AGENTURA - WYCHOWANIE DO NIENAWIŚCI
Aleksander Ścios, wt., 11/02/2014 - 19:24
Fragment jednego z rozdziałów mojej książki „BEZPIEKA O MITOLOGII SŁUŻB SPECJALNYCH PRL” wydanej w roku 2013 przez wydawnictwo Bollinari Publishing House.
„GPU dokonało największego cudu wszechczasów. Zdołało zmienić naturę Rosjanina, bowiem po raz pierwszy w Rosji uznano donosicielstwo za cnotę, a funkcjonariuszy tajnej policji za bohaterów” – głosił w roku 1925 główny ideolog partii bolszewickiej Nikołaj Bucharin.
Donosicielstwo – uznane za synonim „uspołecznienia” stanowiło jedną z podstawowych norm funkcjonowania systemu sowieckiego. Podniesione do rangi postawy cenionej i prospołecznej stało się głównym czynnikiem ułatwiającym kontrolowanie i represjonowanie społeczeństwa. Sekretnyje sotrudniki(zwani seksotami) stanowili nieocenione „oczy i uszy” władzy komunistycznej, na nich również wspierała się działalność organów bezpieczeństwa. „Każdy pracujący jest funkcjonariuszem NKWD” – mógł deklarować Anastas Mikojan w przemówieniu z okazji 20-lecia istnienia służb sowieckich.
„Polskim” komunistom instalującym w naszym kraju zbrodniczy system, nigdy nie powiódł się zamysł stworzenia „społeczeństwa socjalistycznego”, w którym zdrada i donosicielstwo byłyby uznane za cnotę.
Kolaboracja z bezpieką, donoszenie na sąsiadów i bliskich – zawsze uważane było za hańbiące i naganne. Donosicieli się bano, ale obdarzano ich pogardą, zaś ujawnienie zdrady groziło zwykle ostracyzmem i środowiskowym wykluczeniem. Nawet w latach największego terroru nie udało się zaszczepić Polakom norm „człowieka sowieckiego”. Zdecydowana większość odrzucała mentalność zdrajcy i gardziła seksotamibezpieki.
Warto mieć świadomość rzeczywistej skali tego zjawiska. W roku 1949 z Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego współpracowało już ponad 53 tys. ludzi, w tym 5 tys. agentów i 48 tys. informatorów. Wielu z nich to ludzie „odziedziczeni” po Gestapo, jak np. Danko Redlich, przedwojenny komunistyczny agent, który po współpracy z Niemcami, donosił później dla Urzędu Bezpieczeństwa. W następnych latach liczba współpracowników uległa zwielokrotnieniu i w roku 1953 było ich już blisko 120 tys.
Jak podaje Filip Musiał w opracowaniu – „Mity historyczne - mity polityczne” ( w pracy zbiorowej „Rzeczpospolita 1989-2009: zwykłe państwo Polaków? - Ośrodek Myśli Politycznej 2009r): „u schyłku 1988 r. SB miała „na kontakcie” 98 tys. tajnych współpracowników. Do tej liczby należy dodać pozostałe kategorie osobowych źródeł informacji pionów SB działających w kraju (kontakty operacyjne, konsultantów), tzw. wywiadu MSW oraz służb wojskowych.
Mówimy zatem o liczbie znacznie przekraczającej 100 tys. osób, które w chwili wydarzeń 1989 r. tajnie wspierały komunistyczny aparat represji. Liczba ta jednak wciąż nie jest ostateczna, bowiem musimy do niej dodać wszystkie te osoby, które w 1989 r. nie utrzymywały już kontaktów z SB czy służbami wojskowymi, jednak wcześniej – z różnych względów, w różnych okolicznościach i w różnym zakresie – były uwikłane w tajne kontakty z komunistycznym aparatem represji. Ostrożnie szacując mówimy zapewne o kilkuset tysiącach osób (wśród których liczni byli reprezentanci byłej opozycji, środowisk naukowych, twórczych, artystycznych, dziennikarskich itp.), które nie były zainteresowane publicznym ujawnianiem swych kontaktów z komunistyczną policją polityczną.”
Istnieją również opracowania, z których wynika, że do roku 1989 bezpiece udało się pozyskać ponad 3 miliony tajnych współpracowników, przy czym chodzi tu o całą kartotekę TW, a nie stan na jeden rok.
„Cud wszechczasów”, którym chwalił się Bucharin dokonał się dopiero po rzekomym upadku komuny, gdy esbecy i ich pomagierzy przedzierżgnęli się w moralne „autorytety” i na mocy ustaleń „okrągłego stołu” stali elitą nowego państwa. Z perspektywy ostatnich dwóch dekad, wyraźnie widać, że okres III RP uczynił w świadomości Polaków większe spustoszenie niż 50 lat sowieckiej indoktrynacji. Wprawdzie komunistom nie udało się zbudować społeczeństwa agenturalnego, to ich sukcesorom powiodła się próba uodpornienia nas na dżumę donosicielstwa.
Może właśnie „mit nieważności donosicielstwa” (jak celnie nazwał tę chorobę Waldemar Łysiak) – jest największym zwycięstwem komunistycznej zgrai i pośmiertnym tryumfem ubeków. To, co nie udało się przez lata jawnej komuny, bez najmniejszego problemu narzuciły nam ośrodki propagandy i rzesze parcianych „autorytetów”.
Gdy Łysiak pytał - „Czy można unieważnić donosicielstwo? Usprawiedliwić czymkolwiek denuncjowanie kolegów, familiantów i ludzi mniej lub bardziej znajomych?” - jest to dziś tylko pytaniem retorycznym, na które odpowiedź zna każdy obserwator życia publicznego.
Gdyby po roku 1989 nie można było „unieważnić donosicielstwa” - nie powstałby żaden z rządów tego państwa, nie byłoby ministrów z przeszłością kapusiów ani prezydentów denuncjujących kolegów. Gdyby nie „unieważnienie donosicielstwa” - nie słuchalibyśmy ćwierćinteligentów obsadzonych w rolach autorytetów i nie czytali bełkotu seksotównazywanych dziennikarzami.
W roku 2008 autor „Mitologii świata bez klamek” mógł jeszcze napisać:
„Autorytety” są więc wśród nas, chwilowo pół anonimowe, bez szyldu TW. I coraz mniej boją się ujawnienia, gdyż wiedzą, że błogosławiony salonowy mit o nieważności kolaboracji i o chwalebnym męczeństwie kolaborantów nabiera rozpędu orlego. Jeszcze trochę, a donosicielstwo zostanie przez Salon zaliczone - jak niegdyś przez KGB na obszarze ZSRR - do kanonu cnót.”
Dziś to już słowa nieaktualne, bo rządzący III RP reżim przekroczył kolejne granice, nadając pospolitym kapusiom nimb cnoty, a nawet „opozycyjnego” bohaterstwa.
Być może kiedyś poważni socjologowie spróbują odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Polacy zaakceptowali donosicieli na najwyższych stanowiskach i przyzwolili na rządy miernot, których jedynym atutem była kolaboracja z bezpieką? Skąd wzięło się to społeczne przyzwolenie na panoszenie kreatur, którym w czasach komuny nikt nie podałby ręki?
Będą musieli wówczas uwzględnić rolę byłych esbeków i zdefiniować mity funkcjonujące w polskim społeczeństwie.
To za sprawą ludzi „służb specjalnych” PRL wmówiono Polakom, że współpraca z organami represji była zaledwie „pomocnictwem w działalności polskich służb wywiadowczych”, a donoszenie na przyjaciół i znajomych „mieści się w granicach postawy obywatelskiej”. Posłużono się załganą logiką - skoro każdy z esbeków wiernie „służył Polsce”, ich seksotom przysługuje przecież miano patriotów.
Wprawdzie nietrudno dostrzec, że rozpowszechniając te łgarstwa esbecy bronili własnych życiorysów i usprawiedliwiali służbę okupantowi, kłamstwo to jest najmocniejszym fundamentem współczesnej nieważności donosicielstwa.
Widząc kapusiów na najwyższych stanowiskach, oglądając ich codziennie w telewizji bądź czytając w prasie – większość Polaków jest gotowa wierzyć, że współpraca z bezpieką nie była niczym kompromitującym, a policja polityczna to zwykła instytucja porządku publicznego nieróżniąca się od służb specjalnych działających w wolnym świecie.
Z tej samej przyczyny pokutuje mit, jakoby większość donosów była tylko nieszkodliwą makulaturą gromadzoną przez zapobiegliwych esbeków w celu „sprawozdawczości” i wykazania się przed zwierzchnikami. Sami zaś kapusie (dopiero pod wpływem niezbitych dowodów) przyznają, że – owszem donosili, ale nikomu nie zrobili krzywdy i nie pomagali w prześladowaniu rodaków. Niemal każdy TW twierdzi, że jego współpraca była incydentalna lub on sam nie miał wiedzy o zarejestrowaniu przez bezpiekę. Innym powszechnym argumentem, jest wskazywanie na brak zobowiązania do współpracy lub brak pokwitowań odbioru wynagrodzenia, jako rzekomego dowodu niewinności. Esbecy z kolei bagatelizują najczęściej znaczenie tajnych współpracowników lub insynuują, że dochodziło do fałszowania akt i nadużyć, a rola TW w ich pracy nie miała istotnego znaczenia.
Rozpowszechnia się też kłamstwa o „społecznej przydatności” donosicielstwa, sugerując jakoby miało ono służyć ochronie interesów gospodarczych, bezpieczeństwu zwykłych obywateli, a nawet bezpieczeństwu Kościoła i samego papieża – czym byli TW tłumaczą kapownictwo podczas pielgrzymek papieskich czy uroczystości kościelnych.
Do pospolitego donosicielstwa dorabia się nawet tanią ideologię, bredząc o „chęci niesienia pomocy”, „motywacjach patriotycznych” lub „prowadzeniu własnych gier z bezpieką”.
Wokół takich mitów toczą się kampanie dezinformacyjne, budowane z twierdzeń o fałszowaniu dokumentacji operacyjnej (przede wszystkim agenturalnej) i powszechnych praktykach funkcjonariuszy, którzy wprowadzali w błąd swoich przełożonych, m.in. produkując teczki nieistniejących współpracowników.
[…]
O rzeczywistym znaczeniu agentury, musi świadczyć fakt, że organy bezpieki niezwykle serio traktowały „proces wychowawczy”, jakiemu poddawany był tajny współpracownik. Osoby podejmujące współpracę nie tylko instruowano, uczono określonych zachowań i procedur, ale poddawano wyjątkowej formacji mentalnej, czy - jak byśmy to dziś określili – praniu mózgu.
Ten szczególny proces związany z pozyskiwaniem donosicieli, świadczy w największym stopniu o powielaniu sowieckich wzorców pracy z agenturą. Jest również dowodem, że narzucony z zewnątrz system dążył do stworzenia społeczeństwa agenturalnego, w którym donosicielstwo nie tylko miało być cnotą, ale rodzajem misyjnego „powołania” w służbie „ludowej ojczyzny”.
Posługiwano się przy tym całym arsenałem metod, począwszy od „wytworzenia atmosfery zaufania”, po prowadzenie szkoleń ideologicznych, stosowanie systemu nagród i kar. Każda z dyspozycji zawartych w instrukcjach operacyjnych bezpieki świadczy o doskonałej znajomości ludzkiej psychiki i podkreśla intencje towarzyszące tworzeniu sieci agenturalnej.
Określenie tajnego współpracownika mianem - wiernego, oddanego nam człowieka, użyte w pierwszej instrukcji operacyjnej z roku 1945, wynika najprawdopodobniej z tłumaczenia rosyjskiego rozporządzenia, na którym opierała się instrukcja. Bez wątpienia – właśnie ta nazwa najpełniej charakteryzuje ludzi podejmujących współpracę z reżimem i niezwykle trafnie oddaje istotę relacji łączących donosicieli z esbekami.
[…]
Instrukcja nr 04/55 o zasadach pracy z agenturą w organach bezpieczeństwa publicznego PRL stanowiła:
„Wyniki pracy agenturalnej zależą od prawidłowego kierowania i umiejętnego wychowania agentów, informatorów i rezydentów.
Wychowanie tajnych współpracowników polega na systematycznym wpajaniu im uczucia miłości do Polski Ludowej i nienawiści do jej wrogów (wytł.moje), jak również na przygotowywaniu agentury do wykonania trudnych i odpowiedzialnych zadań, zlecanych przez organy bezpieczeństwa publicznego.
[…]
Komunistyczna bezpieka werbowała donosicieli nie tylko w celu „realizacji zadań organów bezpieczeństwa” lecz rozbudowie sieci agenturalnej towarzyszył swoisty zamysł wychowawczy. O ile w latach powojennych kładziono nacisk na „uświadomienie polityczne”, o tyle po roku 1956 można zauważyć, że akcenty położono głównie na „zacieśnianie więzi TW ze służbą bezpieczeństwa”. W praktyce oznaczało to najczęściej uzależnianie tajnego współpracownika od kontaktów z oficerem prowadzącym.
Uzależnienie to mogło przyjmować różne formy, poczynając od utożsamiania się TW z zadaniami bezpieki, (co było postawą najwyżej ocenianą) po wytworzenie silnych relacji płatnik-wykonawca. W każdym przypadku stosowano bodźce psychologiczne: metodę nagród i kar, szantażu lub pochwały, które miały wychowywać TW i uzależniać go od współpracy z bezpieką. Warto zauważyć, że zawarty w instrukcjach nakaz „zjednywania tajnego współpracownika i wiązania go z nami” podyktowany jest głębszymi potrzebami, niż wynikałoby to z „realizacji zadań”.
System wychowawczy, stosowany przez aparat bezpieczeństwa szedł bowiem znacznie dalej i w swojej warstwie psychologicznej bardziej przypominał proces tresury i przysposobienia do niewolnictwa niż kształtowania postaw przydatnych w pracy operacyjnej.
Tego rodzaju „dydaktyki” próżno szukać w dokumentach regulujących pracę innych wywiadów i kontrwywiadów. Po raz kolejny trzeba zauważyć, że nie ma na świecie służb specjalnych, które w swoich instrukcjach pracy operacyjnej zawierałyby nakaz „wpajania miłości” do „ludowej ojczyzny”, a jednocześnie „wychowywały do nienawiści”. […]
Sens takich określeń staje się zrozumiały dopiero w perspektywie celów, do jakich powołano organy bezpieki - czyli wówczas, gdy do działalności owych „służb specjalnych” przyłożymy miarę sowieckiego planu, w którym zniewolenie Polaków i stworzenie „społeczeństwa socjalistycznego” zajmowało poczesne miejsce.
Tajny współpracownik SB miał nie tylko donosić na swoich bliskich, ale przede wszystkim – być narzędziem w procesie zaplanowanym przez okupanta. Jako współuczestnik organu represji miał być narzędziem bezwzględnie posłusznym i podporządkowanym „sprawie socjalizmu”. Trwałość tego podporządkowania do dziś zatruwa polską rzeczywistość. […]
Nie jest prawdą, jakoby sformułowania „dydaktyczne” zawarte w dokumentach normatywnych SB wynikały z ówczesnych „uwarunkowań politycznych”, powszechnego stosowania komunistycznej nowomowy lub były efektem sztucznego ideologizowania pracy bezpieki. Opracowania naukowe podejmujące problematykę pracy z agenturą, pomijają zwykle ten wątek lub traktują „aspekt wychowawczy” marginalnie, jako uboczny produkt komunistycznej terminologii, niemający głębszego związku z pracą tajnych współpracowników. [...]
Takiej klasyfikacji zjawiska przeczy przede wszystkim obserwacja dzisiejszych zachowań i postaw ludzi, którym dowiedziono współpracy z bezpieką. Szczególnie tych, którzy zajmują eksponowane stanowiska i mają możliwość oddziaływania na sprawy polskie. Odczuwają oni nie tylko poczucie silnej więzi z rzeczywistością PRL (ujawniające się np. w relatywizowaniu zbrodni komunistycznych), ale stanowią najsilniejszą grupę broniącą interesów byłych esbeków i funkcjonariuszy partii komunistycznej. Poczucie lojalności wobec magdalenkowych towarzyszy, czy histeryczną obronę ustaleń „okrągłego stołu” trzeba widzieć jako oczywistą konsekwencję długoletniego „procesu wychowawczego”.
Ze wszystkich poleceń i instrukcji przewijających się przez dokumenty bezpieki wytworzone w czasie 50 lat istnienia „służb specjalnych” PRL - ich funkcjonariusze najlepiej wykonali zadanie „wychowania do nienawiści”.
Aleksander Ścios „BEZPIEKA. O MITOLOGII SŁUŻB SPECJALNYCH PRL” Wydawnictwo Bollinari Publishing House 2013.
- Aleksander Ścios - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać

3 komentarze
1. 2014 02 11 gen Roman Polko
SBeków nazywać esbekami, Bohaterów bohaterami
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Niestety to tylko jededna strona tej akcji
Oprócz tego były jeszcze i inne działania społeczne nastawione na budowę szerokiego zaplecza dla czerwonych i wydaje mi się, że liczba 3 mln ludzi to właśnie i tak niedoszacowana liczba ich zaplecza.
O ile TW i ich kontakty dotyczyły ogólnie mówiąc środowisk nie związanych z PRL o tyle trzeba pamiętać, że praktycznie prawie wszyscy członkowie partii też byli donosicielami, choć nie informowali służb a bezpośrednio samą partię. TW donosili partii za pośrednictwem organów bezpieczeństwa a partyjni czynili to bezpośrednio. W 89 roku szacowałem liczbę osób aktywnie wspierających system na ok 5 mln. Ich siła brała się również z tego, że byli zorganizowani. Nawet po rozwiązaniu PZPR ich związki z kadrą wcale nie ustawały. Jak ktoś nauczył się do kogoś mówić "szefie", to najczęściej tak zostaje na długo.
To jest powód tego, że obecnie żyjemy w kraju, w którym zwykłemu człowiekowi żyje bardzo trudno. Dawne PZPR przekształciło się w strukturę polityczno-mafiną do skubania zwykłych ludzi.
Głównym zadaniem PZPR był eksploatacja naszego społeczeństwa w celu finansowania ambicji politycznych ZSRR i wszyscy ci ludzie, którzy stanowili aparat władzy i jego zaplecze jedyne co potrafili to była właśnie sztuka zniewolenia ludzi. Gdy ZSRR się rozpadł i nie musieli już działać na rzecz suwerena i zaczęli doić społeczeństwa na własny rachunek a robię jeszcze bardziej dogłębniej niż za czasów ZSRR. Wtedy władze Rosji były jednak skierowane na przyszłość i zbyt szybką dewastację kraju uważali za szkodliwą. Teraz liczy się tylko dzisiaj. Po za tym w czasach PRL Rosjanie hamowali chciwość indywidualną. Mimo wszystko nie pozwali na masowe budowanie sobie pałacy przez działączy paretyjnych. Ich też obowiązywały normy kwaterunkowe. Choć na przykład ludzi, których uważali za swoich już nie, vide płk. Kukliński, którego dom na Rajców 11 wyraźnie nie mieścił się w normach kwaterunkowych i po jego ucieczce był rezydencja premiera Messnera. Po prostu nikt z Polaków nie miał prawa do tak dużego domu! Te były zawieszane tylko dla grupy "R ", na mieszkania służbowe, grupy która była stosunkowo jednak nieliczna.
Nie pozwalali też kupować za pieniądze z kraju drogich zachodnich samochodów itd. Jeśłi ktoś chciał miec zachodnie auto to musiał pojechać na kontrakt i tam zarabiać w walucie. Teraz tych ograniczeń nie ma. Stąd też i bieda zwykłych ludzi jest jakby większa.
Problem polega na tym, że struktury państwa stworzone przez tych ludzi na wzór sowiecki nie mogą być zreformowane, bo mentalności ludzi nie da się zreformować.
Musimy pamiętać o tym, że system społeczny w sensie materialnym nie intnioeje. System społęczny to suma zapamiętanych przez poszczególnych ludzi norm, zachowań, interesów i ocen. Jak oni idą spać to system zanika a tworzy się na nowo, gdy wstają.
Wszelkie zaś oczekiwania naprawy państwa w którym ci ludzie mają coś do powiedzenia, w którym sprawują ważne funkcje są mrzonkami.
Jeśłi chcemy życ w normalnym państwie dla ludzi to musimy je zbudować od nowa
poczynając od samych siebie. Dla tego jedyne co jest ważne to budowa alternatywnej struktury politycznej. NIe można przy tym liczyć, że ta struktura od razu bezie prawidłowa, bo najpierw musimy zdynamizować społeczeństwo w tym sensie, by nauczyć się wymieniania elit. Czyli obecnie nie tyle jest ważne, ze nowa elita będzie dobra ile ważne jest to, że doszło do zmiany, choćby cząstkowej. Zmiana zaś bezie wtedy, gdy ludzie stanowiący nową elitę dostaną się do niej inną drogą kariery niż w obecnej.
Stąd też dla mnie jest rzeczą obojętną np. to jaki jest PiS, bo ważne jest to, że wyłania ludzi, którzy mają alternatywną drogę kariery, w dług choć trochę innych kryteriów, wobec tych z Układu.
Krótko mówiąc, ja oceniam sytuacje dużo gorzej, na dużo trudniejszą.
uparty
3. Leszek Pietrzak: Kto rządził Wojskowymi Służbami Informacyjnymi
18 lis 2011
Rozwiązane 5 lat temu WSI rządzone były twardą ręką, przez "arystokrację", pułkowników i generałów, którzy do służby trafili w latach 70. Warto wiedzieć więcej o arystokratach, bo środowisko to powoli odzyskuje utracone wpływy.
Był ciężki pochmurny dzień. Taki sam o jak ten, o którym Sergiusz Piasecki napisał przed laty, że był tak ciężki „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra…”. Przed oblicze Komisji Weryfikacyjnej przy ul. Koszykowej 82 przybył pułkownik P. pragnący weryfikacji niczym spragniony wędrowiec wody na pustyni. Jednak od pierwszej chwili jego przybycia dało się zauważyć, coś niezwykłego, coś, co było znacznie silniejsze od zwyczajnej tęsknoty za sfinalizowaniem procesu własnej weryfikacji. Niewątpliwie można było jednak odnieść ogólne wrażenie, że pewność siebie z jaką przybył ów oficer, każe mu niechybnie samemu przystąpić do weryfikacji czteroosobowego zespołu roboczego samej Komisji Weryfikacyjnej. Owa pewność siebie wyrażała się w jego mowie, zachowaniu, gestach, a nawet w wyglądzie zewnętrznym. Szczególną uwagę członków komisji zwrócił sygnet z godłem WSI rozmiarów nie mniejszych niż sygnety rodowe królów i książąt polskich. Błyskotliwość owego sygnetu wskazywała na najszlachetniejszy kruszec z którego zapewne był wykonany. Był to pierwszy znak, że w istocie członkowie Komisji Weryfikacyjnej mają do czynienia z najczystszą arystokracją WSI.
Przebrnąwszy przez gąszcz niezbędnych formalności, weryfikatorzy zaczęli prowadzić wysłuchanie przybyłego oficera – arystokraty zadając mu szczegółowe pytania odnośnie przebiegu jego służby, zgodnie z obowiązującą ich procedurą. Jednak w miarę rozwoju sytuacji wysłuchanie to, coraz bardziej przeradzało się w monolog ogniskujący coraz większe emocje. Ekspresja oficera – arystokraty kwestionowała dosłownie wszystko – począwszy od przepisów regulujących działania komisji, po zasadność zasiadywania w niej poszczególnych jej członków oraz ich ustawowe kompetencje. Gdy rzecz dotarła do kwestii związanych z działaniami sprzecznymi z prawem lub łamiącymi prawo w toku jego służby, oficer – arystokrata wyraźnie poirytowany, gromkim głosem wyraził swoje stanowcze oburzenie z powodu poruszanych kwestii. Gwałtowność tego oburzenia kazała postawić zasadnicze pytanie: a cóż to jest prawo? Jakiś wewnętrzny głos niczym głos króla – słońce, mówił, że w istocie prawo w tym kraju to my – oficerowie WSI. Wnet na stół komisji posypały się rzucone przez oficera – arystokratę sterty różnorakich dyplomów, zaświadczeń, okolicznościowych podziękowań, różnych wersji własnego życiorysu i pism do różnych wysokich urzędów skierowanych przez rzeczonego, apelujących o powagę i rozsądek w sprawach WSI. Wszystko to było komentowane przez ich posiadacza zaletami i superlatywami na temat własnej osoby. Niewątpliwie czuło się wyjątkowość rozmówcy. Gawęda oficera – arystokraty WSI trwała jeszcze długo. Znacznie dłużej niż miało to miejsce wówczas, gdy Komisja Weryfikacyjna spotykała się z prostym „ludem WSI”. Po ponad dwugodzinnym spotkaniu komisji z oficerem – arystokratą, można było odnieść wrażenie, że w istocie członkowie komisji to ciemni chłopi pańszczyźniani, którzy przez przypadek zatrzymali miejscowego dziedzica i tylko przez własna wrodzoną głupotę,
Jednak wbrew pozorom, to spotkanie było dla czterech członków Komisji Weryfikacyjnej zupełnie mistycznym doświadczeniem, pozwalającym zbliżyć się chociaż na chwilę do tajemniczego świata arystokracji WSI. Świata niedostępnego dla przeciętnego śmiertelnika w III Rzeczypospolitej, ale jakże fascynującego. Spróbujmy jednak chociaż ukradkiem zajrzeć do tego świata i zobaczyć co w nim było naprawdę!.
Większość oficerów – arystokratów WSI urodziła się w przysłowiowej Komborni, skąd podobnie jak profesor UJ Stanisław Pigoń wyruszyła w świat. Ich rodzicami zazwyczaj byli w prostej linii potomkowie Boryny, wyposażenia w praktyczny stosunek do świata. Nie wyrastali zatem wśród książek i nie mieli nawet najmniejszej szansy na pobieranie prywatnych lekcji i młodzieńcze skosztowanie uciech tego świata. Jednak ich rodziciele wpoili im na pewno jedną kardynalną rzecz – konieczność oderwania się od swojego miejsca urodzenia i to za wszelką cenę. Ta zakorzeniona im w dzieciństwie prawda stała się ogromną siłą napędową ich życia, zwłaszcza wtedy wówczas gdy zaczęli dokonywać pierwszych poważnych życiowych wyborów. Jednak owo doświadczenie ubóstwa w dzieciństwie i młodości będzie na tyle silne, że w swoim dalszym życiu, zwłaszcza zawodowym, wykształci w nich zapobiegliwość w stopniu niespotykanym u wielu ich rówieśników, karząc wykorzystać każdą szansę na zdobycie „tytułów i bogactwa”, jaką przyniesie im życie, nawet nie licząc się z innymi.
Oficerowie – arystokraci swoją drogę życiową wybrali zatem jeszcze w dzieciństwie. Ich wybór to mundur, który podobnie jak sutanna wiejskiego proboszcza w kręgu kulturowym, w jakim się urodzili był dowodem nobilitacji społecznej. Zazwyczaj ich edukacja przebiegała dwutorowo – na poziomie cywilnym i stricte wojskowym.. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuowali dalszą naukę w szkołach zawodowych, by w wieku 19 lat ochoczo podjąć zasadniczą służbę w Ludowym Wojsku Polskim. Jednak zasadnicza służba wojskowa była okresem ważnym w ich drodze życiowej. W jej trakcie robili wszystko, aby w oczach swoich przełożonych wyróżnić się swoim ideologicznym zaangażowaniem. Pomimo katolickiej tradycji w jakiej wyrośli, bez zahamowań deklarowali swój materialistyczny światopogląd i nawoływali swoich kolegów do poparcia jedynie słusznej drogi swojej socjalistycznej ojczyzny, której wiernie chcieli służyć. Wszystko po to, aby zostać politycznie dobrze ocenionym przez przełożonych, zyskać cenny kapitał polityczny i przykryć swoje braki w dotychczasowej edukacji. Wszak ich dotychczasowa edukacja była raczej czołganiem się przez gęstwinę i nie wróżyła lepszego życia, o jakim mówiono im w domu. Gdy wreszcie pod dwóch latach zdecydowali się zostać w wojsku, byli cenionymi kapralami, zwłaszcza w pracy ideowo – politycznej z tzw. młodym wojskiem. Ich dalsza edukacja była niejako sprzężona; robili szkoły podchorążych zdobywali wieczorowe matury wojskowe by następnie dostać się do szkoły oficerskiej i uwieńczyć swoja edukację tytułem inżyniera podporucznika. Dalsza edukacja była związana z etapem ich kariery w WSI. Zazwyczaj był to kurs oficerski w ramach wojskowej służby zagranicznej bądź w różnej mutacji kursy operacyjne w Janówku i innych ośrodkach szkoleniowych. Równolegle uzupełniali cywilne wykształcenie robiąc różnego rodzaju studia zaoczne, zazwyczaj w zakresie pedagogiki. Jednak tylko wybrańcy spośród nich, o odpowiednich resortowych koneksjach mogli liczyć na kierunkową edukację w ZSRR trwającą zazwyczaj od kilku do kilkunastu miesięcy. Aby wyjechać do ZSRR, potrzebne było również niezbędne zaufanie ideologiczne dowództwa. Ich dotychczasowe polityczne zaangażowanie okazywało się na wagę złota. Nauka w ZSRR okaże się już niebawem najbardziej procentującym okresem w ich edukacji. Nie zaniedbywali nauki języków obcych, w tym szczególnie rosyjskiego. Zresztą w toku edukacji wojskowej głęboko wpojono im znaczenie bycia poliglotą. W tym zakresie mieli zawsze przygotowane legendy – na każdą okoliczność służbową. Historia jednego pułkownika – arystokraty, który jesienią 2006r. stanął przed obliczem Komisji Weryfikacyjnej stała się tego żywym przykładem. Ten szlachetny arystokrata w peruce spontanicznie pochwalił się przed Komisją Weryfikacyjną posiadaną znajomością prawie wszystkich języków ludów byłej Jugosławii, w tym słoweńskiego, serbskiego, chorwackiego.
Gdy po roku 1989r. zmienił się ustrój ojczyzny której wiernie służyli, arystokraci za wszelką cenę rwali się na różne kursy w krajach jeszcze do niedawna wrogiego kapitalistycznego świata. Wszędzie gdzie byli starali się wypraszać okolicznościowe dyplomy, certyfikaty, mające podkreślać wartość ich edukacji wojskowej. Prze wiele lat udało im się zebrać tego nie mało.
Do WSI przybyli w II połowie lat 70. Po ukończeniu kursów operacyjnych rozpoczęli praktykę w jednostkach podległych Zarządowi II Sztabu Generalnego lub w kontrwywiadzie WSW. Ich kariera w wojskowych służbach specjalnych zaczęła nabierać rumieńców, kiedy w latach 1982-1990 zostali wytypowani na kurs w ZSRR. Kurs w Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, kurs operacyjny organizowany przez GRU czy inne kursy operacyjne w ZSRR były w ówczesnym kręgu polskich służb wojskowych czymś w rodzaju paryskiej Ecole Superiure de Guerre w przedwojennym świecie sztabowym. Krótko mówiąc radzieckie kursy dawały ich polskim absolwentom pewność, że na pewno wylądują na ważnej placówce zagranicznej, bądź obejmą lukratywne funkcje dowódcze w polskich służbach w przyszłości. I tylko jakieś zrządzenie losu, może im w tej drodze przeszkodzić. Po powrocie z radzieckich szkoleń w przeciągu najbliższych dwóch lat udało im się zaliczyć staż w jednym z attachatów w krajach NATO bądź innych krajach liczących się w relacjach pomiędzy światem socjalistycznym a kapitalistycznym. Tam zdobywali pierwsze szlify pracy wywiadowczej, zbierając informacje o wrogich armiach NATO. Tam również zaczęli utrwalać i nawiązane nowe przyjaźnie z radzieckimi towarzyszami. Gdy wracali do kraju obejmowali funkcje kierownicze na różnym poziomie struktur służbowych Zarządu II i kontrwywiadu WSW, znacznie wyprzedzając innych swoich kolegów, z którymi rozpoczynali razem karierę w służbach wojskowych.
Gdy w 1989r. sytuacja w PRL zaczęła się radykalnie zmieniać i komunistyczny establishment został zmuszony podzielić się władzą w kraju z opozycją coraz bardziej spychani byli na pozycje politycznego sieroctwa. Gdy w 1991r. z Zarządu II SG i z Kontrwywiadu WSW utworzone zostały nowe WSI odzyskali wiarę w przyszłość. Zrozumieli bowiem, ze rzeczywistość się radykalnie zmienia i nie da się tego procesu zatrzymać. Jednak uwierzyli, że nowe służby staną się politycznym Combo w III Rzeczypospolitej, niezależnym samorządnym i suwerennym podobnie jak NSZZ Solidarność. Absolwenci radzieckich uczelni przejmowali władzę na wszelkich szczeblach nowych służb. Niewiele było stanowisk kierowniczych w WSI, które trafiłaby w ręce przypadkowych oficerów. De facto dopiero wówczas stali się prawdziwą arystokracją nowych służb. Arystokracją która panuje, rządzi i wychowuje prosty „lud WSI”. Taką arystokracją, która sama podejmuje decyzje o tym, gdzie, kiedy i kto pojedzie na placówkę, kto i gdzie obejmie ważną funkcję w służbie. Arystokracją, która sama ustala co jest interesujące dla służb wojskowych i sama decyduje jak ustawić ster WSI w czasie zmieniającej się pogody politycznej w kraju.
Jednak bycie arystokracją w WSI stawiało również wiele innych wyzwań. Przed wszystkim wyzwania te nakazywały dbałość o własny stan, a więc precyzyjne przyjęcie kryteria dla nowych arystokratów w WSI. Wyjazdy na kursy w ZSRR skończyły się w 1991r. tak jak sam ZSRR. Kryteria arystokratycznego doboru musiały zatem uwzględniać zupełnie nowe realia. W WSI nie każdy bowiem mógł zostać arystokratą.. Mogli nimi zostać jedynie ci, którzy zostali zaakceptowani przez już arystokratów i którzy akceptowali obowiązujące arystokrację reguły. Jedną z takich reguł była określona świadomość oficerów – arystokratów każąca myśleć o sobie jako o swoistym bractwie, które posiadło niedostępną ogółowi wiedzę tajemną. Świadomość ta nakazywała lojalność wobec tego bractwa, spełniana w praktyce jako najwyższy obowiązek wspierania się nawzajem. Oficerów – arystokratów łączył także pewien rodzaj spiskowego widzenia świata, którym w ich przekonaniu daje się manipulować pozostając niezauważonym w ukryciu. Możliwe jest to o tyle, że społeczeństwo dla arystokratów WSI jest jedynie bezwolną masą o bardzo ograniczonej świadomości. Ten specyficzny rodzaj myślenia arsytokracji WSI dodatkowo wzmacniany był bardzo wyrazistym stosunkiem do obowiązującego prawa. Głębokie przeświadczenie o wyższości działań operacyjnych nad innymi, skutkowało bowiem instrumentalnym traktowaniem prawa i uznaniem, że jest ono kompletnie nie przydatne w życiu codziennym WSI.
Arystokracja WSI, otrzymywała w III Rzeczypospolitej szlify pułkownikowskie, generalskie. Decydowała o obsadach attachatów, misji wojskowych, delegowała własnych ludzi do misji inspekcyjnych ONZ. Jednak najbardziej arystokracji WSI zależało na tym aby znaleźć się w kręgach dowódczych NATO, wszak bowiem już od 1994r. Polska musiała wysyłać swoich przedstawicieli w ramach programu „Partnerstwa dla pokoju” do Mons, Brukseli i innych ośrodków NATO – owskiego dowodzenia. Reprezentowanie polskiej armii w gremiach dowódczych NATO zdejmowało z nich odium wcześniejszej działalności wywiadowczej na rzecz Układu Waszawskiego i legitymizowało w gruncie rzeczy ich życiorysy. I nie ważne było, że w ocenach wielu przedstawicieli zachodnich służb wywiadowczych postrzegano ich nadal jako agentów Układu Warszawskiego. Najważniejsze było znaleźć się w centrach dowódczych jeszcze do niedawno wrogiego dla nich NATO. Historia jaka przydarzyła się pewneu arsytokracie WSI pokazuje, ze tak było naprawdę. Gdy w 1999r.w Brukseli pojawiły się poważne wątpliwości, odnośnie przyjazdu mającego reoprezentować Polskie Siły Zbrojne Generała I., szpiegującego wcześniej Stany Zjednoczone sprawa wydawała się patowa. Jednak wsparcie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego stało się tutaj znowu nieocenione i ów arystokrata pojawił się w Mons przejmując pełniona kadencyjnie funkcje szefa Partner Coordination Cell (PCC). Nie ważne były cienie życiorysu owego arystokraty, w końcu cała jego kariera w służbach koncentrowała się wokół armii NATO, dlaczego i tym razem nie miałby tam pojechać.
Czym jednak zajmowała się arystokracja WSI? Tak jak każda arystokracja pilnowała porządku w WSI, aby ani plebs (żołnierze do porucznika) ani gentry (oficerowie od porucznika do majora) nie były organizatorami fermentów w służbie. Krótko mówiąc należało włączyć wszystkich, maksymalnie szeroko do organizowanych przez arystokrację przedsięwzięć operacyjnych. A przedsięwzięcia te obejmowały szerokie zagadnienia gospodarcze od spraw energetycznych, paliwowych, handel bronią, przedsięwzięcia giełdowe, para – bankowe, wszelkie przedsięwzięcia inwestycyjne w naszym kraju, gdzie mogły być duże pieniądze, po zabezpieczenie resortu zdrowia, rynku usług tele – informatycznych, ochroniarskich, sprawy oświatowe i szereg innych. Wszystkie tego typu działania oczywiście zgodnie prawami rynku kalkulowane było zasadą zysku. Chodziło wszak o zdobycie majątku w różnej postaci i jego sensowne zabezpieczenie. Wszak coż to za arystokracja która nie posiada majątku. W istocie było to dalekowzroczne myślenie, nie pozbawione głębokiej refleksji nad przyszłością. Poza tym arystokracja zajmowała się tymi wszystkimi którzy jej zagrażali. Słusznie bowiem zakładano, że w dzisiejszym biznesie i nie tylko biznesie, mamy do czynienia z grupami profesjonalnymi. Tych grup było coraz więcej, począwszy od grup interesu w poszczególnych sektorach gospodarczych, grupy polityczne – najczęściej z prawej strony sceny politycznej, ale nie tylko, po różnego rodzaju komisje mające coś zbadać lub zamierzające z założenia coś wyjaśnić, ze szczególnym uwzględnieniem Sejmowej Komisji d/s Służb Specjalnych. Ale arystokracja WSI walczyła nie tylko z grupami profesjonalnymi, zwalczała również poszczególne jednostki zatruwające jej normalne funkcjonowanie. Byli to poszczególni politycy, szefowie resortu obrony narodowej, dziennikarze, polityczni narwańcy chcący reformować WSI oraz wszyscy ci, którzy publicznie domagali się rozliczenia WSI z ich działalności. A więc zwalczanie wroga niczym Minc – owska walka z prywatnym handlem stało się obowiązkiem arystokracji WSI. To wszystko budowało jednak jej ideowość i sprawiało, że na przestrzeni lat 90 – tych arystokracja WSI stała się ona klasą wewnętrznie skonsolidowaną, która wie „o co walczy i do czego zmierza”.
Dzień arystokraty WSI w Centrali firmy w Warszawie zaczynał się od służbowych narad najpierw w gronie samych arystokratów. Pierwszym tematem codziennych debat arystokracji WSI była bieżąca sytuacja społeczno – polityczna w kontekście wynikających z niej zagrożeń dla służby. Z tematem tym związane były rozważania o możliwych przeciw -działaniach służby. Drugim tematem wewnętrznych debat były sprawy związane z potencjalnymi kierunkami zainteresowań firmy. Jednak te poranne debaty arystokracji były kluczowymi sprawami w ciągu całego dnia. Wtedy bowiem definiowana były strategiczne kierunki działania firmy. Oczywiście wszystko należało wypełnić konkretną treścią czyli zaplanować konkretne sprawy operacyjne. Ale to działo się już później, w toku dalszych narad arystokratów z udziałem oficerów niższego szczebla. Dopiero tam zapadały dyrektywy o opracowaniu koncepcji roboczej danej sprawy operacyjnej w odniesieniu do konkretnego tematu zainteresowań jakie zdecydowała się podjąć firma.. Mnóstwo czasu zajmowała arystokracji analiza bieżących informacji jakie pozyskiwała WSI. Wiele czasu poświęcano także analizie już prowadzonych spraw operacyjnych. Miały one różne kategorie ważności. O ich randze decydowało m.in. to, kto je nadzorował. Prawie zawsze istniała określona grupa spraw operacyjnych, które nadzorował sam szef arystokracji – Generał Marek. Bo jeśli przykładowo przedmiotem sprawy operacyjnej była opieka WSI nad Sejmową Komisją d/s Służb Specjalnych usiłującą wyjaśnić np. niecodzienne przypadki łamania embarga w handlu bronią przez polskich kontrahentów z tej branży, to ranga tej sprawy była wysoka, albowiem i zagrożenie dla WSI było poważne. W zasadzie dzień codzienny arystokracji mijał na dyskusjach i naradach, najpierw w gronie własnym, potem na szczeblu zarządów, oddziałów, wydziałów.
Arystokracja nie zaniedbywała pracy oświatowo – wychowawczej z niższymi klasami społecznymi WSI. Była to typowa robota w nadbudowie. Nie unikał jej nawet sam szef arystokracji – gen. Marek. To on jeszcze jesienią 2005r. wizytując poszczególne komórki w Centrali wygłaszał pogadanki dla prostego ludu WSI, mające ukształtować właściwy stosunek do obrzydliwej propagandy prasowej szkalującej dobre imię WSI.
Zasadniczym jednak celem ciężkiej pracy arystokracji WSI był zgodnie z prawami ekonomii pieniądz. Dlatego tak niezmiernie ważne w WSI było planowanie takich operacji, które mogły dostarczyć pozabudżetowych funduszy służbie, na rzecz jak to ujmowano „zabezpieczenia interesów obronnych” ale nie państwa tylko arystokracji. Jak świat światem zawsze bowiem handlowano orężem. Transakcje zbrojeniowe czyli tzw. obrotu specjalnego były jednym z najbardziej intratnych przedsięwzięć handlowych, zwłaszcza gdy były to transakcje do krajów objętych różnego rodzaju międzynarodowymi zakazami sprzedaż takich artykułów. Wszak wtedy odbiorca takiej broni płacił znacznie więcej za towar niż normalnie. Zatem transakcje zbrojeniowe autorstwa arystokratów z WSI to duża kasa i duże emocje. Jeden z bohaterów tej branży niejaki „Wolfgang Frenkel” robiący całe lata dla arystokracji WSI powiedział kiedyś, że „prawdziwe emocje rosły powyżej miliona dolarów”. Jednak była to branża atrakcyjna nie tylko dlatego, że mogła dostarczyć sporej kasy. Można też było spotkać w niej osoby wielce wpływowe i ciekawe jak Al Kassar, Wiktor Bout czy sam Adnan Kashodi – które znane były wszystkim walczącym stronom wszystkich wojen i międzynarodowemu wymiarowi sprawiedliwości. Ale o tych transakcjach nie mógł wiedzieć ani minister obrony narodowej ani premier, ani nawet prezydent.
Transakcje eksport – import organizowane przez arystokratów WSI dotyczyły także branży, paliwowej, energetycznej. O wszystkim decydowały rynkowe prawidła popytu i podaży. Konstruowano nowe mechanizmy finansowe i sprawdzano je w praktyce jako operacje pilotażowe. Szukanie pieniędzy – dużych pieniędzy, wymagało jednak szerokiego otwarcia się arystokracji na świat cywilny. Owoce polityki otwarcia na świat przyszły bardzo szybko. I tak wspólnymi siłami wojskowo – cywilnymi w II połowie lat 90 – tych opędzlowano budżet Wojskowej Akademii Technicznej na kwotę ponad 100 milionów dolarów. Sama koncepcja wyprowadzenia kasy z WAT-u narodziła się w gronie arystokratów WSI odpowiedzialnych za sprawowanie „opieki: nad ta wojskowa uczelnią. Stworzony przy tej okazji łańcuszek firm i kosmicznych umów zawieranych w imieniu WAT-u był genialnym przedsięwzięciem biznesowym, na tyle genialnym, że nie była w stanie poradzić sobie z nim żadna prokuratura w Polsce, nie mówiąc o prokuraturze wojskowej.
Oficerowie – arystokraci kochali pieniądze a najbardziej duże pieniądze. Ich bliskość wprowadzała ich w zachwyt a nawet w oszołomienie. Jeden z arystokratów – niejaki pułkownik T. – bohater wojny alkoholowej w Polsce (miała miejsce w połowie lat 90 – tych) będąc u jednego z inwestorów w branży alkoholowej i czując wokół duże pieniądze był jak to ujęto w dokumencie służbowym „wyraźnie oszołomiony”. Tak więc pieniądz był najwyższą wartością, formą bóstwa i najwyższym spełnieniem.
Jednak życie codzienne arystokracji WSI nie było wypełnione jedynie żmudna pracą operacyjną. Dbano o właściwe zorganizowanie równych uroczystości. W budżecie zawsze zabezpieczano niezbędne fundusze na ten cel. Nie były to jednak uroczystości państwowe. Obchodzono hucznie wszystkie rocznice związane z pełnieniem służby, imieniny, urodziny, organizowano pożegnania arystokratów odchodzących ze służby, wyjeżdżających i przyjeżdżających z placówek zagranicznych lub ważnych misji. Wszystko oczywiście musiało mieć odpowiednią oprawę, łącznie z firmowymi zaproszeniami. Wręczano okolicznościowe prezenty, egzemplarze broni oraz sygnety z godłem WSI, mające dowodzić przynależności do arystokratycznego rodu. Nigdy w trakcie tych uroczystości nie zabrakło poczęstunku i odpowiedniej ilości alkoholi.
Zresztą alkohol był czymś ważnym w życiu codziennym arystokracji WSI. Był on obecny od samego rana do późnych godzin wieczornych w różnych formach i w różnej postaci. Uroczystość nie byłaby uroczystością gdyby nie było alkoholu. Pito w Centrali i w terenie, pito na placówkach zagranicznych i na misjach zagranicznych. Pito dla integracji, ze strachu i dla otuchy. Ale nie tylko dlatego. Picie tak ja stosunek z kobietą w przedrewolucyjnych Chinach, było dla arystokratów WSI ulubioną forma spędzania wolnego czasu. Jednak zdecydowanie więcej pito poza krajem. Nostalgia arystokracji WSI na obczyźnie wymagała ukojenia i znacznej ilości alkoholi. Historia kariery pułkownika K. – arystokraty na placówce w koreańskim kraju obrazuje to najlepiej. Pił on z dużym rozmachem czasowym i dużą ilością gotówki doprowadzając się do stanów absolutnej nirwany na wiele godzin. Przeszedł do historii jako człowiek w niekoniecznie czystych gaciach, którym uwagę poświecił nawet prezydent A.Kwaśniewski. Ale cóż, w końcu wszyscy jesteśmy, excusez le mot, w gaciach i możemy sobie powiedzieć verba veritas bez ogródek.
Życie arystokracji nie było również wolne od kobiet. Ich obecność w życiu arystokracji nie miała jednak wymiaru mistycznego. Dominowało służbowo – użytkowe podejście do kobiety. Arystokracja skrupulatnie dobierała personel żeński w WSI. Personel ten musiał mieć świadomości gotowości do poświęceń na rzecz arystokracji, w zależności od potrzeby chwili. W wielu jednak wypadkach relacje arystokratów WSI z personelem żeńskim niejednokrotnie przypominały zamierzchłe czasy szlacheckie. Niektórzy z arystokratów poruszało się bowiem wśród podległego żeńskiego personelu niczym dziedzic po opłotkach swojego majątku. W końcu co pańskie należy do Pana. W sytuacjach szczególnych arystokratów interesowały wszystkie kobiety, które używając języka biblijnego były w pobliżu. Historia pułkownika W. – szefa jednego z oddziałów kontrwywiadu WSI na południu Polski opowiada o tym jak wieziony samochodem przez swojego podwładnego usiłował posiąść jego znajdującą się również w samochodzie małżonkę, gdy ten siedząc za kierownicą znajdował się w ciągu komunikacyjnym. Zaistniała sytuacja wytworzyła skomplikowany problem lojalności. Znacznie większym problemem były kobiety na placówkach zagranicznych. Jednak tutaj o dziwo z pomocą arystokratom WSI przychodziły kobiety z radzieckich a potem rosyjskich attachatów. Historia generała O. – arystokraty na placówce w odległym dalekowschodnim kraju była tyle namiętna co frapująca, albowiem jego rosyjska wybranka obok wielu uciech lubiła okolicznościowe fotografowanie.
Gdy 30 września 2006 r. zakończyły swój żywot Wojskowe Służby Informacyjne, życie arystokracji zamarło. Pozostały tylko wspomnienia. Dzisiaj, Anno Domini 2008, arystokraci WSI niczym Taleyrand mogą powiedzieć na pewno, że „kto nie żył w czasach ancieme regim’e, ten nie zna rozkoszy życia”.
Leszek Pietrzak
Doktor historii. Były pracownik Urzędu Ochrony Państwa (1990-2000). Były Pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wykładowca akademicki.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl