Polacy, podstawowy problem Polski
Praktycznie już u końca XVIII w. w Polsce pojawiła się, zupełnie gdzie indziej w świecie nieznana, nauka: O przyczynach utraty własnego państwa. Precyzując: Czy trzy czarne orły rozkradły kraj nad (wtedy) Dnieprem, Dźwiną, Prypecią (tu był środek Polski!), Niemnem, Dniestrem, Wisłą i Wartą, bo taki musiał być skutek samodzielnej „twórczości” ludzi dotąd go zamieszkujących, czy też tę kradzież same „sformatowały”? Niezależnie od biegunowo różnych wniosków, do których dochodziły „szkoły” powstałe w ramach owej nauki, nie wolno nam zapomnieć o jednej, absolutnie elementarnej kwestii: każda z nich za wyjściowy aksjomat uznawała przekonanie, że brak WŁASNEGO państwa jest bardziej zły, niż dobry. Dlaczego tak myśleli i „stańczycy”, i członkowie Organizacji Bojowej PPS? Czy życie w ówczesnych Krakowie, Warszawie, Łodzi, Poznaniu, Tarnowie lub Suwałkach dawało gorsze perspektywy dla ówczesnych lemingów niż te same miasta dają dziś osobom w drodze do taśmy w zachodniej korporacji uważającym, iż inteligencję mierzy się prenumeratą „Jϋdische Zeitung”? Czy huty i kopalnie się wtedy zamykało, czy odwrotnie? Polskie tkactwo wyglądało wtedy, jak teraz? Wiecie kto i kiedy stworzył pierwszy w skali światowej przemysł naftowy? Polacy w latach 50 XIX w. A wiecie kto i kiedy najdłużej buduje terminal LPG? Obok państwa o całkowitej liczbie ludności niewiele większej od liczby osób żyjących i pracujących w Warszawie. Które to państwo taki gazoport zbudowało. Wiecie? Wygląda, że Wasze dzieci też będą mogły zadawać sobie to pytanie. Pokażcie mi zatem porównywalny z rozwojem kultury gospodarczej II połowy XIX w. przykład z okolic roku 2000 …
Może jest to paradoks, a może standard (czy potraficie wskazać jakieś rzeczywiście wybitne dzieło artystyczne autorstwa Polaka, powstałe po 1989 r.?), ale zniknięcie I Rzeczypospolitej stało się podglebiem chyba największego rozkwitu sztuki ojczystej w całych naszych dziejach. Trudno, doprawdy, wskazać dziedzinę artyzmu, w której to właśnie okres rozbiorów nie przyniósł najwybitniejszych dzieł. Szczerze powiedziawszy np. dla dorobku poetyckiego ta reguła znalazła kolejne potwierdzenie chyba dopiero w latach wojny, czego przykładem jest fenomen poziomu „Sztuki i Narodu”, a potem znowuż pod następną okupacją rosyjską (żeby wymienić choćby Zbigniewa Herberta). Może więc nic szczególnie złego się nie stało i – gdyby nie ofiary będące wszak efektem obłędnego pragnienia absolutnej wolności – właściwie dałoby się wskazać cały szereg pozytywnych stron życia w państwie takiego, czy innego cesarza. Przecież ludzie jakoś żyli i więcej nawet: nie będzie żadnym kłamstwem stwierdzenie, że w części obejmującej już nie tylko szlachtę żyli około 1900 bez porównania lepiej niż sto lat wcześniej. Czy, patrząc obiektywnie, „za komuny” warunki materialne były lepsze, czy gorsze, niż podczas wojny? I tak, jak do 1914 r., był, wydawać by się mogło nienaruszalny, gwarant tej stabilizacji: imperium cara/cesarza/I sekretarza na Kremlu. O co zatem poszło tym wszystkim Polakom, którym nie wystarczała wtedy płynąca „ciepła woda w kranach”? A może to byli zwyczajni „frankowicze”, zdesperowani kursem rubla, czy korony, liczący, że rewolucja (bo czymże innym dla tronów rozbiorczych były te wszystkie „Strzelce”, Legiony i Brygady, te ekskursja paryskie Dmowskich i hrabiów Zamoyskich?) zniesie nie tylko cesarstwa, ale – przede wszystkim! – kredyty, jakie pozaciągali byli rewolucjoniści po ówczesnych towarzystwach hipotecznych? We wspomnieniach Kazimierza Fudakowskiego, właściciela dóbr w Lubelskiem i przyszłego senatora w II RP, jest passus o tym, jak to (wraz z Jerzym Zdziechowskim, ostatnim przed zamachem majowym 1926 r. ministrem skarbu) „za pięć dwunasta”, bo w 1913 r., w celach wybitnie spekulacyjnych, kupił, w kredycie rzecz jasna, tysiące hektarów lasu w głębi Rosji. Co nim wówczas kierowało? I dlaczego to były pieniądze? I w czym różnił się w tym zakresie z takim, na przykład, Kulczykiem, który równie korzysta z otwartych dziś granic biznesowych Europy? W tym zakresie – absolutnie niczym. Także chciał być bogat(sz)y. A jednak to nie wszystko: rola Kulczyka w staraniach o polskość jest żadna. Chyba, że za takowe uznamy: 1) udział w likwidacji polskiego, realizującego też krytyczne zadania w dziedzinie bezpieczeństwa państwa, narodowego telekomu, 2) bliskie kontakty z oficerami rosyjskiego wywiadu w sprawach likwidacji polskiej energetyki, czy 3) słowa o tym, że silna więź Polaków z własnymi kulturą i językiem „obciąża Europę”. Fudakowski był zaś człowiekiem, od którego patriotyzmu dziś moglibyśmy się uczyć! I oczywiście się nie uczymy, bo Go po prostu nie znamy. Bo po cholerę to wiedzieć, będąc młodym, wykształconym i ciesząc się przy piwie, jak to możemy być (tylko nie wiadomo kto: mniejszość w Europie?) dumni z samorodności geniuszu ekonomicznego pana doktora. Na przykład w kulczykowym Starym (choć prawidłowo powinno się powiedzieć: Lewym) Browarze w Poznaniu.
Nie rozważania jednak na temat ekonomicznych wyborów, w warunkach życia pod obcym rządem, „osób mówiących po polsku” mnie interesują, ale pytanie, czy Polaków JESZCZE organizuje wewnętrznie potrzeba bycia wolnymi, w POLSKIM PAŃSTWIE. Co się stało, że po 200 latach dominacji rosyjskiej, 100 – niemieckiej, z początkiem XX w. Polacy WCIĄŻ chcieli mieć INNE i SWOJE PAŃSTWO. Dlaczego „państwa ludowego” było Polakom jeszcze w latach 80 – ych poprzedniego stulecia zdecydowanie za mało (albo lepiej: dużo za dużo!) i chcieli zastąpienia go czymś kompletnie odmiennym. A dlaczego, wreszcie, po 1989 r. widać proces, rok po roku, rezygnacji „obywateli RP” już nie tylko z ambicji samodzielnego rozwoju i wzrostu, ale wręcz własnej egzystencji. Jakiejś – kompletnie nieznanej w tysiącletniej historii Polaków – stadnej psychozie niemożności życia bez oparcia w zewnętrznych agendach, w przenośni i dosłownie.
Mam dosyć duże doświadczenie w realizacji tzw. projektów biznesowych i wiem, że są dwa elementy determinujące ich powodzenie: 1) opisanie celu i 2) ustalenie w żywej dyskusji, że wszyscy zainteresowani ten cel rozumieją. I ten drugi czynnik jest najważniejszy. Bo może się okazać, że ponarabiamy się po łokcie, ale na końcu okazuje się, że wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. O co dziś więc chodzi w projekcie „Polska”? Przede wszystkim mam poważne wątpliwości, czy taki projekt w ogóle został uruchomiony. Były, owszem, jakieś „piloty” w czasach rządów Jana Olszewskiego i PiS, była oryginalnie polska, właściwie akademicka, zważywszy na tworzące ją środowisko intelektualne, propozycja kreacji i zastosowania własnej, samodzielnej kultury politycznej. Powodzenie tych działań było jednak niezwykle trudne ze względu na krótkotrwałość władzy (nasi premierzy, w sumie, nie rządzili nawet jednej, pełnej kadencji) i izolację polityczną Śp. Lecha Kaczyńskiego, zwalczanego nie ukrywanym łamaniem nawet magdalenkowej konstytucji przez tusko – komorowski obóz zdrady, przy i tak słabych prerogatywach prezydenckich. Prawda jest taka, że generalnie od 25 lat rodacy pozwalają się rządzić ludziom, u których niszczenie wszystkiego, co polskie przybrało rozmiary idée fixe. I przez wszystkie te lata to był główny projekt polityczny realizowany nad Wisłą. Na otwartym sercu dumnego do niedawna narodu. Bez narkozy, z milczącą zgodą na operację. Efekt jest taki, że polskość stała się zjawiskiem niemalże antropologicznym, przy dobrej woli– co najwyżej etnograficznym. To folklor zarówno w wymiarze debaty publicznej, bo jako margines intelektualny są wszak traktowani tak wybitni myśliciele, jak profesorowie Rymkiewicz i Nowak, także jednak w zakresie kultury masowej. Władza bowiem całkowicie odcina się od koncepcji prowadzenia systemowej polityki pamięci, spychając – skądinąd bardzo ważne i stosunkowo szerokie – inicjatywy obywatelskie w rodzaju rekonstrukcji historycznej do kategorii kolekcjonerstwa znaczków i hodowli gołębi. Przypominanie o heroizmie Polaków walczących w bitwach wojny obronnej 1939 r. staje się happeningiem, równym ukazywaniu życia w starożytnym Biskupinie. Ale jest w tym bardzo konkretny zamysł: promowanie przez obóz rządzący na przykład pamięci o Żołnierzach Wojska Polskiego we wrześniu `39 mogłoby wywołać w odbiorcach refleks zastanowienia nad tym, czy byliby gotowi oddać życie za takie coś, w czym żyją, tak, jak nie mieli wątpliwości, przy takich wyborach, Polacy II Rzeczypospolitej. A to już prosta droga do konstatacji, że – po pierwsze – nie to, że nie byliby chętni na tego rodzaju poświęcenia, ale wręcz po prostu by uciekli, po drugie zaś – żyją w czymś, co nie jest ich. Marnym, ale w tym całym głębokim upadku jakimś jednak pocieszeniem jest fakt, że widać strach władzy przed zgodą na poznawanie i cieszenie się przez Polaków własnym dorobkiem dziejowym. Czyli: widzą, że oni są inni, niż reszta społeczeństwa. Tylko, jak długo ten strach będzie miał podstawy?
Józef Mackiewicz rozróżniał, już w trakcie II wojny światowej, skutki okupacji niemieckiej i efekty, długofalowe, zniewolenia sowieckiego. Hekatombiczną skalę zbrodni Niemców oceniał w kategoriach ideologicznego prymitywizmu, wskazując na ich biologiczne podłoże. Hitler i tacy, jak rodzice Steinbach – a były ich dziesiątki milionów – działali nie jak stereotypowi Niemcy: gorączkowo i tępo, bez chłodnej kalkulacji zysków i strat. I tak, jak prawdziwi übermensch: wykluczając scenariusz utraty kiedyś władzy. W rezultacie, na oczach (nie przejmującego się tym) świata, od razu jesienią 1939 r. przystąpili do eksterminacji kolejno typowanych grup społecznych i narodowych, począwszy od Polaków, a zwłaszcza polskiej inteligencji. Byli tak pewni tysiącletności III Rzeszy, że w ogóle nie zastanawiali się nad tym, że z każdej strony otwierają sobie fronty równie tysiącletniej wrogości wywołanej swym okrucieństwem. Wojnę, którą mogli wygrać, szczególnie na wschodzie, a przynajmniej dać sobie dużo więcej czasu na jej prowadzenie, sromotnie przegrali. Bo miast tworzyć z milionów, z całych narodów śmiertelnie wrogo usposobionych do bolszewizmu, potężne armie do walki z sowietami, te miliony traktowali gorzej niż zwierzęta. Polacy akurat byli w innej sytuacji i myśl o wsparciu Wehrmachtu w konfrontacji ze Stalinem nigdy w okresie II wojny u nas nie zagościła w wymiarze szerszym niż promil. Należy sobie jednak wyraźnie powiedzieć, że NIE MA DOWODÓW na to, iż w 2015 r. Polacy RÓWNIEŻ (jak dzisiejsi nasi rodacy) aż tak bardzo by lekceważyli sobie upadek własnej państwowości, gdyby z wojny w 1945 r. wyszli zdruzgotani – jako naród – „jedynie” przez Niemców i gdyby następnie dostali jakieś choćby namiastki wolności. Jest to być może zbyt daleko idąca analogia, może jest filosemicka, może niektórym (tu) się nie spodoba, ale nie interesuje mnie to: Żydzi dzięki Niemcom stanęli na granicy fizycznego przetrwania jako zwarta grupa etniczna (nie mówię tu o „osobach żydowskich” np. w USA, czy Wielkiej Brytanii), a jednak są dziś jednym z nielicznych narodów świata stawiających własne państwo ponad najwyższe wartości, włącznie z życiem. Trudno w historii o bardziej jaskrawy przykład wyniszczenia (prawie) całej zbiorowości, a jednak można pomimo to nie tylko ocalić własną podmiotowość, ale także uczynić z niej zjawisko na skalę globalną. Lubię Żydów za ich patriotyzm. Nie lubię Żydów za … Za wiele rzeczy Żydów nie lubię. Ale także (… bo do Żydów, w kontekście partycypacji w tym wyróżnieniu światowym, słowo „TAKŻE” szczególnie pasuje … ) w dziedzinie teorii, a już praktyki „patriotyzmu” bezwzględnie –powinni dostać Nobla. Za tę starą, dobrą, polską szkołę patriotyzmu. Tak: polską, bo w Żydach jest bardzo wiele z Polski.
W ocenie Mackiewicza, z którą nie można się nie zgodzić, komunizm (sowietyzm) niszczy i zabija (bo to jest czas teraźniejszy!) nie tylko w wymiarze dosłownym, ale i, na skalę „produkcyjną”, absolutnie powszechną, w nieuchwytnej warstwie myśli, słowa i ducha. W przypadku Polski uważam, że jest tu szczególnie źle. A myślę tak, bo traktuję Polaków jako naród wyjątkowo groźny dla Rosjan (dziś nie ma dla mnie różnicy pomiędzy wyrazami „rosyjskość” i „sowietyzm”). I w żadnej mierze nie jest to efektem jakiś megalomańskich wyobrażeń o nas samych. Wbrew temu, co od 25 lat nam się wmawia parszywymi gębami michników, 40 milionów ludzi i ponad 300 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni to nie jest kategoria mniej niż średnia. (Tak mogą myśleć ludzie o osobowości niewolników. Sprawni w posługiwaniu się łyżką (najlepiej drewnianą, państwową, na stanie zakładu zamkniętego) i językiem (najchętniej strażników obozowych). Niezdolni jednak do samodzielnego myślenia, a już szczególnie – do życia w wolności. Tacy osobnicy rządzili Polską od 1944 r. do roku 1989, tacy też rządzą nami – z krótkimi przerwami – po Magdalence do dzisiaj. Dla nich nie istnieje coś takiego, jak polska racja stanu, interes narodowy, polska kultura, polska historia. To ludzie codziennie dający dowody tego, jak świetnie posługują się językiem polskim przedstawiciele nad Wisłą rosyjskiej i niemieckiej dyplomacji.) Prawda jest zupełnie inna: Polska to i fizycznie, i mentalnie największa siła w Europie Środkowej i Wschodniej. Niepomiernie większa od Ukrainy. I to jest zasadniczy problem dla okupantów. Jak tę siłę spacyfikować. Na pewno narzucając posłuszny sobie reżim. Niszcząc biologicznie, tak, czy inaczej (od masowej eksterminacji przez selektywne zabójstwa do zmuszania do emigracji). Kolonizując ekonomicznie. Ale to jest tylko jeden warunek degradacji – skonstruowanie pieca do wypalania „czynnika żywego”. Drugim, niezbędnym, jak pokazały doświadczenia logistyki śmierci ojców i matek Merkel i Putina, jest wypalenie ducha. I w tym zakresie Rosjanie są niedościgłymi mistrzami wszechczasów, w wymiarze globalnym. Na „odcinku” polskim ta prawda przybrała szczególnie ponurą i straszną w skutkach postać. Ale tu tkwi właściwa odpowiedź na pytanie o znaczenie Polski w Europie. Nie będzie hegemonii Rosji i Niemiec bez eliminacji podmiotowości Polski. I o ile naród twórców Auschwitz, Einsatzgruppen, gestapo i palenia stolic wraz z mieszkańcami, póki nad Renem są bazy amerykańskie boi się ujawnić istotę swoich dążeń, o tyle strona rosyjska tych celów nie to, że się nie wstydzi, ona ostentacyjnie je umieszcza w oficjalnych strategicznych dokumentach i potem równie „widowiskowo” owe cele realizuje. Dziś Rosja zabija też polską państwowość. Wspólnie z Niemcami. Ktoś, kto tego nie dostrzega jest albo ślepcem albo zdrajcą. Nie dzieje się to jednak bez współdziałania w tym przedsięwzięciu przez mieszkańców Polski. W najłagodniejszym wariancie – nieświadomych tego. Czy przez to jednak usprawiedliwionych?
Obecnie panuje przekonanie, że „mieszkańcy” Polski różnią się od Rosjan, ba! że ZAWSZE z „rosyjskością” walczyliśmy. Nic bardziej błędnego. Pierwiastek moskiewski tkwi nad Wisłą głęboko. To czynnik rabstwa w myśleniu, postawie i słowach. I nic tu nie pomogą zaklinania o zachodnich, łacińskich korzeniach naszej kultury. Te ostatnie, faktycznie, pochodzą zza Warty, Odry i Sudetów, ale są czymś w rodzaju atawizmu. Funkcjonalnie pozytywne, ale w wymiarze mentalnym – parszywe. Nie mieszkamy w szałasach i jemy przetworzone mięso, ale czy przejmujemy się tym, kto – tak naprawdę – zarządza owymi nie-szałasami i odpowiada za opiekę prawną nad logistyką dostaw mięsa?
Dużo się mówi o odporności Polaków na komunizm, o rzekomym „wiedzeniu swoje” przez Nich przez lata okupacji sowieckiej, o – jakże cudownej! – lekcji wolności odrabianej nad Wisłą po 1989 r. Warto jednak przypomnieć, czym tak naprawdę – w pierwszej kolejności – zajmowali się Rosjanie w Polsce po 1944 r. Transplantacją świadomości etycznej i narodowej. Wszczepianiem nie pierwiastka, lecz wszystkich tkanek i całych układów życiowych. To była robota nie tylko z premedytacją, amoralna i antypolska. To było TAKŻE „dzieło” skuteczne, i to bardzo. Dzisiaj tego produktem (jednym z wielu zresztą) jest powszechna apatia obywatelska. Skreślcie sobie, co wolicie, z listy przyczyn takiego stanu rzeczy: skrajny konsumpcjonizm (ze źródłami w biedzie komunizmu), obłędny panunijny kosmopolityzm, pseudointelektualna wrogość do polskości, zwykły egoizm albo pospolita głupota. Niezależnie od tego, co wybierzecie, prageneza jest jedna: zniszczenie przez bolszewizm podstaw cywilizacyjnych u Polaków. Nie jest istotne, czy upadek myśli o Państwie Polskim jest jaskiniowym naturalizmem ludzi będących cały czas na łowach żywnościowych, czy wystudiowanym na czerskiej uczelni formatem mózgu. Znaczenie to może mieć wyłącznie dla statystyki socjologicznej. Ważne jest co się dzieje w wymiarze politycznym. Bierność ludzi powoduje, że w ogóle NIE MA strony dla reżimu. Podmiot staje się, dosłownym, przedmiotem. I to jest rzeczywista „zasługa” komunizmu. Nawet bowiem bez elit (co poprzez wspólne i w porozumieniu działania Niemców i Rosjan stało się udziałem Polski), zbiorowość ludzka nie traci możliwości samodzielnego myślenia. Do takiej degradacji może doprowadzić wyłącznie systemowa, wieloletnia i przenikająca wszelkie przejawy życia inżynieria społeczna i – co więcej – etyczna. To potwornie zakłamana edukacja, to bezbożne wychowanie, to bezczelne przejmowanie przez komunistyczną administrację kolejnych, dotąd bezdyskusyjnie prywatnych i intymnych, obszarów życia. Wszystko to działo się przez ostatnich 70 lat w Polsce, 70 – bo TO dzieje się także dzisiaj. Dzieje się obok nas, przy sąsiednim biurku w pracy, w sąsiednim mieszkaniu, przy sąsiednim miejscu przy rodzinnym stole. Bez naszej reakcji, bo TO dzieje się także w nas samych. Dlaczego? Boimy się, czy to już immanentna cecha naszej osobowości? Osobowości raba.
Polskość determinuje własną, polską państwowość. Polska i wolne, suwerenne państwo to synonimy. Nie ma czegoś takiego, jak autonomia dla Polaków. Owszem, taka formuła może mieć miejsce, tyle, że wtedy albo jest to sposób organizacji WEWNĄTRZ OKUPACJI albo dotyczy ten stan jakichś ludzi, ale to nie są (już) Polacy. Odrzucam inne podejście, bo każda zmiana tego paradygmatu doprowadzi nas do stwierdzenia, że na przykład dzisiejsza sytuacja Polski jest akceptowalna. To zaś przeczy (prawie?) wszystkiemu, co „się wyprawia” chociażby na tym portalu. W każdym razie dla mnie nie jest akceptowalna. Z tego względu uważam, że obecny zanik polskiej państwowości wynika – w pierwszym rzędzie – z osłabienia (lub wręcz utraty) cech polskich u osób egzystujących z nami w tej samej przestrzeni geograficznej. Można, oczywiście, głosić frazesy o potrzebie, konieczności, nakazie i co tam jeszcze z okolic imperatywu się wymyśli – pracy organicznej nad tym biednym ludem co to zatracił poczucie przyzwoitości narodowej i w ogóle: etyczno – moralnej (cokolwiek by to miało znaczyć). Zanim jednak zaczniemy biadolić nad tym, jakby to powiedziała moja Śp. Babcia, „opuszczeniem świata i spodni”, stańmy równo na nogach i powiedzmy sobie szczerze, to, co powiedzieć należy. Ludzi, którzy dziś myślą kategoriami polskiej racji stanu jest znacznie mniej niż 10% ogółu społeczeństwa. To co najwyżej 2 – 3 miliony obywateli. W demokrację nie wierzę, stąd uważam, że to liczba całkowicie pomijalna. Więcej optymizmu daje statystyka, dla której jest to wartość trochę (jednak) wyższa niż błąd statystyczny. Żeby więc nad Wisłą przywrócić polskie porządki, należy to zrobić w drodze zamachu stanu. W wersji łagodnej – wmawiając ludziom stek banialuk, by zagłosowali na „prawomyślnych” kandydatów (z naiwną wiarą, że PO i PSL nie sfałszują wyborów). Realnie jednak patrząc – czeka nas długa droga. Albo odwrotnie: bardzo krótka, ale z niezwykle gwałtownym finałem. Tak, czy inaczej bowiem dla przywrócenia Polski, jak sto lat temu, niezbędna jest rewolucja. I będzie to bodaj pierwszy przypadek, gdy słowo to stanie się tytułem zmiany ze złego na dobre, a nie, jak dotąd, przeciwnie. Jest tylko jeden problem: w 1915 r. Polacy myślący po polsku byli liczni i byli już na końcu starań o własne, suwerenne państwo. Gdzie my zaś jesteśmy? W najlepszym razie zaczynamy projekt „Polska”. Być może za niedługo zaczną się masowe wystąpienia spowodowane radykalnym obniżeniem warunków materialnych. Jeszcze raz jednak powtórzę: Polska stanowi krytyczny element polityki imperialnej tak Rosji, jak i Niemiec i ci dwaj okupanci zrobią wszystko, by spacyfikować bunt ekonomiczny, za wszelką cenę blokując wybuch powstania narodowego. Oczywiście nie można wykluczyć, że okoliczności międzynarodowe, na przykład odzyskanie przez USA zdrowego rozsądku, będą nam sprzyjały i powstanie front antyrosyjsko – niemiecki. Nie wolno zapominać, że Wielka Brytania nie jest szczególnym sympatykiem następców Luftwaffe. Putin ma zresztą, mniej lub bardziej otwartych, wrogów także w Japonii i Australii. Wiatry geopolityki dują zmiennie, niosąc nierzadko zupełnie niezwykłe sojusze. I pisząc wcześniej o ewentualności szybkiej rewolucji miałem na myśli taki właśnie scenariusz: iskra albo „chlebowa” albo „godnościowa” chwyci polskie ulice i zapali kraj, ogniem podtrzymywanym przez brak swobody ruchów po stronie Niemców i/lub Rosjan. Dużo bardziej jednak prawdopodobne jest budowanie przyszłości w cieniach ciemności. Tworząc państwo, na razie, podziemne. Polskie Państwo Tajemne. Zaczynając jego formowanie od nas samych. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to „za sto, dwieście lat”, tak, jak w wierszu „Mur” Zbigniewa Herberta, w pięknej interpretacji Przemysława Gintrowskiego. I że będzie to więcej niż Herbertowe „małe okienko”. Chyba, że wystarczy nam zakład zamknięty z widokiem na góry i morze.
10 kwietnia tego roku, idąc do warszawskiej Archikatedry Św. Jana Chrzciciela na mszę za dusze Poległych w zamachu smoleńskim, poszukiwałem miejsca, w którym Ktoś ważny w polskim życiu publicznym, publicznie powie to, co wiem ja i wiedzą Inni obecni na tym nabożeństwie. I się bardzo gorzko rozczarowałem. Może będziecie poczytywać to za bluźnierstwo, może będziecie mieli w tym rację, może nie powinienem … Ale, doprawdy, nie pogodzę się z tym, aby najwyższy dostojnik kościoła metropolitalnego przechodził do porządku dziennego nad jawnym kłamstwem, nad szyderstwem, nad pogardą, nad zdradą, nad grzechem wreszcie bez cienia skruchy. Jak mam sobie wytłumaczyć, że śmierć 96 Przywódców Polski to wyłącznie przyczynek do rozważań eschatologicznych? Nie jestem teologiem, ale czy trzeba nim być, by dostrzec, że po wielkim piątku 10 kwietnia 2010 r. nie przyszło żadne zmartwychwstanie, że ta stukrotna śmierć nie znalazła zrozumienia u uczniów, że zabrakło i ich samych, czy trzeba nim być, by to pojąć? A może jest tak, że „prosty” biskup z prowincji, takiej, jak Drohiczyn, ma lepszy wzrok niż kardynał ze stolicy i widzi więcej i znacznie dalej od tych, którzy, będąc najwyżej, czynią ołtarze posłusznymi cesarzowi? Przykro mi, ale w piątą rocznicę zamachu na Polskę w ogóle do mnie nie przemawiają słowa kardynała Kazimierza Nycza, za to doskonale oddają stan mojego ducha frazy z jednej z piosenek ateisty Jacka Kaczmarskiego: Może wreszcie coś się zmieni/ Coś wyniknie z tej roboty/ Zanim zdejmą ich z szubienic/ Żeby w trumnach złożyć złotych. Jest w „Wieszaniu zdrajców” jakaś bardzo polska tęsknota za realizowaniem (się) dobra w sprawiedliwości. W wieszaniu zdrajców na Rynku Warszawskim. To jest też moja tęsknota. Kaczmarski był wieszczem narodowym, bo tylko ktoś takiego formatu potrafi w jednym tekście opowiedzieć historię, przewidzieć konkretną potrzebę przyszłych Polaków konkretnej kary za zdradę, a zarazem opisać atmosferę bezsilności wobec tryumfu zaprzaństwa i cynizmu. Także przyszłej bezsilności. Może Jemu było łatwiej, bo TAKŻE odszedł 10 kwietnia. Pewnie tylko ja spośród tysięcy zgromadzonych wtedy w tej tak ważnej dla Polaków świątyni (i kolejnych tysięcy przed nią) pragnąłem śmierci odpowiedzialnych za koszmar smoleński, który trwa do dzisiaj. Pewnie tylko ja … choć może … Ale przynajmniej w jednym zgadzaliśmy się w – niezgodzie na słowa kardynalskie. Chcemy prawdy! wybrzmiałe po homilii było zdumieniem ludzi, którzy nie mogli pojąć, gdzie są, po co przyszli i co usłyszeli. Za rok zapewne też się tam spotkamy, może zdziwienie postawą naszych pasterzy będzie jeszcze większe, a słowa, które od nich usłyszymy, będą ranić jeszcze bardziej. Ale, wierzmy, będziemy też mocniejsi wewnętrznie. Bo nasze państwo tajemne już zacznie rosnąć. Na razie w nas. Ale będzie to już więcej niż dziś. Nasze Państwo Polskie.
O Polsce warto myśleć. I dla Niej pracować.
- Warszawa1920 - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. @Warszawa1920
"Chcemy prawdy! wybrzmiałe po homilii było zdumieniem ludzi, którzy nie mogli pojąć, gdzie są, po co przyszli i co usłyszeli."
Sprawdzałam dwa razy informacje, że to kardynał Nycz ma sprawować celebrę rocznicowej V Mszy Swiętej 10 kwietnia w warszawskiej Archikatedrze Św. Jana Chrzciciela za dusze Poległych w zamachu smoleńskim, NIE MOGŁAM W TO UWIERZYĆ.
W pierwszej chwili pomyślałam - uznał swoją winę za brak szacunku dla Krzyża i próbę wymuszenia końca żałoby po Pierwszej Rocznicy, w drugiej - to prowokacja.
Niestety, była to kolejna prowokacja ze strony warszawskiego kardynała, został wysłany przez władze pałacowe Komorowskiego, aby znów podjąć próbę zaduszenia żałoby i pamięci.
Odpowie za te zdrady nie przed nami, ale przed Bogiem.
A nasze państwo tajemne rośnie od 5 lat. Nie tylko w nas. Wystarczy czytać "kronikę kryminalną' ilu młodych znów ukarano wysokimi mandatami za okrzyki Bóg Honor Ojczyzna. To oni są fundamentem, na którym odbudują Nasze Państwo Polskie.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl