"Przewodnia siła narodu" Czyli rządy komunistyczno-mafijnej agentury w Polsce 1944-1989
lektura obowiązkowa, nie przegapcie!
Leszek Żebrowski
Nie sposób zrozumieć tego, co się stało z Polską po 1944 roku (i co się z nią dzieje dzisiaj), jeśli nie poznamy dokładnie roli ruchu komunistycznego - agenturalnej siły politycznej w służbie Związku Sowieckiego.
Do 1939 r. problem ten był dla dziejów Polski - zdawałoby się - marginalny. Ruch komunistyczny (we wszystkich jego organizacyjnych odmianach) nie był znaczący. Były to organizacje zdelegalizowane za zwalczanie suwerenności i niepodległości Polski, agenturalne na rzecz obcego, wrogiego mocarstwa i prowadzące działalność terrorystyczną, szpiegowską oraz bandycką (w dosłownym znaczeniu tego słowa). Przez szeregi partii i partyjek komunistycznych w II RP przewinęło się raptem kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Z tej racji, że organizacje komunistyczne były postrzegane (i słusznie) jako opanowane głównie przez mniejszości narodowe w obcej służbie (co po świeżej wojnie 1920 r. w obronie ledwo co uzyskanej niepodległości) - szerszej popularności im to nie przynosiło. Należy jednak pamiętać, że w wyborach do władz ustawodawczych zakamuflowane organizacje komunistyczne zdobywały do miliona głosów. Różne były tego przyczyny - bardzo postępowe hasła, powszechna bieda i nadzwyczaj skuteczna propaganda, na którą szły olbrzymie fundusze sowieckie (a także własne, zdobywane głównie drogą napadów rabunkowych) - robiły swoje.
"Ludzie sowieccy"
Polska policja polityczna jednak nie próżnowała. Partie komunistyczne zostały dość skutecznie spenetrowane na skutek werbowania agentury i aresztowań. Liczni agenci dostarczali bezcennych wiadomości. W ten sposób ruch komunistyczny nie odgrywał takiej roli, jaką wyznaczyli mu moskiewscy mocodawcy. W końcu w 1938 r. Józef Stalin dał polecenie rozwiązania Komunistycznej Partii Polski (i jej przybudówek). Najważniejsi działacze byli wzywani do Moskwy "na rozmowy" i bezlitośnie eliminowani. Uratowali się tylko ci, którzy cieszyli się bezgranicznym zaufaniem mocodawców (partii bolszewickiej i NKWD), a także ci, którzy aktualnie przebywali w polskich więzieniach. Tam władza Stalina wtedy nie sięgała. Zostały też grupki komunistów z Polski, którzy - na skutek różnych okoliczności - byli oddelegowani przez Komintern do działalności w "międzynarodowym ruchu komunistycznym". Należeli do nich tzw. Hiszpanie, czyli uczestnicy wojny domowej w Hiszpanii (1936-1939), oraz członkowie KPP, którzy na skutek różnych, nie do końca znanych posunięć moskiewskiej centrali, znaleźli się w partiach komunistycznych całego świata - od USA i Kanady, przez Argentynę, Palestynę, aż do Australii i Nowej Zelandii. (Mało znany jest fakt, że "Polska Ludowa" zaliczała im tę agenturalną działalność do... uprawnień kombatanckich, za co płaciliśmy aż do połowy lat 90. XX w.).
Rozwiązanie KPP nie oznaczało jednak zaniechania czy ograniczenia dalekosiężnych planów Stalina. Już w połowie 1939 r. Bolesław Mołojec (członek "Brygad Międzynarodowych" w Hiszpanii) otrzymał polecenie odtworzenia partii komunistycznej w Polsce. Tymczasowy Ośrodek Kierowniczy KPP stracił jednak znaczenie na skutek wybuchu II wojny światowej (gwoli przypomnienia - dla komunistów ta wojna rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 r., gdy ich dotychczasowy ukochany sojusznik Adolf Hitler, przywódca NSDAP, "zdradziecko" napadł na ich ojczyznę, czyli Związek Sowiecki). Teraz ciężar działań w sprawie odbudowy partii komunistycznej dla Polski przeniósł się do Moskwy.
W Polsce, zajętej przez nazistów i komunistów we wrześniu 1939 r., sytuacja rozwijała się dwutorowo. Pod okupacją sowiecką komuniści uzyskali natychmiast (jeśli nie mieli tego wcześniej) obywatelstwo ZSRS i eksponowane funkcje, niezależne od ich formalnego wykształcenia, predyspozycji i kwalifikacji zawodowych.
Spójrzmy na przypadek Władysława Gomułki. Przed wojną działacz co najwyżej drugiego rzutu (choć został intensywnie przeszkolony politycznie i wojskowo w Moskwie w latach 30.), w 1939 r. znalazł się w Białymstoku, następnie we Lwowie. Podczas gdy setki tysięcy Polaków Sowieci wywozili w dramatycznych okolicznościach na Sybir, tow. Gomułka otrzymał sowiecki paszport (równoznaczny z pełnoprawnym obywatelstwem) oraz nominację na dyrektora fabryki... Przedwojenni komuniści nie musieli się już niczego obawiać - fala czystek ustała, a oni obecnie korzystali z pełni przywilejów, należnych sowieckim agentom.
Komuniści i naziści 1939-1941: ręka w rękę
Nie najgorzej wiodło się także towarzyszom po drugiej stronie granicy, pod okupacją niemiecką. Komuniści - wbrew obiegowej propagandzie - początkowo byli traktowani przez nazistów jako sojusznicy, dostawali lepszą pracę, kartki żywnościowe i inne przywileje. Można tak wnioskować z zachowanych wspomnień radomskiego komunisty Czesława Nowakowskiego (po wojnie funkcjonariusza UB), który opisał rozmowy z miejscowym kierownikiem NSDAP: "[uważaliśmy] iż okupant nie może występować wrogo w stosunku do b. kapepowców, z uwagi na to, że był wówczas w sojuszu ze Zw. Radzieckim. W związku z powyższym [miejscowi komuniści zgłosili się - przyp. L.Ż.] na wezwanie do wspomnianego 'Arbeitsamtu' - gdzie wygłosił do zebranych przemówienie, kierownik miejscowej partii hitlerowskiej NSDAP w której zapewniał że Hitler i III-cia Rzesza są przyjaciółmi Zw. Radzieckiego, wobec tego i zebranych
b. kapepowców, prosił o współpracę w walce z kapitalizmem brytyjskim i ofiarowywał w imieniu rządu niemieckiego jego pomoc dla zebranych. Powyższe szybko doszło do wiadomości zainteresowanych, ci co się nie zgłosili (poważna część) żałowała że tego nie dokonała. To też na powtórne zwołane zebranie do 'Arbeitsamtu' lwia część miejscowych b. czł. KPP usłuchała wezwania, przybywając do wspomnianego urzędu...".
Od czerwca 1941 r. niedawni sojusznicy stali się wprawdzie śmiertelnymi wrogami, ale nie można fałszować rzeczywistości, twierdząc, że było inaczej.
Odbudowa politycznej agentury - dwa oblicza PPR
Już po trzech miesiącach od niemieckiej inwazji, we wrześniu 1941 r., na polecenie Stalina powołano "Polską Partię Robotniczą", jako niesławnej pamięci kontynuatorkę przedwojennej KPP. Z uwagi na straszliwe klęski na froncie, komuniści w Polsce otrzymali zdecydowane rozkazy - przystąpić do natychmiastowej akcji partyzanckiej i dywersyjnej za wszelką cenę, aby ratować ginącą "ojczyznę proletariatu". Z braku kadr w okupowanym kraju (a także na skutek ograniczonego zaufania do tych towarzyszy, którzy przebywali w Generalnym Gubernatorstwie), podstawowy aparat kierowniczy "nowej" partii pochodził z sowieckich zrzutów. Wszyscy przeszli specjalistyczne przeszkolenie, prowadzone przez NKWD i sowiecki wywiad wojskowy. Ich zadaniem była szybka rozbudowa szeregów oraz przystąpienie do powstania zbrojnego, bez jakiegokolwiek liczenia się z możliwościami i stratami ludności polskiej.
Od początku PPR miała dwa oblicza. Wspominał o tym po dziesięcioleciach bezpośredni świadek, Wł. Gomułka: "Kierownictwo Kominternu - realizując zawsze dyrektywy WKP (b) - nowo powstałej partii nadało niejako dwa oblicza, jawne i tajne. Na jawne oblicze partii składała się cała jej nie skrywana przed nikim działalność podziemna, tajne zaś, czyli skrywane przed narodem, miały pozostać powiązania kierownictwa partii z Moskwą, z Kominternem, uznawanie ich zwierzchnictwa nad partią mimo formalnego wyrzeczenia się przez nią przynależności do Międzynarodówki Komunistycznej. O tym drugim, tajnym aspekcie oblicza partii wiedział jedynie w stopniu bardzo zróżnicowanym jej kierowniczy aktyw. Najgłębiej znała te sprawy trójka kierownicza partii wchodząca w skład pierwszej Grupy Inicjatywnej. Aktyw krajowy PPR był w tym przedmiocie na ogół powierzchownie zorientowany, z wyjątkiem tych działaczy PPR, którzy współpracowali z wywiadem radzieckim".
Cała reszta, czyli propagandowe frazesy o "walce z okupantem", "walce narodowowyzwoleńczej" itp. - była tylko zasłoną dymną dla zmylenia polskiego podziemia niepodległościowego i miała ułatwiać werbunek nowych ludzi. Program partii pisali funkcjonariusze Kominternu, a zatwierdzał Stalin. Tam, gdzie dochodziło do jakiejkolwiek inicjatywy własnej w szeregach PPR, moskiewscy mocodawcy natychmiast karcili samowolę. Na przykład w depeszy od Georgija Dymitrowa do Pinkusa vel Pawła Findera (ówczesnego sekretarza KC PPR) z 1 marca 1943 r. czytamy: "W swojej ostatniej depeszy do towarzysza Stalina piszecie o 'ustanowieniu władzy robotniczo-chłopskiej' w Polsce. Na tym etapie jest to niepoprawne politycznie. W waszej kampanii politycznej unikajcie takiego sformułowania. Najważniejszymi hasłami waszej walki powinny być: 1) Wypędzenie z Polski okupantów; 2) Wywalczenie swobody narodowej; 3) Ustanowienie władzy autentycznie ludowej i demokratycznej, a nie władzy robotniczo-chłopskiej. Proszę to mieć na uwadze". Czy można było zignorować takie nakazy i wykazać się "niepoprawnością polityczną" w sowieckim rozumieniu? Zdecydowanie nie.
Początkowo niewielkie fundusze, płynące z Moskwy na "robotę komunistyczną w Polsce" nie pozwalały towarzyszom na życie na odpowiednim poziomie materialnym. Bardzo szybko więc przypomniano sobie przedwojenne "eksy" i wznowiono je na masową skalę. Znowu przytoczmy Gomułkę: "Dowiedziałem się wtedy od Findera, że 'eksów' takich, z których nie zdają sprawozdań przed partią, dokonują także inni organizatorzy i dowódcy grup gwardzistowskich, w ich liczbie nawet ludzie z aparatu Sztabu Głównego GL.
Nie dociekałem wówczas prawdziwości tej informacji wobec faktycznego akceptowania takich akcji przez Findera. Funkcjonariusze partyjni i pracownicy aparatu GL musieli przecież z czegoś żyć. Skoro kierownictwo PPR i Gwardii Ludowej nie było w stanie zapewnić im środków na utrzymanie, rozwiązywanie przez nich tego problemu na drodze 'prywatnych eksów' trudno było potępiać...".
"Byli po prostu zwykłymi bandziorami"
A zatem od samego początku PPR była organizacją całkowicie agenturalną, skrywającą przed społeczeństwem faktyczne cele i swe prawdziwe oblicze, a jej działacze nie kryli przed sobą swej zbójeckiej mentalności, pozwalającej im na dokonywanie pospolitych napadów rabunkowych (podczas wielu z nich dochodziło do gwałtów i zabójstw). Meldunki poszczególnych bojówek Gwardii Ludowej są w swej wymowie porażające. Nie ma tam tak naprawdę akcji antyniemieckich, wysadzania pociągów, rozbijania więzień i aresztów, akcji wojskowych w postaci potyczek i walk z jednostkami niemieckimi (na to przecież czerwoni gwardziści byli za słabi). Zresztą, kto miał walczyć? Większość pierwszych grup zbrojnych rekrutowano z szeregów pospolitych bandytów, którym zapewniano ochronę ideologiczną i świetlaną przyszłość po wojnie.
I znowu oddajmy głos ówczesnym komunistom: "Element zwerbowany przez Mołojca, mało ideowy, składał się raczej z awanturników, często przestępców"; "Werbunek tow. Baśki, Edwarda i Huberta do 'specgrupy' odbywał się w ten sposób, że roztaczano przed nimi wspaniałe obrazy dobrobytu, wręcz luksusowego zbytku, zapewniano ich, że przy małym wysiłku (ok. 4 godz. dziennie) zarobią znacznie więcej niż przy normalnej pracy zawodowej". Obiecywano im 1000-1500 zł miesięcznie, wiele nowych i pięknych ubrań (tak wyglądała rekrutacja do tzw. Związku Walki Młodych). "Skład partyzantów i d-twa rekrutował się z elementu bandziorskiego"; "Należy dodać, że Wilk w swym oddziale grupuje przeważnie złodziei, a kupuje ich obiecując im, że będą pracować na własną rękę i zarekwirowane pieniądze rozdzielać wśród siebie". Nie są to cytaty z dokumentów organizacji i osób niechętnych komunistom - to oni sami tak o sobie pisali. A już prawdziwym ewenementem jest nazwa jednego z "oddziałów" GL - "była załoga Treblinki"! Jego członkowie to sowieccy (głównie ukraińscy) wachmani z obozu zagłady... Działał on w lasach wyszkowskich, wspólnie z grupami ukrywających się Żydów z getta - wszyscy pod opieką PPR. Partia przydzieliła wachmanom - gwardzistom jako komisarza politycznego Żydówkę z getta. Po wojnie tak to wspominała: "Wszyscy, może z wyjątkiem dowódcy, byli po prostu zwykłymi bandziorami. Zbiegli z obozu, utworzyli oddział i zajmowali się rozbojem. (...) A przy okazji dowiedziałam się strasznych rzeczy, bo oni mieli na sumieniu zabicie kilku zamożnych Żydów". Tak wyglądała marksistowska "dialektyka" w wydaniu praktycznym.
Porachunki zewnętrzne i wewnętrzne
W jednoznaczny sposób rozprawiano się z działaczami podziemia niepodległościowego i funkcjonariuszami Polskiego Państwa Podziemnego, w których widziano przeciwników do objęcia władzy. Niektórych skrytobójczo likwidowano, innych - w ramach ohydnej "akcji dezinformacyjnej" - denuncjowano do gestapo.
Jest jeszcze jedna sprawa, która jest niezwykle mało znana. Partia komunistyczna w okupowanej Polsce, niezależnie od tego, co powiedziano wyżej, była także organizacją mafijną, w której rewolwer, nóż, siekiera czy trucizna służyły do wewnętrznych porachunków. A tych było co niemiara. Zaczęło się od do dziś niewyjaśnionego do końca skrytobójstwa Marcelego Nowotki (w listopadzie 1942 r.), który był pierwszym hersztem PPR. Później, na skutek kolejnych akcji i kontrakcji, trup ścielił się w szeregach PPR gęsto. Obie strony - zwolennicy Mołojca i Findera - zadawali sobie mordercze ciosy w walce o przywództwo partii i jej opanowanie.
W kierownictwie Kominternu w Moskwie panowała opinia, że aktyw kierowniczy PPR "powybija się nawzajem", usiłowano więc temu zaradzić. Wiosną 1943 r. zrzucono kolejnego szefa konspiracyjnej PPR. Był nim niejaki mjr NKWD Baruch Cukier vel Witold Kolski, przedwojenny KPP-owiec, cieszący się bezgranicznym zaufaniem moskiewskiego kierownictwa. Bo jakże nie mieli ufać człowiekowi, który w lutym 1940 r. tak pisał o Polsce w sowieckiej lwowskiej gadzinówce, czyli w "Czerwonym Sztandarze": "Państwo będące okrutnym domem niewoli milionów rozpadło się za pierwszym podmuchem wichru dziejowego. Jego kierownicy - zdrajcy własnego narodu - (...) znaleźli się tam, gdzie było ich miejsce - na śmietnisku historii". Ponieważ jednak tow. "Kolski" zginął podczas lądowania w maju 1943 r., to sam znalazł się na śmietniku historii. PPR o nim zapomniała, nie chcąc przypominać o swej agenturalnej i mafijnej przeszłości...
Sytuacja geopolityczna i wola Stalina, przy milczącej (czy tylko milczącej?) akceptacji naszych zachodnich aliantów sprawiły, że Polska w 1944 r. znalazła się w strefie sowieckich wpływów. W odróżnieniu od losu republik bałtyckich "sojusznicy naszych sojuszników", czyli Sowieci, zafundowali nam zamiast 17 republiki na ziemiach polskich, quasi-niezależny twór, czyli "Polskę Ludową". Całkowitą władzę z nadania Moskwy objęli w niej przedwojenni i wojenni komuniści, aktywiści KPP, PPR, GL i AL oraz "elementy socjalnie bliskie", czyli rzesze koniunkturalnych popleczników nowej władzy, rekrutujące się ze społecznych nizin, jakże często z bandyckiego i złodziejskiego zaplecza, które stanowiło bazę rekrutacyjną dla PPR i GL-AL.
Front kolaboracji i zaprzaństwa
Było jednak coś jeszcze, co należy wspomnieć z należytą uwagą i odpowiednią refleksją. Rządząca partia, aby utrzymać Naród w ryzach i móc go dogłębnie i długofalowo komunizować, potrzebowała poparcia grup inteligenckich. I szybko znalazła. Interes był obopólny - partia komunistyczna zyskiwała potężnego intelektualnie sojusznika, który stał się ochoczym i wiarygodnym "pasem transmisyjnym" do mas. Ktoś musiał przecież pisać całkiem nowe książki, tworzyć nową literaturę, naukę, "poprawiać" historię, kierować walką z Kościołem katolickim jako ostoją "reakcji". Ktoś musiał tworzyć etos "utrwalania władzy ludowej", stąd masowe nakłady powieści i tomów wierszy, opiewających "partyjny czyn" i wysiłek "towarzyszy z bezpieczeństwa" w walce o rzekomy ład, porządek i rozwój społeczny. Sprzedajni intelektualiści otrzymywali zaś nieprawdopodobnie wysoki status materialny, dostęp do dóbr, których nie było na rynku, wyjazdy na zagraniczne staże i stypendia, wycieczki (tak, były takie także w okresie stalinowskim, choć wydaje się to niepojęte). W zamian jednym z ich zadań było wychowywanie "nowego" człowieka, jak to nazwał Stalin - "człowieka nowego pokroju", czyli mówiąc wprost - homo sovieticusa.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale obok społecznego oporu, walki z komunistami na śmierć i życie, istniał bardzo szeroki i stale rozszerzający się front kolaboracji i zaprzaństwa. To szokujące, jak wiele osób, uchodzących dziś za postępowych demokratów (tak lubią dziś te kręgi same siebie nazywać), było wówczas sprzedawczykami za ruble.
Kierowały nimi różne emocje, czasami była to po prostu "miłość do partii". To być może niepojęte, ale Jacek Kuroń w okresie stalinowskim pisał do swej narzeczonej: "Kocham cię prawie tak bardzo jak partię". Czy była to prawdziwa miłość, czy raczej polityczna choroba? Z miłości do partii ludzie nauki, sztuki, samozwańczy intelektualiści zdolni byli do wszelkiej niegodziwości. W lutym 1953 r. grupa krakowskiej inteligencji napisała rezolucję w sprawie potępienia księży skazanych w tzw. procesie kurii krakowskiej. Choć zapadły w nim wyroki śmierci (orzeczone na podstawie fałszywych dowodów, cały proces był bowiem sfingowany), to sygnatariusze nie mieli żadnych skrupułów, aby skazanych potępiać, co było równoznaczne z domaganiem się ich wykonania. Wśród nich była m.in. wieloletnia członkini PZPR, Wisława Szymborska, poetka wielbiąca Józefa Stalina i swoją "Partię", dziś znana już tylko z literackiej Nagrody Nobla.
Czy ktoś kazał znanemu później w całym świecie literatowi Ryszardowi Kapuścińskiemu pisać w partyjnym życiorysie: "Urodziłem się dnia 4 marca 1932 roku w Pińsku, na Białorusi Zachodniej, wówczas zagrabionej przez sanację"? Lizusostwo było wówczas bardzo mile widziane, ale aż takiego poniżania siebie i własnego kraju nikt od niego nie wymagał! Tenże sam tow. Kapuściński pisał w podaniu o przyjęcie w szeregi PZPR (już po śmierci Stalina): "Partia dała mi wszystko, ona mnię [sic! - L.Ż.] wychowuje, jej sprawa stała się sprawą mojego życia. Chciałbym całym sobą, jako członek partii, służyć nieśmiertelnej idei Stalina, który nam wszystkim pozostawił doprowadzenie swojego dzieła do końca. Przyczynić się jak najmocniej, na ile potrafię, do wykonania tego testamentu - to moje najświętsze pragnienie".
Rekomendował go do PZPR sam tow. Bronisław Geremek, nasz późniejszy... "skarb narodowy". Można powiedzieć, że jaki komunista, taki skarb i taka jego polszczyzna. Geremek bardzo gorąco popierał kandydaturę Kapuścińskiego: "W okresie pracy i studiów na Wydziale Historycznym tow. Kapuściński przeszedł bardzo duży wzrost polityczny i organizacyjny". Prawda, jaka z tego zionie intelektualna głębia? Więc tow. Geremek intelektualizował dalej: "Oddanie, zapał i ofiarność tow. Kapuścińskiego zapewniają dalszy jego wzrost i pełne przezwyciężanie błędów - ukształtowanie swej postawy na miarę członka partii".
Gdy to się dziś po latach czyta, tym bardziej należy docenić postawę milionów ludzi, którzy nie ulegli fałszywym "impulsom moralnym", które w istocie były skrajnie niemoralne. Chłop na wsi zaledwie po kilku latach szkoły podstawowej doskonale wiedział, czym jest komunizm. Rozumiał to robotnik, który - jeśli nawet wstępował do partii - to dla kariery, aby móc zdobyć nieco wyższe stanowisko i przede wszystkim zarobki, aby jako tako utrzymać rodzinę. A ludzie, których dziś nam się przedstawia jako "moralne autorytety", tego nie rozumieli?
Fikcyjne "zjednoczenie" fikcyjnego "ruchu robotniczego"
Partia komunistyczna w latach 1944-1948 stosowała jeszcze jako taki kamuflaż, w postaci fikcyjnego systemu wielopartyjnego. Istniały wszak opozycyjne Polskie Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Pracy, jednak od początku przeżarte były agenturą. "Prezydent KRN" Bolesław Bierut formalnie bezpartyjny, był członkiem Biura Politycznego i jedną z najważniejszych figur w stronnictwie moskiewskim. Formalnie bezpartyjne było wojsko, a od czasu do czasu urządzano "referenda" i "wybory", tak jak w 1946 i 1947 roku. Ich wyniki ustanawiał jednak na polecenie Stalina funkcjonariusz NKWD Aaron Pałkin (co za adekwatne do funkcji nazwisko...). Rok 1948 był jednak przełomowy. Po "rozgromieniu" w wyniku wewnętrznych walk frakcyjnych grupy Władysława Gomułki partia komunistyczna postanowiła sformalizować swój stan posiadania. Stronnictwo Pracy zostało rozpędzone na cztery wiatry. PSL, po likwidacji wielu niezależnych działaczy i uwięzieniu innych, stało się marionetką, przybudówką komunistów do roboty "na terenie wiejskim". Finałem było fikcyjne "zjednoczenie ruchu robotniczego", czyli tzw. Kongres Zjednoczeniowy PPR i PPS, który odbył się w auli Politechniki Warszawskiej 15-21 grudnia 1948 roku. Pełnia władzy przypadła grupce wypróbowanych agentów NKWD, którzy otrzymali w pacht twór, zwany "Polską Ludową" (w przyszłości, od 1952 r. - PRL).
Partia komunistyczna rozciągała swą władzę na wszystkich obszarach życia nie tylko politycznego, ale gospodarczego i społecznego. Nie zapomniano również o zapewnieniu najważniejszym towarzyszom, z tzw. nomenklatury, wszelkich uciech, także cielesnych. Służyć temu miały "przywileje materialne", które wyszły na jaw dopiero w 1956 roku.
To nie byli idealiści
Weźmy dla przykładu notatkę kierownika Wydziału Finansów KC PZPR dla członków Biura Politycznego (z 15 października 1956 r.) "W sprawie ograniczenia przywilejów materialnych dla działaczy państwowych, partyjnych, związkowych i wojskowych". Towarzysz F. Kubeczek uskarża się w niej, że "przy organizowaniu tych przywilejów zatrudnionych jest szereg ludzi, często źle zarabiających, którzy przyczyniają się do powstawania opinii o zbyt dobrych warunkach działaczy państwowych, partyjnych, związkowych i wojskowych. Ponadto często są wypadki, w których tak poszczególni towarzysze, jak i ich rodziny nie wykazują skromności i umiaru w korzystaniu z tych przywilejów. Stwarza to wśród ludzi przeświadczenie o nadmiernej rozrzutności w utrzymywaniu najwyższej administracji państwowej i przyczynia się do pogłębienia nastrojów antyrządowych". Najbardziej bulwersująca jest ta część jego wywodu, w której proponował on swym partyjnym przełożonym "zlikwidować prawo utrzymywania pracownic domowych na etatach resortów, Urzędu Rady Ministrów i Prezydiów Rad Narodowych. Przywilej ten w zestawieniu z praktyką częstego zmieniania się pracownic domowych jest szczególnie demoralizujący". Była to zatem rozbudowana instytucja "nierządu państwowego" (o czym świadczyło zatrudnianie "pracownic" na państwowych etatach), utrzymywanego na użytek uprzywilejowanych towarzyszy, którzy w dodatku, po trudach pracy dla partii - umilali sobie życie wymienianiem się tymi "pracownicami".
Istniała bardzo restrykcyjna cenzura prewencyjna, nie było wolności zgromadzeń, słowa, praw obywatelskich, autonomii nauki. Od jesieni 1947 r. "upaństwowiono", czyli de facto upartyjniono naukę. Jeśli dziś śmiejemy się z "docentów marcowych" (powoływanych po 1968 r.), to dlaczego nie z tych o dwie dekady wcześniejszych?
Rozpędzenie starej, przedwojennej kadry naukowej tworzyło miejsca dla naukowych janczarów komunistycznych. W czerwcu 1948 r., członek KC (w "Propozycjach dotyczących planowego przygotowania marksistowskich kadrów naukowych w zakresie nauk humanistycznych") krytykował istniejący stan rzeczy: "Humanistyka polska kształtuje się pod wyłącznym wpływem idealistycznej i formalistycznej metodologii teoretyków epoki imperializmu (...). Humanistyka jest oderwana od życia. Propaguje wręcz wsteczne idee; W szkołach i uniwersytetach korzysta się stale z najbardziej zacofanych podręczników.; Nie dokonywuje się rewizji wstecznych hierarchii wartości, wstecznych interpretacji i ocen naszego dorobku kulturalnego przeszłości; Wchodzą do nauki nowi ludzie dobrani i urobieni przez starych szkodników na ich własne podobieństwo". Dlatego tow. Żółkiewski żądał "wprowadzenia naszych ludzi" oraz postulował "przygotowanie systematyczne ludzi młodych, których można wychować w naszym duchu" - aby nastąpiło "ożywienie marksistowskiego ruchu umysłowego i produkcji naukowej". Jako "naszych ludzi" proponował oddelegować do nauki takich umysłowych koryfeuszy, jak: Romana Werfla, Żannę Kormanową, Witolda Kulę, Rafała Gerbera, oraz... samego siebie. Z nieco młodszego pokolenia: Marię Turlejską, Renatę Szwarc, Janusza Durko, Marię Janion...
"Chamy" i "Żydy", czyli kto kogo
Linia partii była "jedynie słuszna", ale miała, jak zwykle, dwa oblicza. Dosadnie wyraził to Mikołaj Demko vel Mieczysław Moczar na Plenum KC w 1948 r.: "Związek Radziecki nie jest tylko naszym sojusznikiem. Dla nas, partyjniaków, Związek Radziecki jest naszą ojczyzną, a granicy naszej nie jestem w stanie określić. Dziś jest za Berlinem, a jutro - na Gibraltarze". Dziś tenże Moczar jest przedstawiany jako symbol... "polskiego nacjonalizmu" i ten, który ostatecznie zniszczył wspaniałą ideologię, której służyli wszyscy członkowie partii.
Wtedy jednak (a właściwie przez całe ćwierćwiecze) innym towarzyszom jego obecność i rola odgrywana w PPR/PZPR jakoś nie przeszkadzała?
Następne lata to narastające zniewolenie społeczeństwa, masowe represje, grabież i wyzysk. A wszystko po to, "by żyło się lepiej", ale tylko "właścicielom Polski Ludowej", jak nazywano wówczas rozrastającą się w bardzo szybkim tempie klasę etatowych funkcjonariuszy partyjnych, których były dziesiątki tysięcy.
Po 1954 r. rosła w PZPR rywalizacja dwóch coraz wyraźniej wyodrębnionych frakcji. Pierwszą byli stalinowcy, skupieni wokół Jakuba Bermana, Romana Zambrowskiego i Hilarego Minca, mocno popierani przez tzw. młodych sekretarzy (z racji bardzo dużego odsetka funkcjonariuszy pochodzenia żydowskiego zwani byli "Żydami" lub "puławianami"). Grupa druga to partyjni dogmatycy obawiający się skutków jakiejkolwiek liberalizacji. Ci pierwsi z pewnym poczuciem wyższości nazywali ich "chamami" (a zamiennie - "natolińczykami").
Walka między nimi o władzę nad partią toczyła się przez kilkanaście lat, ale "puławianie" wyraźnie słabli. Kulminacją był marzec 1968 i przejęcie PZPR przez obóz "natolińczyków" ("chamów"). Dla tych pierwszych był to praktycznie kres ideologii komunistycznej w czystej postaci, wtedy też zaczęli szukać sobie zastępczego wroga, najbardziej obawiając się odrodzenia narodowego w Polsce. Bardzo szczerze i dosadnie ujął to w KOR-owskiej, drugoobiegowej "Krytyce" (nr 1 z 1978 r.) Jacek Kuroń: "Komunizm jako ideologia w Polsce nie istnieje. Za głównego przeciwnika ideowego opozycji demokratycznej uważam więc totalitaryzm narodowców". Było to bardzo bałamutne i z gruntu fałszywe. Przecież to nie narodowcy byli przedstawicielami totalitaryzmu. Po 1945 r. główni przedstawiciele ruchu narodowego w Polsce zostali wymordowani lub spędzili wiele lat w komunistycznych więzieniach i nie mieli żadnej możliwości jawnego czy choćby konspiracyjnego działania. Jedyny totalitaryzm, jaki Polska znała po okupacji niemieckiej, to był totalitaryzm komunistów, do których przez wiele lat należał autor tych kłamliwych słów, Kuroń. Komuniści mieli za sobą (po marcu 1968 r.) pacyfikację robotników na Wybrzeżu w 1970 r. i tłumienie buntów robotniczych w 1976 roku. Przed nimi był jeszcze krwawy stan wojenny 1981-1982. Ponadto cały czas mieli realnie całkowitą władzę i niewolili kraj. Ale dla tej części opozycji, która uzurpowała sobie miano "demokratycznej", nie byli głównymi przeciwnikami. Warto o tym pamiętać, szczególnie w kontekście kantów przy Okrągłym Stole.
"Gruba kreska", czyli symbioza jak za dawnych lat
PZPR na początku lat 80. liczyła prawie 3,5 mln członków. Partyjna, państwowa i gospodarcza nomenklatura obejmowała prawie 500 tys. stanowisk i był to olbrzymi pasożyt, żerujący na żywym organizmie narodu. Powiedzenie Jerzego Urbana, że "rząd sam się wyżywi", było o tyle prawdziwe, że gospodarka niedoboru i braku wszelkiego zaopatrzenia nie dotyczyła klasy partyjnych darmozjadów. Jednocześnie zabezpieczali oni sobie przyszłość nie tylko własną, ale swych dzieci i wnuków, ustanawiając dziedziczenie materialnych przywilejów.
Stan wojenny, wprowadzony 13 grudnia 1981 r., pokazał siłę (został wprowadzony sprawnie, prawie całkowicie paraliżując społeczeństwo), ale i słabość PZPR, która nie była w stanie rozwiązać podstawowych problemów bytowych, z niedoborem papieru toaletowego włącznie. W tym czasie państwem rządził tzw. Dyrektoriat, w którego skład wchodzili: W. Jaruzelski, Cz. Kiszczak, F. Siwicki, M.F. Rakowski i trzech sekretarzy KC. Od połowy lat 80. kierownictwo PZPR rozpoczęło przygotowania do wielkiej "prywatyzacji" majątku narodowego. Tworzono spółki joint ventures (z kapitałem zagranicznym), by wreszcie od 1989 r. jawnie dokonać "skoku na kasę". W wyniku porozumień Okrągłego Stołu 1989 r. doszło do legalizacji NSZZ "Solidarność" (ale na warunkach podyktowanych przez PZPR) oraz legalizacji środowisk wobec reżimu opozycyjnych. Wtedy nagle okazało się, że niektóre z nich bardzo dobrze ułożyły sobie współpracę z partią Jaruzelskiego i Rakowskiego. Ich celem było szybsze dopuszczenie tej części opozycji do władzy - celem komunistów było zaś uzyskanie zapewnienia całkowitej bezkarności.
I tak się stało. Symbolem tych porozumień stała się "gruba kreska", w wyniku której żaden funkcjonariusz partyjny, odpowiedzialny za 45-letnie totalitarne rządy, nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Co więcej, na skutek przyjęcia zasady, że III RP wykazuje ciągłość z PRL-em, większość zbrodni komunistycznych i grabieży narodowego majątku nie jest ściganych, ponieważ było to zgodne... z prawem.
To nie była polska władza, tylko władza nad Polską
Niedawna śmierć ostatniego I sekretarza KC PZPR Mieczysława F. Rakowskiego (najbliższego współpracownika gen. Jaruzelskiego) stała się okazją do okazania demonstracyjnej jedności znacznej części elit III RP z elitami rodem z PRL. Na jego pogrzebie (warszawskie Powązki - nekropolia narodowa) była kompania honorowa WP, a Sejm RP uczcił pamięć Rakowskiego minutą ciszy!
Polsce potrzebna była dekomunizacja. Powinno się ją przeprowadzać - być może stopniowo - już od 1989 roku. Te kraje, w których to zrobiono, nie spotkały niepokoje społeczne i nie było fali samobójstw oraz "polowania na czarownice", jak nas straszono. Oczywiście, nie wszyscy członkowie PZPR zasługują na takie samo potępienie. Ale odpowiedzialność etatowych funkcjonariuszy, decydentów i ciał kierowniczych jest jednoznaczna i poza wszelką dyskusją. Jeszcze teraz można dużo zrobić w tym zakresie, choć skali rabunku majątku narodowego i zacierania śladów po zbrodniach PRL nie cofniemy. Ale przede wszystkim mówmy prawdę o okresie 1944-1989. To nie była polska władza i nie w polskim interesie była sprawowana. Rządzili nami przecież sowieccy agenci, pospolici zbrodniarze, koniunkturaliści i otumanieni wyznawcy zbrodniczej ideologii. Dziś skrupulatnie zacierają za sobą ślady - kto z nich w oficjalnych życiorysach podaje członkostwo i działalność w partii komunistycznej? Kto z nich jest na tyle uczciwy, że publicznie odcina się od tamtego okresu, wyraża skruchę i żal oraz potępia reżim, który współtworzył? Zaledwie nieliczne jednostki. Dominuje bagatelizacja zła (stąd się wzięło powiedzenie: "wszyscy byliśmy w partii"; "wszyscy żyliśmy w PRL" itp.), a coraz częściej można się spotkać z postawą, że ideowi (?) komuniści byli bardziej wrażliwi, dążyli do ustroju sprawiedliwości społecznej, tylko im nie wyszło. Całe szczęście, że im to nie wyszło, bo inaczej do dziś żylibyśmy w olbrzymim gułagu. Czym dla komunistów jest naprawdę równość i walka klas, pokazała praktyka. Świat za ten potworny eksperyment zapłacił dziesiątkami milionów istnień ludzkich. Całe społeczności zostały cofnięte w rozwoju o epokę. Czy mamy to zapomnieć? Czy mamy to akceptować? Zło należy nazywać po imieniu, inaczej - prędzej czy później - może się odrodzić w jeszcze bardziej potwornej postaci.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20081220&id=my14.txt
i jeszcze to:
Do czego dążą służby specjalne?
- Zaloguj się, by odpowiadać
2 komentarze
1. To jest błąd:
mirekd
2. Panie Mirku !
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl