeregi bojowników Państwa Islamskiego to tylko kilka z licznych przykładów radykalizacji środowisk muzułmańskich, na które powołują się zwolennicy twardszej polityki imigracyjnej. Gdy jednak w odpowiedzi na podobne wydarzenia ktoś wygłasza opinię niewyważoną i opartą na domniemaniach, nie na faktach, media przywołują go z reguły do porządku. 17 września, podczas konwencji w New Hampshire promującej Donalda Trumpa, jeden z uczestników spotkania oskarżył muzułmanów amerykańskich o szkolenie terrorystów i przypisał prezydentowi Obamie islamskie afiliacje, co w rezultacie zbulwersowało dużą część opinii publicznej i dało przeciwnikom Trumpa asumpt do oskarżeń i pretensji, że nie przerwał wypowiedzi swojego zwolennika.
Problem ma w istocie rzeczy bardziej charakter polityczny niż religijny i tak usiłują klasyfikować go amerykańscy muzułmanie. Wspomniany incydent można łączyć z faktem, że środowiska mahometańskie w Stanach Zjednoczonych (których znaczną część stanowią Afroamerykanie) popierają z reguły Partię Demokratyczną, źródło uprzedzeń leży jednak znacznie głębiej. Z badań Pew Research Center wynika, iż większość społeczności islamskiej w Stanach Zjednoczonych odrzuca ekstremistyczne metody rozwiązywania konfliktów politycznych i religijnych. Zdaniem 21% badanych muzułmanów ekstremiści cieszą się jednak większym lub mniejszym poparciem współwyznawców i choć istnieją organizacje muzułmańskie zdecydowanie potępiające terroryzm, blisko połowa mahometan uważa, iż ich przywódcy nie robią w tym zakresie wystarczająco dużo.
W sondażach uwzględniających przedstawicieli innych religii liczba osób przekonanych o muzułmańskim poparciu dla terroryzmu jest prawie dwukrotnie wyższa i nie można tego faktu skwitować określeniem „islamofobia”. W końcu tzw. bojownicy Państwa Islamskiego brutalnie mordują chrześcijan i przedstawicieli innych wyznań powołując się na Koran. Nic więc dziwnego, że na stronach internetowych administrowanych przez sympatyków prawicy w różnych krajach pojawiają się cytaty z islamskich ksiąg świętych wzywające do przemocy wobec niewiernych, krytykujące czcicieli Allacha, którzy nie godzą się na walkę w jego imię, czy nawet zachęcające do eksterminacji przeciwników (jak choćby wersety Koranu 2:190–192, 2:216, 2:244, 3:56, 4:74, 4:95, 5:33, 8:39, 9:5). Mówienie o tym, że mają one z reguły charakter defensywny niewiele de facto zmienia. W końcu liczą się przede wszystkim skutki inspiracji. Na szczęście, amerykańskie służby strzegące prawa wydają się działać coraz bardziej zdecydowanie.
3 maja bieżącego roku w Garland, w stanie Teksas, doszło do strzelaniny. W akcie solidarności z ofiarami pamiętnego zamachu na paryską redakcję „Charlie Hebdo” amerykańska organizacja American Freedom Defense Initiative (uznawana przez przeciwników za skrajnie antyislamską) zorganizowała w tym dniu wystawę rysunków satyrycznych przedstawiających proroka Mahometa. Gdy przed wejściem do ośrodka Curtis Culwell, gdzie wystawiono eksponaty, pojawili się dwaj uzbrojeni mężczyźni i zaatakowali osoby pilnujące porządku (raniąc jednego strażnika w nogę), natychmiast zostali zastrzeleni przez policję. Obaj okazali się muzułmanami.
10 razy „nie”
Ludność krajów półkuli zachodniej, w których podstawę życia duchowego stanowi Nowy Testament, nie doświadcza na co dzień zagrożeń, przed którymi stają chrześcijanie mieszkający w krajach zdominowanych przez islam. Stąd też hasła w rodzaju „Stop islamizacji Ameryki” rozpowszechniają na ogół grupy etniczne wywodzące się z Bliskiego Wschodu, w szczególności kręgi przedstawicieli wyznania mojżeszowego. Nie znaczy to, że środowiska chrześcijan pozostają na nie głuche.
Niedawno ktoś ze znajomych przesłał mi krążący w sieci elektronicznej tekst. Autor, który dwadzieścia lat spędził rzekomo w Arabii Saudyjskiej, postawił w nim retoryczne pytanie, czy naśladowcy Mahometa mogą być dobrymi Amerykanami bądź Kanadyjczykami. Kwestię rozważył krótko w dziesięciu aspektach: teologicznym, religijnym, biblijnym, geograficznym, społecznym, politycznym, rodzinnym, intelektualnym, filozoficznym i duchowym. Z całkiem logicznie zbudowanego wywodu wynikało, że w żadnym z aspektów nie da się pogodzić wiary opartej o Koran i pięć filarów islamu z wartościami stanowiącymi podstawę cywilizacji amerykańskiej. W samej rzeczy, systemy aksjologiczne generowane przez obie cywilizacje są tak odległe, że nawet zdawałoby się tożsame pojęcia zawierają w sobie coś odmiennego. Chrześcijanina, który otworzy islamską stronę eDialogue (https://edialogue.org/index/en-src-us?lang=en-src-us), ogarnie zapewne zdumienie, gdy uświadomi sobie, że chodzi wyłącznie o dialog ułatwiający przejście na islam. Gwoli ścisłości należałoby tylko dodać, że środowisk muzułmańskich bynajmniej nie omijają procesy sekularyzacji. Dla części zasiedziałych przybyszów z krajów arabskich islam jest po prostu bardziej tradycją kulturalną niż religią.
Polski wątek
W Stanach Zjednoczonych mają miejsce różne akty barbarzyństwa, takie choćby jak podpalanie kościołów chrześcijańskich. Trudno powiedzieć, kto za nimi stoi i czym kierują się prowokatorzy. W grę mogą tu wchodzić zarówno uprzedzenia religijne jak i nie mająca z nimi nic wspólnego działalność środowisk, którym zależy na destabilizacji życia politycznego w krajach Ameryki Północnej. Jak dotąd, nie zakłócało to w sposób widoczny współżycia w obrębie małych społeczności skupiających wyznawców odmiennych religii. I tu jednak zdaje się wkraczać „nowe”.
Red. Jerzy Różalski od czterdziestu lat prowadzi w metropolii detroickiej program radiowy „Polskie Rozmaitości”. Zapytany przeze mnie o stosunki między lokalną Polonią a środowiskiem muzułmańskim wspomniał tylko o jednym przypadku, gdy Polacy w Hamtramck okazali niezadowolenie z powodu hałaśliwego nawoływania przez uliczne głośniki (pięć razy dziennie) do muzułmańskich modlitw. Faktycznie, o konflikcie było swego czasu dość głośno, gdyż 5 maja 2004 roku opisany został na łamach „New York Times”-a (http://www.nytimes.com/2004/05/05/national/05PRAY.html?ei=5007&en=664e9b700df4fdb9&ex=1399089600&partner=USERLAND&pagewanted=all&position=).
Generalnie rzecz biorąc, rozwiązywanie problemów tego rodzaju pozostaje w gestii samorządów lokalnych i muzułmanie zgodnie z nauką Mahometa powinni przestrzegać praw kraju osiedlenia. W Dearborn, gdzie życie duchowe wyznawców Allaha skupia się w kilku ośrodkach religijnych, w tym w dwu wielkich meczetach, nie ma modlitewnego hałasu. Z prostej przyczyny: wybrane przez mieszkańców władze lokalne nie zgodziły się na uprawianie form kultu zakłócających spokój współobywateli.
W Hamtramck przemiany demograficzne charakteryzuje jednak o wiele większa dynamika. Ów liczący dziś około 22 i pół tysiąca mieszkańców, historycznie polski ośrodek miejski ma swoje dobre czasy daleko za sobą. Spis ludności Hamtramck z roku 1950 mówił o 43 tys. 355 mieszkańcach, według danych z roku 1990 liczba ta skurczyła się do 18 tys. 372. Można tu mówić o ironii losu, bo ów proces „depolonizacji” miasta był jednym z ubocznych skutków społecznego awansu polskiej grupy etnicznej, która stopniowo przenosiła się do znacznie bogatszych okolicznych miejscowości. Jeszcze w roku 1970 Polacy stanowili 90% ludności Hamtramck, w czterdzieści lat później było ich tylko 12,5%. To właśnie opuszczone przez nich miejsca zajęła napływowa ludność z krajów islamskich, głownie z Bangladeszu, Jemenu oraz Bośni i Hercegowiny. Tak więc w końcu musiało przyjść to, czego się w lokalnych kręgach polonijnych od pewnego czasu obawiano: podczas wyborów do rady miejskiej Hamtramck przeprowadzonych 3 listopada b.r. wyznawcy islamu uzyskali większość.
Pierwsze reakcje? Komentarze zamieszczane w mediach angielskojęzycznych sprawiają wrażenie w miarę powściągliwych, ale na przykład portal „Wirtualna Polonia” opublikował artykuł pod wymownym tytułem „Teraz rozprawimy się z Polakami” (http://wirtualnapolonia.com/2015/11/09/teraz-rozprawimy-sie-z-polakami/#more-47426). Słowa takie miał rzekomo wypowiedzieć po wygraniu wyborów jeden z radnych muzułmańskich. W rzeczywistości nic podobnego się nie zdarzyło. Na wideo, do którego portal odsyła, radny Ibrahim Algahim mówi wyraźnie adresując słowa do współwyznawców: Today, we showed the Polish and everybody else that we are united (dziś pokazaliśmy Polakom i wszystkim innym, że jesteśmy zjednoczeni). Zdanie warte refleksji. Dowodzi ono, iż muzułmanie wcale nie muszą sięgać po terroryzm. Drogę do zwycięstwa toruje im polityka chrześcijańskiej większości.
Po zamachach
Nie trzeba być marksizującym lewakiem, by rozumieć, że kluczem do ekspansji islamu jest chęć zmiany na lepsze warunków życia wielu muzułmanów, ale też uznanie czynników ekonomicznych za pierwszą przyczynę dzisiejszego kryzysu w niczym nie zmienia faktu, że to lewacki fanatyzm i utopia multikulturowości sprawiły, iż terroryzm rozprzestrzenia się dziś bez większych przeszkód. Można być otwartym na inną kulturę i tolerować religię łączącą innych, jeśli ich odmienność nie podważa fundamentów naszej egzystencji i systemu wyznawanych wartości. Żywe w licznych odłamach islamu przekonanie, że w imię Allaha należy prowadzić świętą wojnę, niweczy na dobrą sprawę wszelkie wysiłki na rzecz pokojowego rozwiązania kryzysu. Toteż największym według mnie problemem dnia dzisiejszego jest zaślepienie władz Unii Europejskiej i środowisk, które nie chcą dostrzec, iż „pokojowo” nastawiona muzułmańska większość nie odcina się od radykalnych imamów i nie robi nic, by falę terroryzmu powstrzymać.
Nowo wybrane polskie władze stają dziś przed alternatywą. Albo będą respektować niefortunne zobowiązania rządu Ewy Kopacz w sprawie przyjęcia „uchodźców”, albo też pokierują się względami bezpieczeństwa narodowego i gruntownie zrewidują wcześniejsze zobowiązania. Ostatnie wypowiedzi Witolda Waszczykowskiego, Konrada Szymańskiego i Antoniego Macierewicza zdają się świadczyć, że bardziej prawdopodobne i godne poparcia jest to drugie. Stanowisko takie nie musi oczywiście oznaczać całkowitego wykluczenia muzułmanów z grupy imigrantów, na których przyjęcie Polska będzie kiedyś gotowa. Priorytetem powinien tu być po prostu interes narodowy, a więc sprawy tak oczywiste, jak choćby sprowadzenie w pierwszej kolejności repatriantów zza wschodniej granicy i chrześcijan z Bliskiego Wschodu. Warto przy tym zdać sobie sprawę z jednego. Jeśli kiedyś dojdzie do całkowicie bezpiecznego przyjęcia pewnej liczby uchodźców, o tym, jak ostatecznie ułożą się stosunki z nowo przybyłymi, nie będzie decydować żadna partia polityczna, lecz polscy obywatele – katoliccy sąsiedzi przybyszów.
Autor jest emerytowanym lektorem języka polskiego w University of Michigan (Ann Arbor) i wykładowcą w Saint Mary’s College w Orchard Lake, badaczem akt przechowywanych w archiwach IPN, byłym pracownikiem Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych. Represjonowany w czasach PRL i internowany w okresie stanu wojennego wyjechał z rodziną na emigrację w roku 1983.
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. interes narodowy jasno deklarowany przez Polaków
"Priorytetem powinien tu być po prostu interes narodowy, a więc sprawy tak oczywiste, jak choćby sprowadzenie w pierwszej kolejności repatriantów zza wschodniej granicy i chrześcijan z Bliskiego Wschodu. "
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl