Rajd w 70. rocznicę ucieczki Pileckiego z Auschwitz
Rajd "Ucieczka z Auschwitz" wyruszy 26 kwietnia wieczorem spod bramy "Arbeit macht frei". Śmiałkowie w 70. rocznicę ucieczki rtm. Witolda Pileckiego z niemieckiego obozu Auschwitz pokonają pieszo 130 km. Trasa ma przebiegać w warunkach zbliżonych do historycznych. Uczestników czekają m.in. przeprawa przez Wisłę, nocne przemarsze i noclegi pod gołym niebem. - Andrzej Pilecki, syn rtm. Witolda Pileckiego, dołączy do uczestników rajdu, które stowarzyszenie Auschwitz Memento organizuje by uczcić 70. rocznicę ucieczki jego ojca z niemieckiego obozu Auschwitz – podaje koordynator akcji Bogdan Wasztyl. Rajd "Ucieczka z Auschwitz" Rajd wyruszy 26 kwietnia wieczorem spod bramy "Arbeit macht frei" w byłym obozie Auschwitz. Kilkoro uczestników – członków zespołu rockowego Forteca z podbielskiego Szczyrku, którzy zostali wybrani spośród wielu chętnych - pieszo i na przełaj przejdzie ponad 130 km do Bochni i Nowego Wiśnicza. Dotrą tam 2 maja.
Rajd ma przebiegać w warunkach zbliżonych do historycznych. Uczestników czekają między innymi przeprawa przez Wisłę, nocne przemarsze i noclegi pod gołym niebem. Codzienne relacje z „ucieczki” będzie zamieszczane na stronie internetowej. Zdaniem szefowej oświęcimskiego stowarzyszenia Auschwitz Memento, które organizuje rajd, Pauliny Wądrzyk, jeśli uczestnikom dopisze szczęście, być może uda się im odnaleźć potomków ludzi, którzy pomogli uciekinierom. - Poszukujemy szczególnie rodziny Kazimierza Buczka z Alwerni, który przeprowadził uciekinierów przez granicę między III Rzeszą a Generalnym Gubernatorstwem, rodziny Piotra Mazurkiewicza z Tyńca oraz rodziny Oborów z Bochni, którzy udzielili im schronienia – informuje. "Chcemy oddać hołd bohaterom" Rajd zaowocuje także krótkim filmem dokumentalnym, którego premierę zaplanowano na czerwiec. - W ten sposób chcemy oddać hołd bohaterom, którzy zbiegli z obozu nie dlatego, by ratować własne życie, ale przede wszystkim dlatego, by poinformować wolny świat o niemieckich zbrodniach w KL Auschwitz i by walczyć o wolną Polskę – dodał Wasztyl. Stowarzyszenie Auschwitz Memento prowadzi też zbiórkę pieniędzy na pełnometrażowy film dokumentalny o życiu i śmierci Witolda Pileckiego. Obraz ma być gotowy w przyszłym roku. Realizatorzy przygotują wersję z angielskimi napisami. Film będzie przekazany nadawcom telewizyjnym oraz udostępniony w internecie. Dotychczas zabrano ponad 42 tys. zł. Potrzeba jeszcze 170 tysięcy. 70 lat temu uciekli z Auschwitz Witold Pilecki urodził się w 1901 r. Był bohaterem wojny z bolszewikami, uczestnikiem wojny obronnej w 1939 r., oficerem Armii Krajowej, dobrowolnym więźniem w Auschwitz, twórcą organizacji ruchu oporu i autorem pierwszych raportów o niemieckich zbrodniach w obozie. Uciekł z niego wraz z dwoma współwięźniami związanymi z ruchem oporu - Edwardem Ciesielskim i Janem Redzejem, w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 roku. http://www.tvn24.pl/wiadomosci-krakow,50/rajd-w-70-rocznice-ucieczki-pileckiego-z-auschwitz,318113.html
- Zaloguj się, by odpowiadać
21 komentarzy
1. W nocy z 26 na 27 kwietnia
W nocy z 26 na 27
kwietnia 1943 roku zbiegli z niemieckiego obozu KL Auschwitz Witold
Pilecki, Edward Ciesielski i Jan Redzej. Czy znasz te nazwiska? O nich
nie dowiesz się w szkole, nie usłyszysz w telewizji, nie przeczytasz w
popularnych tygodnikach.
Witold Pilecki został ogłoszony bohaterem
Europy przez jednego z włoskich historyków. Z własnej woli znalazł się
w piekle Auschwitz, zorganizował tam ruch oporu, aby po brawurowej
ucieczce z obozu napisać swój słynny raport. Wtedy nie chciano go
słuchać. Teraz nie chce się o nim mówić. Jeden z największych polskich
bohaterów ciągle pozostaje w cieniu zapomnienia. Zamordowany przez
swoich rodaków w ubeckich mundurach, pochowany w nieznanym do tej pory
miejscu, wciąż spychany jest w niepamięć. Czy nie chciałbyś wiedzieć,
kim był, co mówili o nim inni, czego dokonał?!
Zapraszamy
Cię na pełną niezwykłych przeżyć wyprawę szlakiem słynnej ucieczki,
dzięki której poznasz i pomożesz poznać innym tę nieprzeciętną postać.
Na ten krótki czas (od 26 kwietnia do 2 maja 2013) i Ty możesz poczuć
się Pileckim, Ciesielskim, Redzejem! Uciekinierom 2013 będzie towarzyszyć nasza ekipa filmowa.
Przeżyj to sam! Weź udział w konkursie! Chwała bohaterom!
Wszystkie informacje na ten temat są na stronie: www.projektpilecki.pl/konkurs
Oficjalne wydarzenie na facebooku: http://www.facebook.com/events/432229900185195/?ref=22
Można nas śledzić na tweeterze: https://twitter.com/projektpilecki
Jeśli
nie możesz wyruszyć szlakiem Rotmistrza, wspomóż produkcję filmu
dokumentalnego o Nim. Dla uczczenia 70. rocznicy ucieczki Witolda
Pileckiego z KL Auschwitz wpłać 70 złotych na konto akcji PROJEKT:
PILECKI!
Bank Spółdzielczy o/Oświęcim
31 8110 1023 2003 0300 3381 0002
Jeżeli wpłaty na nasz rachunek będą dokonywane z zagranicy należy podać:
KOD SWIFT: POLUPLPR
IBAN:
PL 31 8110 1023 2003 0300 3381 0002
Użytkownicy systemu PayPal:
https://www.paypal.com/cgi-bin/webscr?cmd=_s-xclick&hosted_button_id=574Y7XEYAM3B8
Dołącz do konkursu i udostępnij tą informację wszędzie!
http://www.facebook.com/notes/projekt-pilecki/wielki-konkurs-z-okazji-70...
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Zapraszamy na III Toruński Marsz Rotmistrza Pileckiego 11 maja
Zapraszamy na III Toruński Marsz Rotmistrza Pileckiego!
W zeszłym roku maszerowało razem z nami kilkaset toruńczyków.
W tym roku liczymy na więcej gdyż i więcej będzie się działo! Po Marszu odbędzie się wyjątkowy koncert Tadka Firmy Solo, który zaprezentuje materiał z płyty "Niewygodna Prawda" określanej mianem "patriotycznego rapu". Jest to głos młodego pokolenia, które nie tylko pamięta o polskich bohaterach, ale również o ich pamięć walczy.
Program:
12:00 - Msza Święta w Kościele Garnizonowym pw. Św. Katarzyny
13:00 - Marsz: Plac Świętej Katarzyny - Pomnik Ofiar Stalinizmu
15:00 - Koncert Tadek Firma Solo - Amfiteatr Parku Etnograficznego - wstęp wolny
(wydarzenie na fb: http://www.facebook.com/events/355317397923117)
Patronat honorowy nad Marszem objął Wojciech Polak, a organizatorem jest Szewska Pasja.
Wkrótce więcej treści- bądźcie czujni!
http://www.facebook.com/events/399256166848700/
zdjęcie wydarzenia.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Do Pani Maryli
Szanowna Pani Marylo,
Bohaterowie z Auschwitz:
Rotmistrz Witold Pilecki, herbu Leliwa
Jan Redzej
uciekinierzy z Auschwitz przed domem Państwa Serafińskich w Nowym Wiśniczu,
"Koryznówka" lato 1943
ucieczce w Koryznówce u Tomasza Serafińskiego
Cześć Ich pamięci
Wyrazy szacunku
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
4. Do Pani Maryi
Szanowna Pani Marylo,
Opis ucieczki:
STOWARZYSZENIE
AuschwitzMemento
Ul. Partyzantów 1,
32-600 Oświęcim
Edward Ciesielski - Wspomnienia oświęcimskie – fragmenty
EDWARD CIESIELSKI
Wspomnienia oświęcimskie – fragmenty
Wspomnienia oświęcimskie Edwarda Ciesielskiego zostały wydane przez Wydawnictwo Literackie w 1968 roku.
UCIECZKA
Pewnego dnia, było to w marcu 1943 roku, przyszedł do mnie Tomek (Tomek to Witold Pilecki, który przebywał w KL Auschwitz pod nazwiskiem Tomasza Serefińskiego – przyp. BW). Powiedział mi kiedyś, że organizacja nasza przeprowadziła już kilka ucieczek z obozu. Dopomogła także w ucieczce czwórki więźniów, którzy wydostali się na wolność samochodem komendanta obozu Hoessa. Kiedy nasi ludzie, więźniowie zatrudnieni w oddziale politycznym, dowiedzieli się o mającej się odbyć egzekucji członków organizacji — porucznika Stefana Bieleckiego i porucznika Gawrona, obydwaj przy pomocy naszej siatki, działającej w wydziale zatrudnienia, przeniesieni zostali do komanda "Harmęże" (ferma gospodarcza znajdująca się o parę kilometrów od obozu macierzystego, w której pracujący więźniowie mieszkali na miejscu), skąd w przeddzień egzekucji zbiegli. Za ich pośrednictwem Tomek przesłał w głąb kraju meldunki o sytuacji w obozie.
Obecnie Tomek wtajemniczył minie w swoje plany. Powiedział, że on sam przygotowuje się do ucieczki z obozu. Zapytał, czy zechciałbym mu pomóc w jej zorganizowaniu. Wyraziłem natychmiast nie tylko zgodę, ale także chęć towarzyszenia mu w tej ucieczce.
Tomek uzasadnił ceł ucieczki: a więc przede wszystkim chodziło o wyniesienie na wolność materiałów dotyczących zbrodni popełnianych przez hitlerowców w obozie oświęcimskim, a także o wiarygodne poinformowanie o wszystkim opinii publicznej świata. Dalszym naszym zadaniem miała być próba opracowania planu rozbicia obozu przez partyzantów i uwolnienia więźniów przy współudziale podziemnej organizacji obozowej. — Pamiętaj, Edek — tłumaczył Tomek — że nie chodzi o ratowanie własnej skóry z tego piekła, ale o cele ogólne.
Oświadczyłem, że jestem zdecydowany i że uczynię wszystko, aby cel ten osiągnąć. Czekam więc na rozkazy.
I tak zaczęliśmy czynić przygotowania do ucieczki. W kilka dni po tej rozmowie otrzymałem od Tomka buty. Następnie przyniosłem dla niego i dla siebie cywilne marynairki — wiatrówki, czarne damskie spodnie i cywilne koszule. Garderobę tę otrzymałem od członka naszej organizacji, kapo Beklaidungskammer (magazynu odzieżowego), Bernarda Swierczyny. Schowałem ją w swojej szafce, w której przechowywana była czysta bielizna, przeznaczona dla więźniów bloku 20. W tydzień potem Tomek przyniósł kieszonkowy zegarek. Ukryłem go także między bielizną. Wreszcie po paru dniach Tomek „zorganizował" dolary w banknotach, ja zaś przygotowałem podręczną małą apteczkę, zawierającą bandaże, jodynę, plastry i inne materiały opatrunkowe.
Marian Toliński, pracujący w aptece szpitalnej w bloku 28, przyrzekł mi, że dostarczy trzy dawki cyjanku potasu. Dlatego trzy, ponieważ Tomek zapowiedział, że z obozu uciekamy we trójkę. Trzeciego towarzysza naszej ucieczki dotychczas nie znałem.
[...]
20 kwietnia 1943 r. przeprowadziłem z Tomkiem dłuższą rozmowę na temat projektu naszej ucieczki. Był to ostatni tydzień przed świętami Wielkanocy. Ze względu na to, że Wielki Piątek jest u Niemców dniem wyjątkowo uroczystym, postanowiliśmy uciekać w tym właśnie dniu, licząc na zmniejszoną czujność esesmanów. Spora część załogi w okresie świąt była zresztą na urlopie. Całość naszego przedsięwzięcia miała zależeć od tego, kiedy wyjedzie na urlop Arbeitsdienstfuhrer Hessler.
Ucieczka miała się odbyć przez obozową piekarnię. Pracował tam już trzeci nasz towarzysz, Jaś. Był oficerem rezerwy, a z zawodu nauczycielem (Jan Redzej, nr 5430, który pod nazwiskiem Jana Retke pracował w magazynie żywnościowym). Od kilku tygodni dokonywał gruntownego rozpoznania piekarni.
Jaś miał wyjątkową zdolność zjednywania sobie otoczenia. Zawsze pełen humoru i dowcipu, wyróżniał się tym spośród innych. Już po tygodniu pracy w piekarni zdołał tam zostać przodownikiem zmiany. Według rozpoznania istniała możliwość ucieczki przez piekarnię. Należało dorobić klucz do śruby, do której była przymocowana sztaba, przytrzymująca drzwi wejściowe do piekarni. W tym celu Jaś sporządził odcisk mutry w chlebie, przyniósł do obozu i przekazał Tomkowi. Na podstawie tego odcisku pewien kolega-ślusarz dorobił klucz.
Tomek w tym czasie pracował w paczkami i przebywał w bloku nr 3, Jaś w bloku nr 15, gdzie mieszkali wszyscy więźniowie zatrudnieni w piekarni. Po dorobieniu klucza Jaś zabrał go do piekarni. Sprawdził, czy nadaje się do odkręcenia mutry, a potem schował go w piekarni, w magazynie węgla.
Jak już wspomniałem, mieliśmy zamiar dokonania ucieczki w Wielki Piątek. Z uwagi na to, że SS-Hauptscharfuhrer Hessler pozostawał w okresie świątecznym w obozie i pełnił funkcję Arbeitsdienstfuhrera, byliśmy zmuszeni przesunąć termin. Nasza ucieczka była uzależniona od Hesslera o tyle, że piekarnia znajdowała się poza najbliższym otoczeniem obozu. Było to tak zwane Aussenkommando (zewnętrzny oddział pracy), a skierowania więźniów do pracy w Aussenkommando wydawane i podpisywane były przez Hesslera. Nie otrzymalibyśmy nigdy takich skierowań. Na ich wydanie musiała być wyrażona zgoda oddziału politycznego, który tylko nielicznym Polakom zezwalał na pracę poza obozem w godzinach, kiedy ściągnięty był wielki łańcuch straży.
Postanowiliśmy odłożyć ucieczkę do drugiego dnia świąt Wielkanocy. W Wielką Sobotę zaczęliśmy działać. Aby dostać się do piekarni, należało przede wszystkim znaleźć się w bloku nr 15. Tomek, jako pracownik paczkami, chcąc dostać się do jakiegoś innego oddziału pracy, musiał przede wszystkim mieć na to zgodę swego SS-Kommandofuhrera. Ubieganie się o to byłoby wprost szaleństwem, ponieważ rzuciłoby podejrzenie ma Tomka. Dlatego postanowiliśmy spróbować innej drogi.
W Wielką Sobotę, 24 kwietnia, po apelu wieczornym udałem się z Tomkiem do ambulatorium w bloku nr 28. Chodziło o przyjęcie Tomka do szpitala. Omówiłem je wcześniej z Marianem Tolińskim. Tomka Serafińskiego należało umieścić w bloku 20. Toliński za pośrednictwem dr Dima spowodował przyjęcie Tomka do szpitala, a ponieważ chodziło nam o umieszczenie go w bloku 20, dr Dim zakwalifikował go jako podejrzanego o tyfus plamisty.
Umieściłem Tomka w sztubie Janusza Młynarskiego. Teraz trzeba było przygotować szybkie wypisanie Tomka ze szpitala w odpowiednim momencie. Zwolnienie to uzależnione było od zgody lekarza-więźnia, dr Władysława Fejkla. Dr Fejkiel przyrzekł mi, że kiedy tylko zechcę, Tomek Serafiński będzie ze szpitala zwolniony.
Nieco trudniej było załatwić moje zwolnienie. Byłem pracownikiem szpitala niejako etatowym. Figurowałem na liście sanitariuszy. Zgodę na to musiał wyrazić Lageraltester-Krankenbau, więzień polityczny Niemiec, przywieziony przed pół rokiem z Dachau.
Aby dostać się ze szpitala do bloku 15 i otrzymać skierowanie do pracy w piekarni, należało mieć pisemne skierowanie Arbedtsdienstfiihrera Hesslera, zaopatrzone w jego podpis i pieczęć. Sporządziłem dwa takie fałszywe skierowania — dla siebie i Tomka. Od pracownika kancelarii, którego nazwiska niestety nie znam, otrzymałem dwa oryginalne blankiety skierowań do pracy z .nazwiskiem Hesslera i jego pieczęcią. Były wystawione na inne nazwiska i do innych oddziałów pracy. Wywabiłem to, co było wypisane na blankietach atramentem. Potem wypisałem w pustych miejscach nazwiska moje i Tomka.
Czekaliśmy teraz do drugiego dnia świąt wielkanocnych. Rano w Wielki Poniedziałek zameldowałem się u blokowego Paula i okazałem mu skierowanie do pracy w piekarni. Paul mocno się zdziwił. Poprowadził mnie do Lageraltestera, protestując, że jego sanitariusz został ni stąd, ni zowąd skierowany do piekarni. Lageraltester zapytał mnie, czy nie jestem z zawodu piekarzem i czy nie jest to odnotowane w kartotece. Udając zdziwienie — zaprzeczyłem. Nigdy z piekarnictwem nie miałem nic wspólnego — tłumaczyłem — i to skierowanie jest zapewne jakąś pomyłką, ale nie mogę przecież sprzeciwić się zarządzeniom SS-Hauptscharfuhrera Hesslera. Dlatego muszę iść dzisiaj do pracy w piekarni, proszę jednak, aby Lageraltester i blokowy w dniu jutrzejszym reklamowali mnie i wyjaśnili pomyłkę. Obaj zgodzili się na to. Spadł mi ciężki kamień z serca.
Z uwolnieniem Tomka nie było trudności. Dr Fejkiel zaopiniował, że jest on zdrowy, a diagnoza dotycząca jego objawów tyfusu była mylna.
Było już popołudnie. Wyjąłem z szafki przygotowane narciarki, wiatrówkę i spodnie i poszedłem do ciemni rentgena w bloku 28. Tu czekał na mnie Witold Kosztowny z Warszawy, pracujący jako laborant. Wiedział o tym, że planuję ucieczkę, ale nie znał wszystkich szczegółów. Poprosiłem go, aby pilnował, by nikt nie wchodził do ciemni. Szybko przebrałem się w cywilne ubranie, na nie włożyłem więzienne pasiaki. W ten sposób przebrał się także Tomek. Potem z pracownikiem kancelarii szpitalnej poszliśmy do bloku 15. Kancelista zameldował nas blokowemu, oddając mu nasze karty personalne i skierowania do piekarni.
Blokowy dokładnie przejrzał papiery, a potem zaprowadził nas do sztuby, w której mieszkali piekarze. Tu przekazał nas w ręce kapo piekarni. Był nim Niemiec z Czech, przebywający w Oświęcimiu zaledwie miesiąc. Kapo wyraził zdziwienie, że przydzielono mu dwójkę nowych piekarzy. Tłumaczył blokowemu, że komando ma
przecież pełny stan piekarzy. Ale blokowy pokazał mu skierowanie, które ostatecznie przecięło dyskusję.
Piekarnia pracowała na dwie zmiany: dzienną i nocną. Powinniśmy koniecznie dostać się na zmianę nocną, i to od razu w tę pierwszą noc. Następnego dnia nasz podstęp mógł zostać ujawniony. A wtedy, jako podejrzani o chęć ucieczki, musielibyśmy pożegnać się z tym światem. Wśród piekarzy znajdował się w sztubie nasz przyjaciel Jaś. Oczywiście udawaliśmy, że się w ogóle nie znamy.
Kapo zapytał nas, w jakiej piekarni pracowaliśmy. Było to dla mnie bardzo kłopotliwe pytanie. Nie miałem zielonego pojęcia, jakie w ogóle istnieją piekarnie. Z tej kłopotliwej sytuacji wyratował nas Jaś. Powiedział sprytnie, że nas zna, że pracowaliśmy w piekarni mechanicznej. Dodał przy tym, że wydział zatrudnienia więźniów prawdopodobnie kompletuje już piekarzy do mającej powstać nowej piekarni mechanicznej. Kapo pokiwał głową, machnął ręką i odczepił się od nas.
Cała trudność polegała teraz na tym, aby koniecznie jeszcze dzisiaj pójść na nocną zmianę. O tym decydował wyłącznie kapo piekarni. Należało zachować szczególną ostrożność, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń.
Była już trzecia po południu. Zjedliśmy obiad, a po obiedzie odbył się tak zwany „wszawy apel". Do poszczególnych bloków przychodzili koledzy ze szpitala — pielęgniarze, lekarze i sanitariusze. Dokonywali przeglądu bielizny więźniów, szukając wszy. Staliśmy rozebrani do pasa. Trzymając w rękach koszule podchodziliśmy kolejno do kontrolera, który przeglądał każdy załomek koszuli. Stałem tuż za Tomkiem.
— Tomku, to już nasz na pewno ostatni wszawy apel — szepnąłem mu do ucha.
— Nigdy nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz — odparł Tomek spokojnie.
Po apelu kapo piekarni zadecydował, że Tomek pójdzie w dniu dzisiejszym na nocną zmianę. Ktoś z tej zmiany czuł się niezdrowy.
— Ty — powiedział, wskazując na mnie — pójdziesz jutro na zmianę dzienną.
Była to decyzja przekreślająca nasze plany. Zgodziliśmy się, aby nie wzbudzić najmniejszego cienia podejrzenia. Postanowiliśmy wziąć kapo fortelem.
Jak już wspomniałem, w roku 1943 zezwolono do Oświęcimia dostarczać paczki żywnościowe, a poza tym istniała „Kanada", gdzie spryciarze organizowali różne artykuły żywnościowe. Mieliśmy kilku takich znajomych. Ponieważ był to drugi dzień świąt Wielkanocy, a więc dzień wolny od pracy, można było odszukać ich na terenie obozu. Czasu było mało. Zdobyłem jednak dwa pszenne chleby ze szpitala. Jaś i Tomek przynieśli sardynki i kawałek pieczonej kury. Ulokowaliśmy się w końcu naszej izby. Postaoowiliśmy urządzić kolację, na którą zaprosiliśmy naszego kapo. Kapo był młodym więźniem obozu oświęcimskiego. Dla niego te wszystkie przysmaki były niedostępne. Kiedy je zobaczył, oniemiał z podziwu. Stał się nagie dla nas bardzo życzliwy. Częstowaliśmy, jadł, ile chciał, a to, co zostało na zaimprowizowanym stole, podarowaliśmy mu. Chciał się jakoś zrewanżować. Powiedział, że przydzieli nam lepsze łóżka, a ponieważ praca nocna bardzo wyczerpuje, załatwi dla całej trójki dzienną zmianę. Byliśmy przerażeni. Na szczęście wpadłem na pomysł.
— Dzienna zmiana to nie dla nas — powiedziałem. — Powiniśmy się tak odżywiać codziennie. Niech kapo spojrzy na nasze numery. Jesteśmy starymi oświęcimiakami. Nie ma dla nas tajemnic. Wszystkie źródła zdobycia żarcia są dla nas dostępne. Mamy wszędzie kolegów: w „Kanadzie", w magazynie żywnościowym, w kuchchni, w paczkami. Jedzenie takie możemy mieć codziennie. Ale zorganizować je jest możliwe tylko w ciągu dnia. Najlepiej więc będzie, jeśli będziemy pracować na nocną zmianę. W dzień możemy się zająć organizacją żywności.
— Ależ to nic trudnego — żachnął się — pójdziecie od dziś na nocną zmianę.
Kapo zapisał nasze numery, umieszczając je na liście zmiany nocnej i oddał ją blokowemu. Spadł nam kamień z serca. Zmiana nocna była pewna i teraz nikt nie mógł odkryć, że w tę właśnie noc mamy zamiar uciekać z obozu, tym więcej że kapo informował nas, że wymarsz zmiany nocnej do pracy następuje około godziny 18.
O naszych zamiarach wiedział Marian Toliński i Witold Kosztowny. Około godziny 17 po południu zjawili się razem w bloku 15. Poszedłem z Tolińskim do ubikacji. Tu dał rni trzy maleńkie celuloidowe kapsułki, zawierające straszną truciznę — cyjanek potasu. Każda kapsułka przeznaczona była dla jednego z nas. Powrotu do obozu dla nas więcej nie było. Gdybyśmy wpadli, wystarczyłoby przegryźć kapsułkę, a śmierć nastąpiłaby natychmiast.
Podziękowałem Marianowi za ten cenny dar i nastąpił moment serdecznego pożegnania. Obaj rozpłakaliśmy się. Wiedziałem, że mogę być za kilka godzin wolny, ale mimo wszystko nie mogłem się oprzeć wzruszeniu i smutkowi, że pozostawiam w tym piekle serdecznego przyjaciela. Podobny przebieg miało pożegnanie z Witkiem Kosztownym.
Tomek Serafiński jeszcze po południu wytrzasnął skądś przybory do golenia. Powierzył je mojej opiece. Czekaliśmy na wymarsz komanda do pracy. Było to ogromnie denerwujące.
Jeszcze raz w myślach kontrolowaliśmy, czy nie zapomnieliśmy o jakimś szczególe podczas przygotowań. A więc cywilne koszule, wiatrówki, spodnie, które były ukryte pod pasiakami. Jaś miał swoje ubranie cywilne w bardzo dobrym stanie. Z powodu braku pasiaków część więźniów otrzymywała ubrania cywilne, na których olejną czerwoną farbą wymalowane były pasy. Na spodniach przypominały szerokie lampasy. Na marynarkach miały kształt wielkiego krzyża. Jaś zaopatrzył się przezornie w wyjątkowo dobre ubranie. Usunął olejne pasy i w ich miejsce wymalował nowe oznakowanie farbą z kredy. Można je było w ciągu kilku minut wykruszyć i wyczyścić, tak że zupełnie znikało. Tomek posiadał przybory do golenia, zegarek kieszonkowy i kilkaset dolarów. Każdy z nas zaopatrzony był w bandaż, jodynę i plastry.
Około godziny 18 wbiegł do naszej sztuby goniec z bramy głównej i zawołał: — Kommando Backerei antreten! („Piekarnia" wystąp!) Teraz nasze nerwy były napięte do ostatnich granic. Staraliśmy się jednak zachować zupełny spokój.
Szybko podążyliśmy w kierunku bramy głównej. Ustawiliśmy się trójkami. Było nas ośmiu więźniów. Trzej pracowali w piekarni SS, wypiekającej chleb dla esesmanów. Piątka miała tej nocy pracować w piekarni, wypiekającej chleb dla obozu. Znalazła się w niej nasza trójka. Czekaliśmy chwilę przy bramie. Podszedł do nas oficer SS z kartką w ręku. Odczytał z niej poszczególne numery więźniów, sprawdzając przy tym nazwiska i daty urodzenia.
Kiedy krzyknął w stronę wartownika, że wszystka zgadza się, ten otworzył bramę. Otoczyło nas sześciu uzbrojonych esesmanów. Ruszyliśmy równym krokiem. Otwierający bramę podoficer SS zawołał ku naszej eskorcie: — Nie spuszczajcie z nich oka, żeby żaden z tych psów nie uciekł!
Po plecach przeszły mi ciarki. Czyżby coś o nas wiedział? Ale to przecież niemożliwe? Nawet Tomek Serafiński zwrócił ku mnie głowę. W jego oczach ujrzałem cień niepokoju. Kiedy oddalaliśmy się od bramy, szepnąłem mu, że gdyby podejrzewano nas o ucieczkę, nie wypuszczono by nas za bramę.
Dzień był wyjątkowo piękny. Słońce chyliło się ku zachodowi. Z dala na horyzoncie widać było groźne czarne chmury zwiastujące deszcz, który w naszej sytuacji bardzo był pożądany.
Spośród eskortujących nas esesmanów wyróżniał się szczególnie jeden, nieprzyjemny, ryży młodzik. Poganiał nas przekleństwami, wymyślał nam, że nie idziemy równym krokiem, ostrzegał histerycznie, że jeśli ktoś wystąpi o pół kroku z szeregu, będzie natychmiast strzelać.
Maszerowaliśmy środkiem szosy w kierunku miasteczka Oświęcim. Po drodze mijali nas przechodnie. Byli to przeważnie esesmani, spacerujący z piskliwie chichoczącymi dziewczętami.
Uszliśmy już około kilometra. Przy skrzyżowaniu dróg nastąpił podział grupy na dwie części. Trójka więźniów z trzema esesmanami skręciła w prawo do piekarni SS. Pozostała piątka i trzej esesmani z eskorty skierowali się na drogę skręcającą w lewo. Obserwowałem dwóch nie znanych mi więźniów, idących obok nas. Mieli wysokie numery, byli w obozie od niedawna. Czy można było na nich liczyć? Czy nie podniosą alarmu, kiedy odkryją, że uciekamy? Rozważaliśmy już przedtem ewentualność, czy nie należałoby im ułatwić wydostanie się z piekarni, z tym że po ucieczce pozostawilibyśmy ich własnemu losowi. Doszliśmy jednak do wniosku, że lepiej tę myśl odrzucić. Zdaniem Jasia i Tomka winniśmy zachowywać w stosunku do nich jak najdalej idącą ostrożność.
Zbliżaliśmy się już do budynku, w którym mieściła się piekarnia. Przyglądałem się mu z zainteresowaniem. Był to dość duży budynek z czerwonej cegły, przypominający swym wyglądem wielki młyn. W pobliżu nie było żadnych zabudowań. Drogą spacerowało bardzo dużo ludzi. Byli przeważnie odświętnie ubrani. Odnosiłem wrażenie, że większość tych ludzi to Niemcy. Polacy byli z tych terenów wysiedleni. Pozostała tylko nieliczna grupa, pracująca w przemyśle i na kolei.
Skręciliśmy w prawo. Obeszliśmy dookoła budynek piekarni. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami wejściowymi. Wokół budynku nie było żadnego ogrodzenia, przestrzeń zupełnie otwarta. Na dziedzińcu przed piekarnią stało kilka taczek oraz leżały ułożone w sągi polana drzewa. Niebo zaciągnęło się chmurami, zaczęły właśnie spadać pierwsze krople deszczu. Postenfuhrer (dowódca strażników) podszedł do drzwi. Wyjął ze skórzanej raportówki klucze, otworzył kłódkę, zdjął ze skobla, odrzucił na bok stztabę przytrzymującą żelazne drzwi, następnie otworzył je i wszedł do wnętrza. My zaś w otoczeniu dwóch esesmanów czekaliśmy przed budynkiem piekarni.
Po chwili esesman wyszedł z piekarni, a za nim dzienna zmiana, składająca się z pięciu więźniów i dwóch wartowników SS. Wtedy nasi wartownicy rozkazali nam wejść do piekarni. Podążyli za nami. Zamknęli drzwi na klucz. Z zewnątrz słychać było zgrzyt zakładanej żelaznej sztaby i szczęk zamykanej kłódki. Dokonał tego zapewne Postenfuhrer, ten sam, który nosił klucze w raportówce i który teraz miał odprowadzać dzienną zmianę do obozu.
Drzwi zamykające wejście do piekarni były z solidnej blachy żelaznej. Otwierały się na zewnątrz. Od wewnętrznej ich strony prawe skrzydło było zabezpieczone dwiema żelaznymi zasuwami. Z zewnątrz oba skrzydła zabezpieczała żelazna sztaba zamykana na kłódkę. Lewy koniec sztaby tkwił na śrubie, na której od strony wewnętrznej nakręcona była mutra. Była niewidoczna, zamalowana wapnem.
Od wejścia biegł mały korytarzyk. Naprzeciwko drzwi znajdowała się ubikacja. Po lewej stronie korytarza było wejście do drewutni i magazynu węgla. Z drewutni przez podwójne drzwi wchodziło się do pomieszczenia, w którym wmontowany był olbrzymi kocioł do podgrzewania wody o objętości do 150 litrów. W pomieszczeniu tym stał stolik i trzy krzesła. Nad stolikiem w skrzynce za szybką, przez którą widać było czerwony guzik przycisku, znajdowało się urządzenie alarmowe. Nad szybką umieszczony był napis w języku niemieckim: Scheibe einschlagen, Knopf druckenl (Wybić szybę, nacisnąć guzik!) Przy stoliku siedzieli zwykle pilnujący więźniów esesmani. Jeden z nich uzbrojony był w pistolet maszynowy typu „Bergmann" i broń krótką. Drugi zaś posiadał karabin typu „Mauser" i pistolet „Parabellum". Jeden z esesmanów zajął miejsce tuż przy dzwonku alarmowym, drugi obok paleniska przy kotle. Pomieszczenie to było oddzielone małym korytarzem od magazynu mąki i chleba oraz hali piekarniczej, w której stały piece do wypieku, elektryczne dzieże do rozrabiania ciasta i inny sprzęt piekarski.
W korytarzu, do którego wiodło kilka schodów, znajdował się telefon. Esesman siedzący przy palenisku mógł obserwować go. Magazyn mąki i chleba oraz hala piekarnicza nie miały drzwi. Przechodziło się do nich przez puste framugi.
W piekarni oprócz więźniów pracowali także jako majstrowie cywilni robotnicy. Było ich trzech. Rozmawiali z nami po polsku. Nie wiedzieliśmy jednak, czy są Polakami. Mogli być także okolicznymi Vołksdeutschami. Byli to zawodowi piekarze, wynagradzani za pracę przez administrację obozu. Nasze komando służyło im tylko do pomocy przy wypieku chleba, wykonywało najczarniejszą robotę, wymagającą sporego wysiłku fizycznego.
Kiedy ich ujrzałem, uwijali się przy cieście odziani tylko w gimnastyczne spodenki i okryci długimi, białymi fartuchami. Ich ubrania wisiały w drewutni na hakach. Były na oko porządne — odświętne. Zwróciłem na to uwagę Tomkowi. Tomek w lot zrozumiał moje intencje, ale powiedział: — Nie będziemy zabierać im ubrań, najwyżej tylko czapki.
Na hakach zawieszone były dwie cyklistówki i kapelusz. To było dla nas bardzo ważne. Mogły osłonić nasze golone głowy, które podczas ucieczki byłyby aż nadto wyraźną wskazówką, skąd pochodzimy.
— Wzięcie cywilom ubrań — mówił Tomek — byłoby po prostu kradzieżą. Nie wiemy, kim są ci ludzie. Może to rzeczywiście Polacy. Nie możemy wyrządzić im krzywdy, narazić ich na stratę materialną. Gdyby tak się stało, mogłoby nam się nie poszczęścić.
Argumenty Tomka przekonały mnie. Przestałem myśleć o tej wyjątkowej wprost okazji przedzierzgnięcia się w ludzi cywilnych. Zająłem się dalszą penetracją piekarni. We wszystkich oknach wmontowane były kraty, a pomiędzy kratami druciane siatki. Cała piekarnia była dokładnie zabezpieczona.
Cywilni majstrowie wyrazili zdziwienie, dlaczego przyprowadzono dwóch nowych.
— Jesteście piekarzami? — pytali mnie i Tomka.
— Nie — odrzekliśmy.
— No to dlaczego was tutaj przyprowadzono?
Odpowiedzi na to pytanie udzielił im Jaś. Wyjaśnił, że tamtych zabrano w transport, natomiast mnie i Tomka przydzielono w ich miejsce, aby skompletować komando. Jutro ma się nas wymienić. Zostaniemy zastąpieni fachowcami, a dzisiejszą zmianę musimy się jakoś przemordować. Łatwo można się było zorientować, że to przekonało cywilów, tym więcej że Jaś posiadał u nich pewien autorytet. Widać było, że go nawet lubili.
Majstrowie przydzielili nam pracę. Tomek miał wyrabiać ciasto i sporządzać bochenki chleba, ważyć je i układać na desce. Ja, na razie, otrzymałem polecenie wygarnięcia rozżarzonych węgli z pieca. Otrzymałem mokrą szmatę, umocowaną na długim kiju. Z pieca buchał okropny żar. Pracowałem w koszuli, a pot ściekał mi po całym ciele. Rozżarzony węgiel spadł mi za koszulę. Nim go zdołałem wyjąć, zdążył mnie dotkliwie poparzyć, w koszuli natomiast wypaliła się dziura. Dość długo trwało, zanim uporałem się z piecem. Węgiel trzeba było wygarniać po każdej partii upieczonego chleba.
W piekarni znalazłem się po raz pierwszy w życiu. Do chwili tej nie zdawałem sobie sprawy, że jest to tak ciężka praca. Patrząc na Tomka (zauważyłem, że i on męczy się strasznie. Pot ściekał mu z twarzy i czoła, a w żaden sposób nie mógł oderwać się od ciasta. Cywile poganiali go, on zaś nie był w stanie przyśpieszyć pracy. Z tej sytuacji wyratował go Jaś. Zwrócił się do majstrów, by nie szykanowali Tomka, bo on jest księdzem z Wilna. Nie należy się dziwić, że nie może podołać pracy, która wymaga sporych umiejętności i wprawy. Stosunek piekarzy do Tomka natychmiast zmienił się nie do poznania. Zaczęli teraz pomagać mu i wyręczać go.
Miałem już dość pracy przy piecu. Chciałem oszczędzić sił na trudy, jakie mnie czekały za parę godzin. Podnosząc długą deskę ze znajdującymi się na miej surowymi bochenkami chleba, które miałem wsadzić do pieca, przewróciłem się na podłogę. Udawałem, że wiję się z bólu. Na pytania majstrów odpowiedziałem jęcząc, że trzasnęło mi coś w krzyżu i nie mogę się podnieść ani ruszyć z miejsca. Musiałem dobrze odegrać tę scenę, ponieważ Jaś podbiegł do mnie bardzo zdenerwowany i chciał mi pomagać. Szepnąłem do niego:
— Nie martw się, nic mi się nie stało. Udaję, aby urwać się do lżejszej roboty.
Jeden z cywilów zameldował esesmanowi o moim ,,wypadku". Trafił akurat na owego ryżego. Ten podszedł do mnie. Zapytał:
— Ile masz lat?
— Siedemnaście — odpowiedziałem, choć miałem wówczas 21 lat.
— Jak długo siedzisz?
— Ponad dwa lata.
— I jeszcze żyjesz? — ironizował esesman.
Pytanie zostawiłem bez odpowiedzi. Esesman kazał mi wziąć pusty worek po mące i położyć się na nim na chwilę w korytarzu.
— Jutro nie chcę cię tutaj widzieć. A teraz precz! — krzyczał.
Kulejąc, zgięty w pół z rzekomego bólu, powlokłem się korytarzem. Tu ułożyłem się wygodnie na worku. Moi towarzysze pracowali nadał. Mogłem stąd doskonale obserwować obu strażników. Siedzący przy stole obok dzwonka alarmowego pisał list do kogoś chyba bliskiego. Często przerywał pisanie, wyjmował z portfelu jakieś zdjęcie i wtedy na twarzy błądził mu lekki uśmiech. Drugi esesman siedział obok paleniska koło kotła i bezmyślnie wpatrywał się w żarzące się węgle.
Zgodnie z relacjami Jasia, esesmani co godzinę podchodzili do telefonu. Składali meldunek o sytuacji na ich posterunku. Co pewien czas pod piekarnię przyjeżdżał oficer inspekcyjny kontrolujący nocne posterunki. Za oknem słychać było wtedy jego nawoływanie. Strażnik podchodził wówczas do okna i głośno meldował się. Po takiej kontroli podchodził do telefonu i rozmawiał z główną wartownią, niezależnie od meldunków składanych co godzinę. Łączność z główną wartownią utrzymywana była przez całą noc.
Esesmani podczas nocnej służby w piekarni — jak nas informował Jaś — przyrządzali sobie kolację. Gotowanie kawy czy herbaty polecali jednemu z więźniów. Znając ten zwyczaj strażników, nosiliśmy się z zamiarem wsypania im do kawy środka nasennego. Dostarczył go nam Marian Tolińskd. Zawierał prawdopodobnie weronal i jakieś inne składniki usypiające, specjalnie przygotowane przez Mariana. Jedną torebkę tego środka posiadał Jaś, drugą ja.
Po zakończeniu pieczenia każdej partii chleba piece piekarnicze rozpalano na nowo. Więźniowie udawali się wówczas do drewutni i do magazynu z węglem po nową porcję opału. Musieli wtedy przechodzić przez pomieszczenie, w którym przebywali esesmani. Drzewo i węgiel nosili w skrzyniach z uchwytami, w jakich nosi się wapno i cegłę na budowę. Powoli zapadała noc. Już czterokrotnie moi koledzy wyjmowali chleb i rozpalali piece.
Leżąc w korytarzu obserwowałem urządzenie alarmowe. Kable łączące przycisk z główną wartownią przebiegały pod ziemią. Kable telefoniczne normalnie biegły po ścianie. Obydwa kable były zamontowane w pobliżu siebie, właśnie w korytarzyku, tuż obok mnie. Wszystkie te urządzenia były już szczegółowo zbadane przez Jasia i w naszym planie działania mieliśmy dokładnie opracowane ich unieruchomienie.
Po dwu godzinach od chwili mojego nieszczęśliwego wypadku przyszedł do mnie ryży esesman. Zapytał, wrzeszcząc, jak się czuję. Odpowiedziałem, że znacznie lepiej. Strażnik ryknął:
— Wstań! Przysiad! Wstań! Przysiad!
Udając ogromny ból, z trudem zrobiłem kilka przysiadów.
— Nie jest tak źle — orzekł esesman. — Marsz do pracy, to ci dobrze zrobi!
Kazał mi wziąć łopatę i z magazynu nosić węgiel, i wrzucać go na palenisko pod kotłem do gotowania wody. Sytuacja zaczęła się układać niepomyślnie. Pracowałem pod okiem esesmanów, a tu zbliżała się już godzina 22,30. Czas zaczął uciekać coraz szybciej. Należało już niezwłocznie przystąpić do realizacji naszego planu.
[...]
Pilnujący nas esesmani siedzieli na swych miejscach. Jeden przy stole obok sygnału alarmowego, drugi obok pieca przysmażał na węglach kiełbasę.
Jaś i Tomek znajdowali się w drewutni. Była właśnie krótka przerwa na przygotowanie węgla do rozpalania pieców. Wyszedłem do drewutni, aby pozorować, że razem z Tomkiem i Jasiem przygotowujemy materiał do rozpalania palenisk. Ponieważ było nas trzech, mieliśmy pewność, że majstrowie nie wyślą już do drewutni dwóch pozostałych więźniów. Nakładałem węgiel na taczki, a Tomek rąbał drzewo na drobne kawałki. W tym czasie Jaś wydobył klucz od skrytki w węglu i podszedł do drzwi wejściowych, aby odkręcić mutrę przytrzymującą sztabę.
Jaś mocował się z drzwiami. Ja i Tomek pracowaliśmy głośno i zawzięcie, aby do uszu esesmanów nie doszły przypadkiem stuki wywoływane odbijaniem sztaby.
W chwili gdy wszystko było już na najlepszej drodze, do pomieszczenia, w którym znajdowaliśmy się, wszedł magle ryży esesiman. Serce mi zamarło z przerażenia. Byłem przeświadczony, że Jaś zostanie schwytany na gorącym uczynku przy otwieraniu drzwi i że wszystko się wyda. Przestaliśmy natychmiast pracować. Było to uprzednio umówionym znakiem dla Jasia, że grozi nam niebezpieczeństwo.
Pomyślałem sobie, że esesman po prostu usłyszał stuki rozlegające się przy drzwiach wejściowych i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Drewutnię wypełniła śmiertelna cisza.
Esesman groźnie popatrzył na nas i zapytał:
— Wo ist der dritte? (Gdzie jest ten trzeci?)
Odpowiedziałem niezbyt pewnie, że nie wiem, o jakiego trzeciego mu chodzi. Esesman skierował kroki ku drzwiom, przy których majstrował Jaś. Byłem pewien, że nastąpi teraz katastrofa. Ale o dziwo, esesman dosłownie po paru sekundach wyszedł spokojnym krokiem z korytarzyka wiodącego od drzwi wejściowych, minął nas obojętnie i udał się na swe miejsce przy stoliku, gdzie dyżurował jego kolega.
Nie mogłem pojąć, co się stało. Ale właśnie wszedł do drewutni roześmiany Jaś.
— Zrobione — powiedział z ulgą.
— Jak to było, że nie zaskoczył cię ryży? — zapytałem.
— Zwyczajnie — odpowiedział Jaś — zorientowałem się natychmiast w sytuacji. Kiedy usłyszałem, że ryży pyta o mnie, wskoczyłem do ubikacji znajdującej się naprzeciwko drzwi, ściągnąłem spodnie i usiadłem na sedesie. Esesman zastał mnie siedzącego w klozecie: Ach, tutaj jesteś — odezwał się. Następnie oświetlił drzwi latarką, przyjrzał się im dokładnie, i uspokojony, że wszystko jest w porządku, poszedł sobie. Ale jeśli chodzi o drzwi, to najwyraźniej oślepł. Tam przecież było widać dokładnie ślady mojej roboty — mówił Jaś podniecony.
— Teraz przystępujemy do dalszej części — przerwał Tomek. — Ty, Edek, przetniesz telefoniczny kabel dzwonka alarmowego.
Dał mi dobrze wyostrzony scyzoryk. Udałem się na korytarzyk, gdzie znajdował się telefon. Umieszczony był na specjalnej półce. Pod ścianą obok półki stał worek z mąką, przygotowany wcześniej, aby łatwiej można było się dostać do miejsca, w którym miały być przecięte kable. Było to ryzykowne przedsięwzięcie. Telefon i ta część korytarza były w polu widzenia esesmana siedzącego przy piecu. Wystarczyło, aby obejrzał się do tyłu. Widziałby wszystko jak na dłonii. Na szczęście zajęty był smażeniem kiełbasy w palenisku podgrzewającym wodę w kotle. Szybko i bezszelestnie wszedłem na worek z mąką. Dwoma ruchami odgiąłem kabel dzwonka alarmowego. Trwało to parę sekund. Spokojnie zszedłem z worka, wziąłem łopatę z węglem, rzuciłem na nią kawałki kabla i wraz z węglem wsypałem do pieca. Chciałem zatrzeć ślady, ale postąpiłem, jak się za chwilę okazało, bardzo nieostrożnie. Kabel był izolowany gumą. Zapłonęła na rozżarzonych węglach, wydając swoisty zapach. Esesman natychmiast go poczuł. Zaczął wrzeszczeć na mnie, co za świństwo wrzucam do pieca, które tak potwornie śmierdzi. Odpowiedziałem, że mie wiem, co to jest. Prawdopodobnie coś było w węglu i stąd tak nieprzyjemna woń.
Esesman sklął mnie i kazał wrzucać do pieca czysty węgiel. Tak jeden nieprzemyślany szczegół: co zrobić z odciętym kawałkiem kabla — mógł nas wszystkich kosztować życie.
W chwilę po przecięciu kabla przywołał mnie majster i kazał nosić wodę do elektrycznych mieszadeł. Do każdego miałem przynieść po kilka wiader zimnej i gorącej wody. Odmówić wykonania rozkazu nie mogłem. Mogłoby to natychmiast wzbudzić podejrzenie. Zabrałem się więc do noszenia. Ponieważ napełnienie jednego wiadra pod kranem zajmuje sporo czasu, a powinienem napełnić takich wiader kilkanaście, byłem zrozpaczony tą nieprzewidzianą przeszkodą. Do ucieczki było już wszystko przygotowane. Należało jak najszybciej przystąpić do działania. Uniemożliwiał je majster idiotycznym rozkazem. Za oknem rozległ się głos oficera inspekcyjnego. Byłem przerażony. Wiedziałem przecież, że po tej kontroli pilnujący nas esesmani składają meldunek telefoniczny do głównej wartowni. A telefon jest już nieczynny, kabel przecięty. Pociemniało mi w oczach, poczułem zawrót głowy. Za chwilę wszystko się wyda, gdy esesman podejdzie do telefonu. Myślałem gorączkowo, szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Sekundy wydawały się godzinami. Cóż za straszny zbieg okoliczności. Jeszcze kilka minut i już nie byłoby nas w piekarni.
Z przerażeniem wpatruję się w esesmana. Odchodzi od okna szybkim krokiem, idzie w stronę nieczynnego aparatu telefonicznego, mija go, siada obok pieca i chwyta za pozostawioną na rozżarzonych węglach kiełbasę.
Drugi esesman jest w dalszym ciągu zajęty pisaniem listu. Nie zwraca na nic uwagi. Wydaje się, że oderwany jest zupełnie od rzeczywistości. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja na krótki moment jest uratowana. Prawdopodobnie esesman złoży meldunek telefoniczny po zjedzeniu kolacji.
Nagle podbiega do mnie zdenerwowany Tomek. Natychmiast opuszczamy piekarnię — mówi — każda sekunda jest droga. Lada chwila może się wszystko tragicznie zakończyć. Zdawałem sobie z tego sprawę równie dobrze jak Tomek. Nie było już ani sekundy do stracenia.
Poszedłem do majstra i powiedziałem mu, że przyniosłem już odpowiednią ilość zimnej wody, a teraz będę nosić gorącą. Piekarz kiwnięciem głowy wyraził zgodę.
Wziąłem do ręki puste wiadro, przeszedłem przez korytarzyk, w którym znajdował się nieczynny telefon, następnie przez izbę, w której siedzieli pilnujący nas esesmani. Puste wiadro postawiłem po drodze obok kotła z gotującą się wodą i udałem się w kierunku drzwi.
Stali już przed nimi Tomek i Jaś. Drzwi wewnętrzne oddzielające korytarz od izby, w której siedzieli wartownicy, zabarykadowałem ciałem, trzymając kurczowo klamkę. W tym czasie Tomek i Jaś starali się silą wyważyć główne wrota. Były jeszcze zamknięte na klucz, ale ponieważ sztaba z zewnątrz już ich nie przytrzymywała i zasuwy zostały odsunięte, spodziewaliśmy się, że zdołamy siłą je wypchnąć i że rygiel zamka wyskoczy.
Kilkakrotne próby Tomka i Jasia napierania na drzwi nie dawały żadnego rezultatu. Poczułem nagle gorączkę. Kroplisty pot wystąpił mi na czoło. Co będzie, jeśli te drzwi nie ustąpią? Usłyszałem szept Tomka: — Naciśnijmy jeszcze raz całą siłą we trójkę. — Wsparliśmy się na drzwiach ramionami. Na komendę Jasia — hoop! — nacisnęliśmy ze wszystkich sił. Rozległ się lekki zgrzyt i wrota z trzaskiem otworzyły się.
Wybiegłem na świeże wilgotne powietrze i pędziłem przed siebie bez opamiętania. Tomek zakomenderował: — Stać! — Oprzytomniałem. Trzeba było teraz zabarykadować esesmanów w piekarni. Zamknęliśmy drzwi i szybko, bezładnie poustawialiśmy pod nimi taczki, szczapy drzewa, kamienie, drągi. Trwało to zaledwie kilka sekund. Następnie szybkim krokiem oddaliliśmy się od piekarni. Zapadliśmy w czerń nocy. Padał deszcz. Odetchnąłem całą piersią na wolnym powietrzu. Zaczęliśmy iść rowem wzdłuż drogi, przyspieszać coraz bardziej kroku, a potem wreszcie zaczęliśmy biec. Dobiegliśmy do nasypu kolejki wąskotorowej. Ułożone były na nim szyny przeznaczone do wózków zwanych lorami, przystosowanych do przewożenia żwiru, piasku i kamieni.
Teraz biegliśmy nasypem. Trudno opisać wrażenie, jakiego doznałem w tej chwili. Byłem wolny, ale wydawało mi się, że nie mogę po prostu utrzymać równowagi. Biegliśmy gęsiego jeden za drugim, nie odzywając się ani słowem. Torem dobiegliśmy do krzaków, za którymi płynęła z szumem Soła. Na brzegu rzeki zatrzymaliśmy się.
Jaś oderwał od marynarki i spodni numery obozowe. Wrzucił je do rzeki. Zdjąłem z siebie pasiaki i także cisnąłem je w nurt Soły. To samo uczynił Tomek. Staliśmy chwilę, zastanawiając, co robić dalej. Musieliśmy przedostać się na drugi brzeg. Ale jak przeprawić się przez rzekę? Czy przepłynąć ją wpław? Czy szukać innego sposobu? Zanurzyłem rękę w wodzie. Była lodowato zimna. Doszliśmy do wniosku, że przepłynięcie rzeki jest niemożliwe. Każdy z nas mógł dostać skurczu mięśni i utonąć w bystrych wodach Soły.
Nagle ciszę nocy rozdarła seria strzałów karabinowych. To prawdopodobnie strzelali nasi esesmani z piekarni, chcąc w ten sposób zaalarmować wartownię główną. Jaś wybuchnął nerwowym śmiechem. Tomek ostrzegł, że należy mieć się na baczności. Esesmani mogą strzelać rakietami i oświetlać nimi teren. Mogą nas dostrzec. Postanowiliśmy odpocząć chwilę w zaroślach. Strzały umilkły. Otoczyła nas znowu cisza, dzwoniąca kroplami deszczu.
Zaistanawialiśmy się, w jaki sposób będziemy musieli przedostać się przez rzekę, gdy usłyszeliśmy stukot pociągu. Pociąg zbliżał się w kierunku rzeki. Za chwilę ujrzeliśmy jego oświetlone okna. Kreska światła wolno sunęła ku brzegowi rzeki, a potem zawisła nad jej lustrem i za chwilę zniknęła na drugim brzegu. Niedaleko od naszej kryjówki znajdował się most kolejowy.
Po 'krótkiej naradzie postanowiliśmy pójść w kierunku mostu. Jeszcze w obozie dowiedzieliśmy się, że most przez Sołę wiedzie do miasta Oświęcimia. Nie mógł on być przez nas wykorzystany, ponieważ krążyły wokół niego patrole SS. Najlepszym wyjściem wydawał się most kolejowy. Ale czy uda się niepostrzeżenie przejść? A jeśli także pilnowany jest przez wartowników?
Dręczyły nas dziesiątki wątpliwości. Postanowiliśmy jednak zbliżyć się do mostu. Szliśmy jeden za drugim blisko siebie, ponieważ było bardzo ciemno. Deszcz siąpił nieustannie. W ciemnościach wpadłem niespodziewanie w jakiś dół i przewróciłem się. Mój kapelusz, zabrany jednemu z majstrów, spadł mi z głowy i potoczył się w kierunku Soły. O odszukaniu go nie było mowy. Musiałem spieszyć naprzód, aby nie zgubić kolegów. Bez kapelusza na głowie odczuwałem dotkliwe zimno. Krople zimnego deszczu jeszcze bardziej to uczucie potęgowały.
Szliśmy ciągle naprzód, przedzierając się przez zarośla. Rozmawialiśmy szeptem. Wkrótce dotarliśmy do mostu. Należało się naradzić, co robić dalej. Postanowiliśmy napaść na wartownika, jeśli taki znajdowałby się na moście. Ogłuszyć go i wrzucić do rzeki.
Na tle ciemnego nieba widać było zarysy żelaznej konstrukcji mostu. Dostrzec już można było budkę wartowniczą pomalowaną w pasy. Stała przy moście broniąc wstępu. Z całą pewnością była to budka wartownika. W odległości około dwunastu metrów widać było słabe światło. Prawdopodobnie było to oświetlone okno wartowni. Podczołgaliśmy się jak najbliżej budki, zdecydowani na wszystko. Kilka minut, które wydawały się wiecznością, leżeliśmy przytuleni do mokrej ziemi. Z budki nie dochodziły żadne odgłosy. Była pusta. Możliwe, że wartownik znajdował się po drugiej stronie mostu lub dokądś odszedł. Był to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności. Szybkim krokiem weszliśmy na most, idąc jeden od drugiego w odległości około dwóch metrów.
Pierwszy szedł Jasio, za nim Tomek, a na końcu ja. Zbliżaliśmy się do końca mostu. Pod nim rozciągał się już drugi brzeg Soły. Zatrzymaliśmy się. Postanowiliśmy zejść w dół po przęśle. Obawialiśmy się, że na końcu mostu mógł znajdować się wartownik. Zachowując największą ostrożność zsunęliśmy się po śliskich elementach przęsła na ziemię. Była miękka. Szybko oddaliliśmy się od mostu, brnąc w rzadkim błocie i zapadając się w kałuże. Po dłuższej chwili Soła została daleko za nami.
Kierowaliśmy się na wschód. Przewodnictwo objął Tomek. Droga była bardzo uciążliwa. Szliśmy na przełaj przez pola, które o tej porze roku bywają zwykle rozmokłe i grząskie. Marsz kosztował nas naprawdę dużo wysiłku fizycznego. Ale świadomość, że idziemy już jako wolni ludzie, dodawała nam sił.
Po pewnym czasie zorientowałem się, że znajdujemy się w pobliżu podobozu oświęcimskiego Monowice, zwanego „Bunawerke". Tu za drutami przebywało kilka tysięcy więźniów, zatrudnionych przy budowie zakładów chemicznych, wznoszonych przez hitlerowski koncern I. G. Farben-Industrie (Obóz Bunawerke-Monowice został zbudowany jesienią 1942 roku jako podobóz oświęcimski. W okresie późniejszym obóz ten przemianowano na Auschwitz III — Monowitz.).
Kiedy z daleka patrzyłem na światło płonące na drutach okalających Monowice, wydawało mi się, że to jest obóz oświęcimski, że zabłądziliśmy i zamiast się od niego
coraz bardziej oddalać wracamy do piekła, z którego z takim trudem zdołaliśmy się wyrwać.
Teren wokół Buny był poprzecinany rowami, często bardzo głębokimi. Przeprawianie się przez te rowy sprawiało nam bardzo duże trudności. Posuwaliśmy się powoli, ogarniało nas zmęczenie. Osiągnięcie lasu, który mógł nam dać bezpieczne schronienie, coraz bardziej się opóźniało.
Za wszelką cenę chcieliśmy dotrzeć do lasu jeszcze pod osłoną nocy. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że o świcie będzie wysłany za mami pościg. Że okoliczne drogi będą gęsto patrolowane, a mosty i przystanki kolejowe zostaną zablokowane. Gąszcz leśny był naszym ratunkiem.
Nie mieliśmy nic do jedzenia. Mieliśmy zabrać z piekarni trochę chleba, ale zupełnie o tym zapomnieliśmy. W kieszeni wiatrówki znalazłem odrobinę krystalicznego cukru. Od czasu do czasu połykałem kryształki cukru, ale czułem, że tracę siły.
Dotarliśmy wreszcie do rzeki. Zdaniem Jasia miała to być Wisła. Postanowiliśmy iść brzegiem, który był dość skalisty. Tomek zatrzymał się na chwilę. Wyjął z kieszeni jakąś fłaszeczkę i zaczął skraplać kilkudziesięciometrowy odcinek drogi, jaki pozostał za nami. Zacierał nasze ślady, które mogłyby odnaleźć węchem psy pościgu. Preparatu tego dostarczył mu Witek Kosztowny.
Przez pewien czas szliśmy brzegiem Wisły, który prowadził nas w kierunku wschodnim. Trwało to około godziny. Zaczynało świtać. Niebo na horyzoncie pobladło. Deszcz przestał padać. Coraz bardziej widniało. W popielatej szarości świtu wydawało nam się, że widać za Wisłą las. Przystanęliśmy. Las, nie las? Mogły to być chmury wiszące nisko nad ziemią. Ruszyliśmy dalej, czekając, aż się rozwidni. Kiedy nastał dzień, w porannych mgłach ujrzeliśmy z daleka ciemną ścianę lasu. Nareszcie — odetchnęliśmy z ulgą.
— Jak bardzo przydałaby się nam teraz łódka — westchnął Jaś. Trzeba było szukać możliwości przeprawy na drugi brzeg. Szliśmy dalej już tylko po to, aby znaleźć jakąś łódź. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach marszu ujrzeliśmy ją. Kołysała się na wodzie. W pobliżu widać było zabudowania ukryte w kępie drzew, słychać było głośne szczekanie psa.
W łódce pełno było wody deszczowej. Na brzegu znaleźliśmy pogiętą puszkę po marmoladzie. Mogła służyć jako czerpak. Jaś podszedł do łańcucha. Był zabezpieczony kłódką zamkniętą na klucz. Szarpnął łańcuchem, ale daremnie. Nagle przypomniał sohie, że ma w kieszeni klucz do drzwi piekarni. Włożył go do kłódki. Próbował przekręcić raz i drugi. Rozległ się cichy trzask i ucho kłódki odskoczyło.
— Wszystko jak w bajce — odezwał się Tomek. Rzeczywiście był to naprawdę dziwny i zarazem szczęśliwy zbieg okoliczności!.
Jaś odczepił łańcuch. Tomek puszką po marmoladzie niecierpliwie wybierał wodę z łódki. Szło mu to niesporo, bo puszka była dziurawa. Jaś był najsilniejszy i najlepiej zbudowany fizycznie. Wziął wiosło, które leżało na dnie łodzi. Wolno odbiliśmy od brzegu. Prąd znosił nas ukosem, ale drugi brzeg był coraz bliżej. Nagle łódź zachwiała się i stanęła na mieliźnie. Nie było wyjścia. Wyskoczyliśmy do wody. Zanurzeni prawie po pas brodziliśmy ku brzegowi. Dosłownie resztkami sił wydostaliśmy się z wody. Było już zupełnie jasno.
Od lasu dzieliła nas odległość około jednego kilometra. Czas naglił, trzeba było się spieszyć. Jaś wydobył z kieszeni jakąś damską kolorową chustkę i dał mi ją do zasłonięcia ogolonej głowy. Kiedy zawiązywałem ją sobie, koledzy orzekli, że wyglądam jak słuszna, bardzo zmęczona kobieta w narciarskich spodniach. Szliśmy na przełaj przez pola. Jaś przyspieszył kroku i znacznie nas wyprzedził. Pierwszy pędem dobiegł do lasu i zatrzyma! się na jego skraju. Kiedy nadchodziłem z Tomkiem, zdjął czapkę i powitał nas: — Mam zaszczyt powitać panów w wolnym lesie — i serdecznie każdego z nas ucałował. Tak zakończył się pierwszy, szczęśliwie zrealizowany etap naszej ucieczki.
PIERWSZY SMAK WOLNOŚCI
A więc byliśmy wolni! Nie zapomnę nigdy momentu, kiedy w leśnej gęstwinie usłyszałem, bodajże po raz pierwszy od trzech lat, śpiew ptaków. Byłem po prostu szczęśliwy. Nie umiem tego szczęścia wyrazić słowami.
Dopiero teraz odczuliśmy, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Wolnym krokiem szliśmy w głąb lasu. Chcieliśmy znaleźć najbardziej niedostępne miejsce, aby w ukryciu przesiedzieć w nim cały dzień. Wieczorem mieliśmy ruszyć dalej. Natrafiliśmy wreszcie na zakątek ukryty między bagnami Zaszyci w gęstwinie, ulokowaliśmy się na odpoczynek.
Położyłem się na krzaku jałowca zupełnie wyczerpany. Buty i ubranie ociekały wodą. Niie miałem czasu pomyśleć o ich wysuszeniu. Natychmiast zasnąłem.
Obudziło mnie straszliwe zimno. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem siedzącego obok mnie Tomka. Rozkładał wokół siebie zamoczone dolary. Opodal siedział Jaś w samej tylko koszuli. Na kolanach trzymał marynarkę i nożem, tym samym, którym przecinałem kabel telefoniczny, zeskrobywał z sukna malowane czerwone pasy. To samo zrobił ze spodniami.
Przesiedzieliśmy cały dzień o głodzie. Dokuczało nam pragnienie. Tuż przed zachodem słońca wyruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy przez las w kierunku wschodnim. Nie mieliśmy kompasu ani busoli. W stronach świata orientowaliśmy się tylko na podstawie zegarka i kory drzew pokrytej od północy mchem. Nie obawiałem się, że zabłądzimy. Towarzyszyło mi przecież dwóch oficerów, z których jeden był długoletnim oficerem zawodowym.
Im większa ciemność ogarniała las, tym bardziej uciążliwa stawała się nasza droga. Celem naszego marszu był teraz kościół w Porębie. W miejscowości tej mieliśmy się zatrzymać na krótki postój i zasięgnąć informacji. Tam mieliśmy przekroczyć granicę między Trzecią Rzeszą a Generalnym Gubernatorstwem, Spodziewaliśmy się, że ksiądz w Porębie udzieli nam pomocy przy przejściu granicy.
Kościół w Porębie miał być widoczny z daleka. Postanowiliśmy w dalszą podróż wyruszyć o świcie, tak aby dostrzec jego wieże i nie błądzić.
Znajdowaliśmy się teraz w pobliżu jakiegoś średniowiecznego zamku (zamek Lipowiec). Wokół jego murów leżało mnóstwo mokrych liści jeszcze z jesieni. Urządziliśmy sobie w nich nocleg. Nie był luksusowy, ale przetrwaliśmy w tym miejscu do rana. Obudziłem się, trzęsąc się cały z zimna. Tomek opowiadał, że podczas snu bredziłem coś o chlebie i cukrze. Był to na pewno głos głodu, który szarpał mi wnętrzności.
Kiedy zaczęło świtać, wyruszyliśmy znowu. Przedzieraliśmy się gęstym lasem. Potem drzewa zaczęły rzednąć i za ich pniami widać było pola zazielenione wschodzącym żytem. Na horyzoncie lśniła w promieniach wschodzącego słońca wieża kościelna.
Szliśmy więc na przełaj przez pola w kierunku widocznego już wyraźnie kościoła.
Kościół stał ma wzgórzu porosłym lasem. — To będzie Poręba — rzekł Tomek. Przeszliśmy tory kolejowe i znowu weszliśmy do lasu.
Był już jasny dzień. Uradziliśmy, że z księdzem skontaktuje się Jaś. Wyglądem zewnętrznym najmniej przypominał zbiega z Oświęcimia. Posiadał kompletne cywilne ubranie i był z natury łysy, co nie budziło podejrzeń, tak jak ogolona do gołej skóry głowa. Tomek pozostał ze mną na wzgórzu w lasku.
Jaś wszedł do kościoła. Miał poprosić księdza o spowiedź i podczas miej wyjawić cel swojej wizyty. Widzieliśmy, jak wrota kościoła pochłonęły jego barczystą sylwetkę. Wkrótce pojawił się znowu. Zabawił w kościele krótko. Spotkał księdza wychodzącego po mszy z kościoła. Przeprowadził z nim krótką rozmowę w krużganku kościelnym. Ksiądz oświadczył, że za chwilę sam przyjdzie do nas. I rzeczywiście — nie czekaliśmy długo. Zjawił się w chwilę po powroaie Jasia.
Na twarzy księdza widać było silne zdenerwowanie. Nie chciał wdawać się w długą rozmowę. Powiedział tylko, żeby przejść niepostrzeżenie pod mury klasztorne, osłonięte gęstymi zaroślami. On tam przyjdzie za chwilę. To miejsce jest bardzo niebezpieczne — leży w pasie granicznym. Kręcą się tu strażnicy graniczni, a także często w tym rejonie pojawia się niemiecki nadleśniczy z psem. Po tej informacji ksiądz oddalił się.
Schyleni ku ziemi podeszliśmy pod mury klasztoru. Byliśmy pewni, że znajdujemy się w kościele w Porębie. W wygodnym osłoniętym miejscu ułożyliśmy się pod murami klasztoru na zasłużony odpoczynek. Po godzinie zjawił się ksiądz. Tym razem przyniósł paczki z jedzeniem i butelki z gorącą kawą na mleku.
Czego tam nie było w paczkach! Znalazła się szynka, jajka święcone, doskonała babka wielkanocna. Zjedliśmy wszystko w oka mgnieniu. Nasze samopoczude natychmiast się poprawiło. Zapaliliśmy papierosy, przyniesione także przez księdza.
Tomek wdał się z nim w rozmowę. Dowiedział się przede wszystkim, że to nie Poręba, ale Alwernia koło Regulic. Zaskoczyło nas to. A więc po prostu zbłądziliśmy. Ksiądz wyjaśnił, że Poręba znajduje się w odległości około siedmiu kilometrów od miejsca, w którym przebywamy. Dodał, że Opatrzność czuwała nad naszymi krokami, bowiem w Porębie stacjonują teraz większe siły straży granicznej z powodu dużego nasilenia nielegalnego przekraczania granicy w tamtym rejonie. Sama Alwernia jest przez to odciążona i łatwiej przedostać się przez granicę w tych okolicach niż koło Poręby. Jeśli idzie o udzielenie nam pomocy — mówił ksiądz — to on pomoże nam tak samo, jak by to na pewno uczynił ks. Słowiaczek.
Na dłuższą pogawędkę ksiądz obiecał przyjść po obiedzie. Na razie przeprosił nas i odszedł. Syci, ułożyliśmy się do snu. Dzień był pogodny. Słońce mocno przygrzewało. Był to naprawdę dzień prawdziwego odpoczynku.
Około godziny drugiej po południu znowu zjawił się nasz ksiądz. Tym razem przyniósł z sobą kilka menażek z obiadem. Oświadczył nam, że obiad przygotowała żona aptekarza. Wraz z obiadem otrzymałem od księdza roboczy kombinezon i czarny beret. Tomkowi nasz opiekun wręczył kilkaset marek niemieckich, dodając, że marki te będzie można wymienić na złotówki, obowiązujące na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
Po obiedzie naradzaliśmy się nad dalszymi naszymi losami. Ksiądz zatroszczył się także o zabezpieczenie naszego przejścia przez granicę. — Przeprowadzi was przewodnik — mówił. —- Już z nim to obgadałem. Zgłosi się o zmroku. Będzie to człowiek miejscowy, który zna dokładnie drogę.
Serdecznie podziękowaliśmy naszemu dobroczyńcy. Teraz mogliśmy już spokojnie oczekiwać dalszych wydarzeń.
Dzień spędzony pod murami klasztoru dodał nam wiele siił. Naciągnąłem na siebie kombinezon i nacisnąłem na głowę beret. Wyglądałem teraz podobno jak robotnik-instalator albo — jak żartowali koledzy — skoczek spadochronowy.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy przed nami wyrosła znów postać księdza. Każdemu z nas wręczył paczkę z żywnością, po butelce piwa i paczce papierosów. Był to prowiant — jak się wyraził — na drogę. Zapowiedział, że prawdopodobnie już do nas nie wróci. Wieczorem zgłosi się sam przewodnik. Ustaliliśmy hasło rozpoznawcze. Człowiek ten miał dwa razy zakaszleć i raz kichnąć. Jeszcze raz bardzo podziękowaliśmy księdzu za wszystko, co dla nas uczynił. Żegnając się z nami ksiądz prosił, aby do niego napisać, gdy będziemy znajdować się w bezpiecznym miejscu. Nie podał nam jednak nazwiska. Prosił, aby adresować — na księdza proboszcza w Alwerni.
Było już ciemno. Czekaliśmy niecierpliwie na przewodnika. Zjawił się, lecz nie sam, jak się tego spodziewaliśmy, ale w towarzystwie proboszcza. Przewodnik był człowiekiem starszym i poważnym. Ubrany był w krótką kurtkę i buty z cholewami.
Wymieniliśmy z nim przyjazny uścisk dłoni. Patrzył na nas, wielce przejęty rolą, jaka mu przypadła w udziale. Teraz nastąpiło pożegnanie. Ucałowaliśmy się serdecznie z proboszczem, dziękując mu po raz wtóry za pomoc. Życzył nam dobrej drogi i błogosławił.
I znowu ruszyliśmy w drogę. Jako pierwszy szedł przewodnik, za nim w pewnej odległości kroczył Jaś, a potem Tomek, na końcu szedłem ja, zamykając pochód. Szliśmy krętymi ścieżkami przez pola, las, pagórki i wąwozy. Przewodnik prowadził nas około godziny. Wreszcie zatrzymał się w jakimś głębokim parowie i powiedział, że najbardziej niebezpieczne miejsca już minęliśmy. Znajdujemy się już poza granicą Rzeszy, po stronie polskiej. Wyjął papierosy, poczęstował każdego z nas, mówiąc, że w tym miejscu jesteśmy dobrze ukryci i możemy swobodnie zapalić.
Co do dalszej drogi udzielił nam wielu cennych rad i informacji. Przede wszystkim radził, aby jak najdalej odejść od granicy. Przeszliśmy wprawdzie najgroźniejszy punkt, niemniej jednak strażnicy graniczni patrolują również rejony znajdujące się w okolicach pasa granicznego.
Trzeba było się już rozstać. Serdecznie podziękowaliśmy przewodnikowi za pomoc i wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę. I znowu przedzieraliśmy się przez las. Gęste poszycie, górzysty teren, ciemności nocne, wszystko to utrudniało drogę. Kolce tarniny i innych roślin zaczepiały o ubrania, kaleczyły twarze i ręce. Posuwaliśmy się ostrożnie naprzód. Nie robiliśmy żadnych przerw na odpoczynek.
Zbliżał się ranek. Mrok rzedniał. Wyszliśmy na mokrą łąkę, potem dotarliśmy do jakiejś kamienistej drogi. Nie mieliśmy pojęcia, w jakiej znajdujemy się okolicy. Jaś zdecydował, że pójdziemy drogą tak długo, aż spotkamy jakiś drogowskaz, dzięki któremu będziemy się mogli zorientować, dokąd udało nam się dotrzeć. Wyprzedził nas przynajmniej sto metrów. Wlokłem się za nim z Tomkiem, klnąc, że tak spieszy, a my nie możemy nadążyć. Nie czułem już nóg, mięśnie szarpał ból.
Wreszcie Jasio zatrzymał się przy słupie z tablicą. Aby odczytać napis na tablicy, przyświecał sobie kieszonkową latarką, zabraną esesmanowi z piekarni. Nagle odwrócił się ku nam i wołał, abyśmy przyspieszyli kroku. Resztką sił podbiegliśmy do słupa. Na tablicy widniał napis: Do posterunku policji — 200 m. Był to doskonały znak ostrzegawczy, napotkany dosłownie w ostatniej chwili. Z miejsca skręciliśmy z drogi w pola. Byle tylko oddalić się prędzej i bezpiecznie.
Znaleźliśmy się wreszcie na bagnistej łące. Środkiem płynął wąski strumyk. W pobliżu nie było widać żadnych drzew. Mimo to postanowiliśmy pozostać tu cały dzień ukryci w niewysokich zaroślach. Nie było to przyjemne. Grunt był grząski i podmokły. Nie było jednak innych możliwości ukrycia się i przeczekania dnia do zmroku. Godziny wyjątkowo nam się dłużyły. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Wkrótce wyczerpały się całkowicie zapasy żywności ofiarowane przez księdza. Pod wieczór zaczął nam dokuczać głód.
O zmroku Jaś, wyglądający najmniej podejrzanie, udał się w teren dla przeprowadzenia rozpoznania. Poszedł w kierunku wsi, której zabudowania widać było z kryjówki. Po kilkudziesięciu minutach wrócił. Dowiedział się, że w pobliżu płynie Wisła, przez którą powinniśmy się przeprawić. Za wsią znajduje się prom. Przewoźnikiem jest niejaki Sroka. Na drugim brzegu Wisły leży miejscowość Tyniec. Wieże, które widoczne były z daleka, to wieże tynieckiego kościoła. Ucieszyło nas to. A więc dotarliśmy już w okolice Krakowa. Kiedy zapadł zmierzch, wyruszyliśmy w drogę. Omijając wieś doszliśmy do promu. Przewoźnik przebywał w drewnianej budce, przypominającej budkę wartownika. W jej oknie widać było słabe światło lampy naftowej.
Rierwszy podszedł do niego Jasio, swobodnie go witając: — Dobry wieczór, panie Sroka! — Chciał wywołać wrażenie, że przewoźnik jest człowiekiem, którego zna od dawna. Sroka powitał nas krótkim: dobry wieczór. Zaczął się nam uważnie przyglądać. Jasio poprosił go o przewiezienie nas na drugi brzeg. — Chodźcie — powiedział Sroka. Zajęliśmy miejsca na promie. Odbiliśmy od brzegu. Prom powoli płynął wzdłuż przeciągniętej nad rzeką stalowej liny. Przewoźnik wprawiał go w ruch, odpychając się długą żerdzią. Kiedy znaleźliśmy się na drugim brzegu, Jasio powiedział Sroce, że nie będzie mógł zapłacić za przewóz pieniędzmi polskimi, lecz markami.
Rrzewożnik bystro spojrzał na niego, uśmiechnął się i oświadczył, że pieniędzy od nas nie przyjmie. — Niech was Bóg prowadzi, szczęśliwej drogi — powiedział. Pożegnaliśmy go.
Nie chcieliśmy już kluczyć. Zaryzykowaliśmy. Postanowiliśmy przejść przez Tyniec. W domach paliły się światła. Co chwila z opłotków wybiegał pies i odprowadzał nas głośnym szczekaniem.
Na wzgórzu po prawej stronie mimo ciemności widniały potężne mury starego tynieckiego klasztoru. Kiedy mijaliśmy je, przypomnieli mi się Krzyżacy Sienkiewicza — moment spotkania orszaku księżnej w Tyńcu. Zadumałem się, wracając do wspomnień ze szkolnej lektury. Niewiele brakowało, a byłbym wpadł pod koła roweru, który przejechał tuż obok mnie.
Niebo zaciągnęło się chmurami. Zaczął padać drobny deszcz. Przystanęliśmy. Jasio postanowił zajść do jakiegoś domu, aby kupić mleko i chleb. Byliśmy wściekle głodni. W pierwszej chacie powiedziano mu, że mleka nie ma. W następnych spotkał się także z odmową. Nie było rady. Czekał nas dalszy marsz o głodzie. Byliśmy już przy końcu wsi. Jaś zastukał do jednego z ostatnich domów. Zostałem z Tomkiem na drodze przy furtce. Widzieliśmy, jak drzwi domu uchyliły się i Jaś wszedł do wewnątrz. Za oknem paliło się przyćmione światło. Widzieliśmy, że Jaś rozmawia z gospodynią. W kierunku furtki zbliżał się jakiś mężczyzna. Gdy znalazł się w pobliżu nas, zapytał zaniepokojony, co tu robimy przed jego domem. Na co czekamy? Był to stary człowiek. Uspokoiliśmy jego obawy, że jesteśmy w podróży i chcielibyśmy kupić coś do jedzenia, aby się posilić. Człowiek ten zaprosił nas do domu. W drzwiach zetknęliśmy się z wychodzącym Jasiem.
— A któż to? — zapytał staruszek.
— Kolega — odpowiedział Tomek — chciał kupić mleka.
— Mleka u nas nie dostanie. Mogę dać wam barszczu z ziemniakami. Chodźcie do domu.
Znaleźliśmy się w izbie. Była w niej starsza niewiasta i troje małych dzieci, prawdopodobnie wnuczęta gospodarza. Gospodyni obrzuciła nas surowym wzrokiem.
— Powiedziałam, że mleka nima, po co żeśta przyszli — mówiła, nie kryjąc niezadowolenia. Jej gderanie przerwał starzec:
— Szykuj kartofle i barszcz. Daj panom kolację!
- Mańka, pójdź tu — zawołała gniewnie gospodyni.
Z drugiej izby wychyliła się twarz młodej kobiety, córki gospodarza. Spojrzała na nas życzliwie. Zakrzątnęła się koło kuchni. Zajęliśmy miejsce na ławie. Jaś wziął na kolana dwoje małych dzieciaków i zaczął się z nimi bawić. Opowiadał im bajki tak interesująco — miał do tego spore zdolności — że gospodyni zaczęła się także przysłuchiwać, a twarz jej rozpogodziła się nieco.
Kiedy kartofle dymiły już na misce, kazała młodej przynieść słoninę i śmietanę z komory. Tomek siedział obok starego. Przyciszonym głosem rozmawiał z nim. Ulokowałem się koło pieca i wsłuchiwałem się w trzask gałęzi na palenisku. Byłem tak zmęczony, że kleiły mi się oczy. Ale na stole pojawiły się już talerze i dymiące ziemniaki i barszcz, suto zabielany śmietaną. Pachniała słonina i przysmażona cebula.
— Mańka, idź do sklepu po cukier — zakomenderowała gospodyni — trza sparzyć panom herbaty.
Wyjęła z węzełka pieniądze i podała młodej. Teraz byliśmy pewni, że przypadliśmy do gustu naszej gospodyni. Zajadaliśmy chciwie. Córka gospodarza przyniosła cukier i po chwili na stole przed każdym z nas stał dymiący kubek z herbatą. Na środku stołu gospodyni ułożyła bochen wiejskiego chleba, a na nim nóż. Zachęcała nas do jedzenia.
Gospodarz był ciekawy, kim właściwie jesteśmy. Nie wypadało mu jednak pytać wręcz. Próbował wywiedzieć się okrężną drogą.
— Panowie na pewno z robót, z Niemiec? — zapytał.
— Tak — odpowiedział Jaś lakonicznie.
Odpowiedź nie zadowoliła gospodarza. Ciągnął więc dalej:
— Na robotach przecież wolno nosić włosy, a z panów żaden nie ma włosów?
— Bo w tej miejscowości, gdzie pracowaliśmy — tłumaczył Jaś — panował tyfus plamisty. Baliśmy się, że jak zachorujemy, to nam włosy wyjdą. Dlatego ostrzygliśmy się na zero.
Gospodarz pokiwał głową. Zaniechał dalszych pytań. Ale nie był przekonany. W dalszej rozmowie, niby przypadkowo, poruszył Oświęcim. Zaczął opowiadać o zbrodniach dokonywanych w tym obozie.
— Panowie, jak byliście na robotach w Niemczech — to nawet nie macie pojęcia, co tam się dzieje.
Słuchaliśmy uważnie, nie dając po sobie poznać, że na ten temat mielibyśmy znacznie więcej do powiedzenia. Ciepła izba, gościnni mili ludzie, polski dom, pod którego dachem znaleźliśmy przystań, wszystko to sprawiło, że nasze przejścia i trudy wydały nam się nierealne. Była już późna noc, kiedy zdecydowaliśmy się opuścić gościnne progi. Jasio wstał, serdecznie podziękował gospodarzom i zapytał o należność za kolację. Gospodarz zerwał się urażony: Jedzenia nie sprzedaje, a ludziom w biedzie trzeba pomagać. Podziękowaliśmy serdecznie za gościnę i zaczęliśmy się żegnać z domownikami. Odprowadzał nas stary. Kiedy wyszliśmy przed dom, zatrzymał nas deszcz i przenikliwy ziąb. Usłyszeliśmy przyciszony głos gospodarza:
— Panowie, tam jest stodoła — wskazał ręką — jeśli macie życzenie, możecie się przespać.
Byliśmy naprawdę wdzięczni. Natychmiast udaliśmy się na spoczynek do stodoły. Gospodarz ostrzegł nas, abyśmy nie palili papierosów, i życząc dobrej nocy zapowiedział, że jutro przyjdzie nas zbudzić.
Zakopałem się w słomę i po krótkiej chwili zasnąłem. Była to pierwsza noc po ucieczce spędzona pod dachem. Minęła niezwykle szybko. Obudził mnie głos gospodarza:
- Dzień dobry panom! Zarządzam pobudkę.
Prosił, abyśmy stodołę opuszczali pojedynczo. Kiedy jako ostatni wszedłem do chaty, ujrzałem w izbie Jasia, siedzącego przed lustrem z namydloną brodą i brzytwą w ręku. Obok pieca krzątała się uśmiechnięta gospodyni. Pokrywy na garnkach wesoło dzwoniły i słychać było syczenie kipiącej wody. Izbę wypełniał zapach gotowanego jadła. W dużym garnku gospodyni nagrzała nam wody do mycia. Kolejno goliliśmy się, myli, czyścili zabłocone ubrania, przyprowadzając swój wygląd do należytego porządku.
W tym gościnnym domu zabawiliśmy do południa. Po sutym obiedzie przygotowywaliśmy się do dalszej drogi. Gospodyni zaopatrzyła nas w jajka, chleb i butelki mlekiem. Jej córka przyniosła od miejscowego nauczyciela szkolny atlas. Dokładnie przestudiowaliśmy okolice Krakowa.
Ruszyliśmy w dalszą podróż syci, wypoczęci, czyści i zapoznani z terenem. Serdecznym podziękowaniom naszym nie było końca.
Gospodarz podał nam swoje nazwisko, które — o ile dobrze pamiętam — brzmiało: Piotrowski. Cała rodzina razem z dziećmi odprowadziła nas do pól rozciągających się poza zabudowaniami Tyńca. Wszyscy życzyli nam szczęścia, prosząc o napisanie listu.
Szliśmy krętymi ścieżkami przez pola. Na podstawie mapy i wskazówek gospodarza Tomek sporządził szkic terenu i wytyczył trasę dalszego marszu.
Pod wieczór, jeszcze na długo przed zachodem słońca, przechodziliśmy przez szosę. Przed nami przejechały dwa ciężarowe samochody napełnione esesmanami. Na ich widok ogarnął mnie strach. Kilku esesmanów, jadących w drugim samochodzie, mówiło coś do siebie. Wydawało mi się, że wskazują na nas. Miałem wrażenie, że auto natychmiast się zatrzyma, ale na szczęście samochód pomknął dalej i zniknął za zakrętem.
O zmroku znajdowaliśmy się w pobliżu Wieliczki. Zapasy żywności już się kończyły. Jaś postanowił zajść do upatrzonego domu i dokonać zakupów. I tu przyjęto nas życzliwie, ugoszczono świąteczną kapustą z grochem i wódką. Spotkaliśmy tam trzech mężczyzn już trochę podchmielonych. Nie mogliśmy się oprzeć naleganiom, aby z nimi wypić. Wypiliśmy tylko po dwa kieliszki. O zapłacie za poczęstunek i w tym domu nie chciano w ogóle słyszeć.
Później znowu szliśmy polną ścieżką, kierując się na wschód. Wioski małopolskie są zupełnie inaczej zbudowane aniżeli w Kieleckiem. Charakterystyczną ich cechą jest rozrzucona zabudowa. Chata od chaty znajduje się czasem o kilkaset metrów od siebie. Nie stoją wzdłuż drogi, jak na przykład w Kielecczyznie, ale są rozrzucone wśród pól.
Jedna z polnych dróżek zawiodła nas do samotnie stojącego domu. Było już zupełnie oiemno. Jasio nalegał, aby spędzić noc pod dachem. Marsz nocą jest trudny na skutek nieznajomości terenu, wymaga pokonywania wielu przeszkód, prędko męczy i nie pozwala na szybkie pokonanie większych odległości. Za dnia będziemy mogli o wiele sprawniej kontynuować wędrówkę, idąc polami, trzymając się z dala od głównych arterii komunikacyjnych i wiosek.
Mieliśmy zamiar spędzić noc w jakiejś stodole, nie zawiadamiając o tym jej właściciela. Zanim jednak znaleźliśmy odpowiedni obiekt na nocleg, Jasio postanowił zajść do najbliższej chaty. Stała na uboczu, oddalona od zabudowań wsi. Chciał kupić trochę mleka i chleb. Zostałem z Tomkiem w polu. Nieobecność Jasia przedłużała się. Ale nie było powodów do niepokoju. Wybiegł z chaty uradowany i przywołał nas, nagląc do pośpiechu. Sprawiało to wrażenie, że spotkał tu kogoś z bliskich znajomych. Weszliśmy we trójkę do sieni. W izbie niespodzianka. Same kobiety. Było ich, w różnym wieku, aż sześć. Poczęstowały nas zaraz świeżym, ciepłym mlekiem prosto od krowy. Najmłodszą, w wieku około 7 lat, Jaś wziął na kolana i zaczął z nią gawędzić. Potem jak z rękawa sypał dowcipami, przeznaczonymi, oczywiście, już tylko dla ucha starszych. Wywoływały u słuchaczek wybuchy śmiechu. I tak przesiedzieliśmy do późnych godzin nocnych.
— Komu w drogę, temu czas — odezwał się wreszcie Jaś. Najstarsza zaprotestowała. O tak późnej porze nie wypuści nas z domu. Poleciła młodszym przynieść snopki słomy. Ułożyła je obok pieca, zaścielając czystym prześcieradłem, na którym znalazły się dwa grube koce do przykrycia. Kobiety, życząc nam dobrej nocy, przeniosły się do innego pokoju. Zostaliśmy sami w kuchni. Ułożyliśmy się jak najwygodniej. Było to wprost królewskie łoże. Ale nie cała trójka mogła spać jednocześnie. Każdy z nas miał pełnić kilkugodzinny dyżur, na wszelki wypadek, aby nie dać się zaskoczyć Niemcom. Wylosowałem pierwszą kolejkę czuwania. Miało trwać do godziny 24. Potem miałem obudzić Jasia, a on po kilku godzinach Tomka.
Usiadłem na słomie, przy otwartym oknie. Koledzy zasnęli kamiennym snem. Nawet nie wiem, kiedy oparłem głowę o parapet okna i obudziłem się o ósmej rano, gdy przez okno wdarły się promienie słońca. Jaś i Tomek także zerwali się z posłania. Wkrótce potem po obfitym śniadaniu byliśmy już w drodze. Po niezbyt długim marszu znaleźliśmy się w Puszczy Niepołomickiej. Tu czuliśmy się bezpiecznie. Szliśmy przez Puszczę szerokim duktem. Potężne drzewa, przepiękne poszycie lasu i śpiew ptaków — wszystko to dodawało nam nie tylko otuchy, ale smakowało prawdziwą wolnością. Po kilku godzinach ujrzeliśmy samotnego człowieka. Szedł w naszym kierunku. Był to leśniczy. Kiedy znalazł się od nas w odległości około stu metrów, szybko przeszedł na drugi brzeg drogi i zniknął wśród drzew. Jego zachowanie świadczyło o tym, że nasz wygląd musiał go przestraszyć.
Nadeszło popołudnie. Nosiliśmy się z zamiarem kilkunastominutowego odpoczynku. Przed nami obok drogi stała leśniczówka i zabudowania gospodarskie. Naprzeciw za drogą widać było biały domek z zielonymi okiennicami. Czując się zupełnie bezpiecznie w samym środku puszczy, chcieliśmy minąć leśniczówkę i dopiero potem zatrzymać się dla odpoczynku. Byliśmy jednak zbyt pewni siebie.
Kiedy przechodziliśmy obok domku z okiennicami, usłyszeliśmy nagle: — Halt! Wohin?! — Obok domku stał Niemiec. Był bez bluzy, w samej tylko koszuli. Miał na sobie wojskowe spodnie i buty, a na głowie żołnierską furażerkę. Niemiec jeszcze raz krzyknął: — Halt! —- Przerażeni przyspieszyliśmy kroku. Ale Jaś już odzyskał równowagę i tupet. Odkrzyknął po niemiecku: — Kannst uns am Arsch lecken (Możesz nas pocałować w d...).
Rzuciliśmy się do ucieczki, każdy w innym kierunku. Biegłem w las. Huczał od strzałów karabinowych. Nie oglądałem się za siebie. Echo zwielokrotniało huk. Zdawało się, że to strzela kilku wrogów. Uciekając kluczyłem, padałem na ziemię, zrywałem się z niej i biegłem dalej. Jasia i Tomka straciłem zupełnie z oczu.
Osłonił mnie młody, gęsty zagajnik. Zwolniłem. Teraz szedłem powoli, rozglądając się za kolegami. Trwał za nimi pościg. Po lesie rozlegały się w dalszym ciągu strzały.
Sprawdziłem, czy przypadkiem w czasie ucieczki nie zgubiłem trucizny. Na szczęście kapsułka tkwiła w kieszeni. Nagle usłyszałem sygnał: — psstl Odwróciłem się i ujrzałem Tomka. Szedł ku mnie trzymając się za lewe ramię. Przeraziłem się, że jest ranny. Uspokoił mnie. To odstrzelona gałąź spadła mu na ramię. Trochę go teraz boli. Mimo to ściągnąłem mu z barku i ramienia marynarkę. Wszystko było jasne. Tomek był ranny. Jego ramię było przestrzelone. Rana była na szczęście niezbyt ciężka, ale ręka broczyła krwią. Wyjąłem jodynę i bandaż i zrobiłem prowizoryczny opatrunek.
Strzały huczały po puszczy nieustannie. Tomek twierdził, że Jasio biegł w kierunku wysokiego lasu, gdzie jest o wiele większa widoczność i Niemcy na pewno do niego w tej chwili strzelają. Nie wiedzieliśmy, co robić. Czekać tu na Jasia było ryzykowne i ze względu na pościg, i na małe szanse, że nas odnajdzie. Mieliśmy nadzieję, że sam dotrze do Bochni i że tam się spotkamy. A jeżeli nie żyje? Dręczył nas podświadomy niepokój. Byłoby to straszne zrządzenie losu. Nie dopuszczaliśmy tej myśli. Nie, to byłoby okrutne i niesprawiedliwe... Ale nie była to pora ma rozmyślania. Czas naglił.
Oddaliliśmy się od pechowego miejsca. Przez wszystkie napotkane dróżki staraliśmy się przejść jak najszybciej.
Po pewnym czasie ujrzeliśmy starą wiejską kobietę, grabiącą ściółkę w lesie. Obok niej młodsza zbierała suche gałęzie. Nasz widok wystraszył je bardzo. Chciały uciekać. Uspokoiliśmy je jednak, mówiąc, że nie mają się czego obawiać. Nie jesteśmy przecież ze straży leśnej.
Dowiedzieliśmy się od nich, że brzeg lasu jest już niedaleko. I rzeczywiście, niedługo wyszliśmy z Puszczy. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Przed nami rozciągała się wioska.
Postanowiliśmy wejść do pierwszej chaty. Zastaliśmy tam wieśniaka i dwoje dzieci w wieku około 10 lat. Poczęstował nas mlekiem i chlebem. Objaśnił, że aby dostać się do Bochni, należy przede wszystkim przeprawić się przez rzekę Rabę. Stamtąd będzie jeszcze do miasta około 6 km. — Raba — mówił wieśniak — jest niedaleko; pół kilometra od mego domu. Przeprawić się przez rzekę można promem.
Okazało się, że właścicielem promu i jednocześnie przewoźnikiem jest jego szwagier. Gospodarz zapowiedział, że do miejsca przeprawy poprowadzi nas mała dziewczynka, córeczka przewoźnika. Nie będziemy więc musieli przechodzić przez wieś. Dziewczynka zna bliższą drogę przez łąki.
Po szybkim posiłku, za który zapłaciliśmy, udaliśmy się z dziewczynką w kierunku Raby. Przeprawa poszła gładko. Na drugą stronę rzeki przewiózł nas ojciec małej, pobierając za przewóz opłatę w wysokości 20 marek.
Idąc dalej rozmawialiśmy o Jasiu. Byliśmy jak najgorszej myśli. Im bardziej byliśmy bezpieczni, tym większy był nasz niepokój o przyjaciela. Od nadziei, że się uratował, wpadaliśmy w najczarniejsze przypuszczenia. Wyobrażaliśmy sobie, że Jasio został zabity przez Niemców, że może jest ciężko ranny i schwytany żywcem? To ostatnie byłoby najstraszniejsze. Ale Jaś miał przecież truciznę. W ostatniej chwili mógł mimo wszystko ujść z rąk wroga. Przygnębieni ciężarem troski o Jasia, urwaliśmy rozmowę. Zmagając się z własnymi myślami, zbliżaliśmy się do Bochni.
Bochnia miała być pierwszym etapem naszej ucieczki, w którym mieliśmy się zatrzymać. Punktem zbornym była ulica Sądecka nr 39, znajdująca się w jednej z dzielnic Bochni — tak zwanej Uzborni (W lasku na Uzborni 18 XII 1939 r. oddziały SS rozstrzelały 56 Polaków — mieszkańców Bochni). Ani ja, ani Tomek nigdy przedtem tutaj nie byliśmy. Miasteczka zupełnie nie znaliśmy.
Doszliśmy do wniosku, że będzie lepiej, gdy przedtem zasięgniemy informacji, jak dotrzeć pod ten adres.
Ściemniało się już. Ujrzeliśmy samotnego chłopa pracującego w polu. Tomek nawiązał z nim rozmowę. Pytał o drogę do Wiśnicza. Przy okazji wywiedział się o Uzbornię i jak najbliższą drogą dojść do ulicy Sądeckiej. Tomek mówił wieśniakowi, że jesteśmy przemęczeni całodzienną podróżą, że chętnie przenocowalibyśmy w jakiejś stodole, gdyby można taką wyszukać. Chłop wskazał swój dom. Kazał nam tam podejść i poczekać na niego przed domem. Po chwili nadszedł. Wszedł pierwszy do domu, aby sprawdzić, czy nie ma w nim nikogo obcego. Łatwo można się było zorientować, że dom należy do bardzo biednej rodziny. Poczęstowano nas jęczmiennymi plackami i czarną kawą bez cukru. Pieniędzy za posiłek pomimo nalegań z naszej strony gospodarz nie chciał przyjąć.
Noc spędziliśmy na strychu na sianie. Skoro świt ruszyliśmy dalej. Była to niedziela 2 maja 1943 roku.
Znajdowaliśmy się już na przedmieściu Bochni. Drogą szła grupka małych chłopców. Tomek zapytał jednego z nich, gdzie tu mieszka ogrodnik, u którego można kupić ziemniaki.
Chłopiec wskazał na dom i wymienił nazwisko ogrodnika, o którego nam chodziło. Chłopcy poszli dalej. Skręciliśmy na polną dróżkę ku domowi ogrodnika. Stał przed nim starszy pan. Bardzo uprzejmie odpowiedział na nasze dzień dobry i prosił, zachęcając przy tym ruchem dłoni, aby wejść do mieszkania. Wydawało nam się to dziwne. Człowieka tego widzieliśmy po raz pierwszy w życiu. Nie mógł nas przecież znać i wiedzieć, kim jesteśmy. Przeszliśmy przez dwa pokoje, a nieznajomy prosił, abyśmy szli jeszcze dalej. W ostatnim pokoju pozostawił nas samych i wyszedł bez słowa zamykając drzwi.
Rozglądaliśmy się po pokoju. Pod ścianą stało czyściutko zaścielone łóżko, a w mim spał... Jasio. Wrażenie było piorunujące, a nasza radość nie do opisania. Rzuciliśmy się na przyjaciela. Zaczęliśmy go ściskać i całować. Kiedy minął pierwszy wybuch radości, Jaś opowiedział nam o swoich perypetiach.
Do Bochni przybył wczoraj. Niemieckie kule w Puszczy Niepołomickiej poszarpały na nim w dwóch miejscach ubranie. Przepłynął wpław na drugii brzeg Raby. Do państwa Oborów w Bochni dotarł wieczorem i noc spędził w wygodnym łóżku. Teraz zrozumieliśmy, że to pan Obora czekał na nas przed domem. Wiedział dobrze, kim jesteśmy, kiedy nas ujrzał. Po prostu uprzedzony był już przez Jasia.
Tak pierwszy etap naszej ucieczki z Oświęcimia został szczęśliwie zakończony.
Tu w Bochni mogliśmy przystąpić do wykonania naszych zadań, które były istotnym celem ucieczki. A więc powinniśmy opracować dokumenty obrazujące zbrodnie niemieckie w Oświęcimiu, aby zaalarmować opinię publiczną całego świata. Następnie mieliśmy w porozumieniu z ruchem oporu opracować plany sprowadzenia zbrojnej odsieczy dla obozu w Oświęcimiu, aby w odpowiednim czasie rozbić łańcuch straży SS i uwolnić więźniów.
Żaden z nas nie publikował nigdy dotąd szczegółów o ogromnych trudnościach, na jakie napotkaliśmy przy wykonaniu tych głównych zadań. Obecnie, to jest w roku 1956, gdy przystąpiłem do spisywania tych wspomnień, moi przyjaciele, Jaś i Ttomek, już nie żyją. W latach powojennyoh znalazłem się w takich warunkach, że wcześniejsze pisanie o tych sprawach nie było możliwe.
[...]
Decyzja, aby po ucieczce z obozu skierować się do Bochni, zapadła już w obozie. Była związana z Tomkiem Serafińskim, pod którym to nazwiskiem ukrywał się Witold Pilecki, pseudonim „Witold".
Witold Pilecki — „Tomek" pochodził z rodziny ziemiańskiej, osiadłej na Wileńszczyźnie w okolicach Baranowicz. Tradycja rodziny głosiła, że pochodzi ona z tej gałęzi Pileckich, z której wywodziła się Zofia, żona króla polskiego Władysława Jagiełły.
Nazwisko Serafiński, pod którym Witold przebywał w Oświęcimiu, pochodziło stąd, że Tomasz Serafiński po kapitulacji Warszawy w 1939 roku zbiegł z punktu koncentracyjnego dla oficerów, uchodząc przed niewolą, a następnie ukrywał się w mieszkaniu dr Heleny Pawłowskiej w Warszawie. Tam przebywał do grudnia 1939 roku. Wyjeżdżając pozostawił swoją legitymację ubezpieczeniową u dr Pawłowskiej. Na początku roku 1940 przebywał tam również Witold, jaiko członek podziemnej organizacji, i posługiwał się legitymacją ubezpieczeniową Tomasza Serafińskiego.
Podczas jednej z pierwszych łapanek w Warszawie przy ulicy Chmielnej Witold dobrowolnie włączył się do grupy zatrzymanych przez gestapo i tak dostał się do Oświęcimia, transportem warszawskim w nocy z dnia 21/22 września 1940 r.
Po paru tygodniach zorganizował w obozie pierwszy Związek Organizacji Wojskowej w Oświęcimiu. Podaję to na podstawie sprawozdania Witolda Pileckiego, napisanego po ucieczce z Oświęcimia.
Pierwszy meldunek o istnieniu organizacji został przesłany z Oświęcimia do Warszawy w październiku 1940 r.
Dowództwo pierwszej „piątki górnej" powierzone zostało pułkownikowi Surmackiemu.
W listopadzie Witold zorganizował w Oświęcimiu drugą „piątkę górną". W maju 1941 roku powstała trzecia „piątka górna", a w cztery miesiące potem czwarta.
Żadna z „piątek górnych" nie wiedziała o istnieniu drugich. Rozwijała się samodzielnie, rozgałęziając się tak daleko, jak na to pozwalała energia i zdolność jej członków oraz możliwości organizacyjne kolegów stojących na szczeblach niższych.
Działalność organizacji polegała na ratowaniu życia kolegów przez dożywianie, opiekę nad chorymi, przenoszenie ich do szpitala, zapewnianie lepszej odzieży i bielizny, umieszczanie na funkcjach i w takich oddziałach pracy, gdzie praca i warunki były lżejsze i dawały szanse przeżycia. Ważnym elementem pracy w konspiracji obozowej była działalność polityczna: podtrzymywanie więźniów na duchu, kolportowanie wiadomości z zewnątrz, utrzymywanie łączności z cywilną ludnością, przekazywanie wiadomości o wydarzeniach obozowych na zewnątrz, przesyłanie dokumentalnych zdjęć fotograficznych i dokumentów o zbrodniach SS.
Z biegiem czasu organizacja przez powiązanie w jeden łańcuch najenergiczniejszych jednostek zaczęła pracować nad skoordynowaną akcją opanowania obozu, w chwili gdy nadeszłaby pomoc z zewnątrz w postaci desantu lub uderzenia grup partyzanckich.
Z początkiem 1942 roku Witold podporządkował Związek Organizacji Wojskowej pułkownikowi Kazimierzowi Rawiczowi — byłemu dowódcy pułku piechoty w Bydgoszczy. W tym też czasie zorganizował piątą „piątkę górną". Na dowódcę bojowego zorganizowanych sił w obozie wyznaczony został przez Witolda major Zygmunt Bogdanowski.
Na początku tego roku, w styczniu, Witold przesłał przez pułkownika Palińskiego meldunek organizacyjny do Warszawy.
Następny meldunek został przesiany w maju przez porucznika Bieleckiego, który uciekł z obozu razem z porucznikiem Gawronem. Dalsze meldunki przekazano na wolność przez porucznika Jastra, który w lipcu 1942 wraz z trzema innymi więźniami zbiegł z Oświęcimia autem komendanta obozu.
Po wyjeździe z obozu transportem pułkownika Rawicza (Lipiec 1942 r.) Związek Organizacji Wojskowej został podporządkowany pułkownikowi Gilewiczowi. Do naszej organizacji przystąpiła w tym czasie grupa pułkownika Kumanieckiego.
Witold podzielił wszystkie siły (odrzucając system podziału na piątki) na bataliony, kompanie i plutony, wyznaczając im rejony działania. Łączył w bataliony poszczególne bloki.
Dowódcą I batalionu był kpt. Kozuba, II — kpt. Edward Giettyński, III — kpt. Tadeusz Lisowski, IV — kpt. „Trzęsimiech" — Julian. Funkcję kapelana Związku Organizacji Wojskowej objął ksiądz Zygmunt Ruszczak.
Opuszczając obóz, Witold powierzył dalszą pracę organizacyjną majorowi Bogdanowskiemu i kapitanowi Bartosiewiczowi.
Ważnym elementem łączności organizacji ze światem zewnętrznym było radio. Związek Organizacji Wojskowej posiadał dwie iskrówkL Musieliśmy je jednak rozmontować jesienią 1942 roku w obawie przed wsypą.
Witold zorganizował przy udziale porucznika Rosy naszą komórkę organizacyjną w miejscowej radiostacji przy komendanturze obozu SS. Tutaj Rosa wraz z porucznikiem Piekarskim, zatrudnieni jako więźniowie, robili mapy dla władz obozowych. Stąd wyniesiony był cały plik druków, szyfrowanych skrótów, używanych przez Funkstelle (ośrodek łączności radiowo-telegraficznej przy komendanturze oświęcimskiego garnizonu SS).
W obozie Witold rozmawiał z porucznikiem Lechem z Rzezawy, członkiem podziemnej organizacji na wolności i członkiem organizacji oświęcimskiej. Dowiedział sią od niego szczegółów o osobie prawdziwego Tomasza Serafińskiego. O Tomaszu Serafińskim opowiadał mu także więzień — mieszkaniec Bochni — Edmund Zabawski. W Bochni mieszkała rodzina Serafińskiego i dlatego Bochnia była ważnym etapem naszej ucieczki. Tu mogliśmy znaleźć pewne schronienie i pomoc, i — co nie mniej ważne — mogliśmy nawiązać łączność z organizacjami ruchu oporu.
Od dnia 2 maja, kiedy to podczas ucieczki dotarliśmy szczęśliwie do Bochni, zamieszkaliśmy przy ulicy Sądeckiej nr 39, w mieszkaniu ogrodnika, pana Obory. Był on teściem pozostającego nadal w obozie Edmunda Zabawskiego. W domu tym zamieszkiwała jego żona Helena,, która była córką ogrodnika.
W drugim dniu po naszym przybyciu do Bochni syn pana Obory — Zdzisław — zawiadomił o nas Urszulę Wińską, dyrektorkę bocheńskiego gimnazjum. W jej domu mieściła się „skrzynka organizacyjna". Zwróciliśmy się do niej z prośbą, aby ułatwiła nam przedostanie się do Wiśnicza, gdzie mieszkał Tomasz Serafiński.
Wkrótce potem nastąpiło spotkanie Witolda-Tomka z panią Wińską. Jej brat, Leon Wandasiewicz, przeprowadził go bezpiecznie do Wiśnicza.
Tomek zamieszkał w domu, który nosił nazwę „Koryznówka". Nazwa ta jest znama w okolicy Bochni i Wiśnicza z tego, że w domu tym spędził swą młodość jeden z najwybitniejszych polskich malarzy, Jan Matejko, którego żona była z domu Serafińska.
Troskę o nasze losy przejął od tej chwili Serafiński. Witold pozostał u państwa Serafińskich, otoczony serdecznością i troskliwą opieką. Jaś po tygodniowym pobycie u państwa Oborów został przekazany nauczycielowi w Trzcienie, Franciszkowi Skumielowi. Jeśli chodzi o mnie, pozostałem jeszcze przez dwa miesiące blisko u Oborów. Ukrywali mnie u siebie z narażeniem życia, żywili, opierali, ubierali i pilnowali, aby nie spotkało mnie jakieś nieszczęście.
W kilka dni po naszym zainstalowaniu się w domu Oborów zjawił się fotograf, który wykonał nam zdjęcia do „kennkart". Nazajutrz otrzymaliśmy fałszywe dowody osobiste. Moja kenkarta wypełniona była na nazwisko: Adam Wiśniewski. Dokument ten miał pieczęcie i podpisy władz powiatowych.
Jaś otrzymał kenkartę na nazwisko Adam Gałązka. Ponieważ moje nowe imię brzmiało też Adam, nazwano mnie dla odmiany „Ewą". Imię to przylgnęło do mnie jako pseudonim na tamtym terenie.
Po dwóch miesiącach przeniosłem się także do Wiśnicza. Tu ukrywał mnie pan Roman. Przebywałem u niego aż do chwili wyjazdu do Warszawy.
Na nowej 'kwaterze rozpocząłem pisać sprawozdanie o zbrodniach popełnianych na więźniach obozu oświęcimskiego. Potem kontynuowałem to pisanie na Koryznówce, w domu Tomasza Serafińskiego.
U miejscowego fotografa zrobiłem sobie zdjęcie, tym razem już z większymi włosami. Zdjęcie to było przeinaczone do nowej kenkarty wystawionej przez Kraków na nazwisko Stefana Kucharskiego. Na podstawie tego dokumentu zameldowano mnie w urzędzie meldunkowym w miejscowej gminie. Teraz mogłem prowadzić legalne życie.
Tomasz Serafiński, porucznik AK, pseudonim „Lis", przesłał meldunek do Komendy Okręgu AK w Krakowie o przybyciu trzech zbiegów z obozu oświęcimskiego, żądając ułatwienia im złożenia raportu o zbrodniach hitlerowskich popełnianych w tym obozie i przedstawienia planów uwolnienia jego więźniów.
Rezultat tego raportu był nieoczekiwany. Komenda Krakowskiego Okręgu AK przesłała rozkaz ostrzegający przed dawaniem nam wiary, twierdząc, że możemy być agentami gestapo. Polecono przekazać nas do dyspozycji najbliższego punktu RGO (Rada Główna Opiekuńcza: organizacja pomocy społecznej dla ludności polskiej Generalnego Gubernatorstwa. Powstała -w lutym 1940 r. M. in, udzielała pomocy materialnej więźniom, ofiarom hitlerowskich akcji wysiedleńczych, rodzinom zamordowanych przez okupanta). Rozkaz ten nie został wykonany przez porucznika Serafińskiego. Być może, że przyczyną tej bolesnej decyzji był meldunek komendanta rejonu AK, kapitana Wiatra, który nieufnie odnosił się do naszych relacji.
Komenda Krakowskiego Okręgu AK nie udzieliła nam pomocy ani też nie poczyniła żadnego kroku, którego celem byłoby odbicie obozu w Oświęcimiu. Próbowała zawiesić w czynnościach porucznika Tomasza Serafińskiego za niewykonanie rozkazu, dotyczącego oddania nas do dyspozycji RGO. Zdaje się, że niektórzy panowie mieli dostateczną możliwość sprawdzenia wiadomości dotyczących zbiegów z Oświęcimia przez organa swego wywiadu, nim zdecydowali się na wydanie tak hańbiącego dla nich rozkazu.
To postępowanie zostało potem napiętnowane przez Komendę Główną AK po przybyciu Witolda Pileckiego do Warszawy.
W lipcu, a więc w parę tygodni po naszej ucieczce, Tomasz Serafiński dostał do swych rąk list gończy, wystosowany przez gestapo w Generalnej Guberni, poszukujący nas jako zbiegów z Oświęcimia.
Z oryginału listu sporządziłem odpis ma maszynie. Potem został zwrócony do komendy policji w Wiśniczu. Ale i ten fakt, że gestapo nas ściga, nie zdołał wpłynąć na zmianę stanowiska Komendy Krakowskiego Okręgu AK.
Wobec tego Witold Pilecki na własną rękę nawiązał kontakt z Warszawską Organizacją AK. Delegowała do nas porucznika Stefana Bieleckiego, zbiegłego z Oświęcimia rok przed naszą ucieczką. Porucznik Bielecki przywiózł z Warszawy instrukcję i truciznę. Mieliśmy czekać na dalsze rozkazy.
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
5. W nocy z 26 na 27 kwietnia
W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Witold Pilecki uciekł z KL
Auschwitz, do którego dobrowolnie trafił w 1940 r. w celu m.in.
zdobycia informacji o niemieckich zbrodniach. Po ucieczce Pilecki
zabiegał o podjęcie przez polskie podziemie akcji zbrojnej w obozie.
W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Witold
Pilecki uciekł z KL Auschwitz, do którego dobrowolnie trafił w 1940 r. w
celu m.in. zdobycia informacji o niemieckich zbrodniach. Po ucieczce
Pilecki zabiegał o podjęcie przez polskie podziemie akcji zbrojnej w
obozie.
Pilecki, współzałożyciel Tajnej Armii Polskiej (TAP) powstałej w
okupowanej Warszawie po klęsce kampanii 1939 r., był autorem planu
zdobycia materiałów wywiadowczych z tworzonych przez nazistów obozów
koncentracyjnych.
Bezpośrednim powodem, dla którego polski konspirator zamierzał
dostać się do KL Auschwitz, była rosnąca liczba aresztowań wśród
żołnierzy TAP oraz informacje o zbrodniczych działaniach Niemców.
By dostać się do obozu 19 września 1940 r. Pilecki wszedł w "kocioł"
podczas łapanki na stołecznym Żoliborzu. Został zatrzymany w kamienicy
na ul. Wojska Polskiego 40.
Podając się za Tomasza Serafińskiego - ukrywającego się polskiego
żołnierza - został wywieziony do Auschwitz. Za drutami obozowymi
znalazł się w nocy z 20 na 21 września. Otrzymał numer 4859. Mimo
nieludzkich warunków, chorób, Pilecki ps. Serafiński zbierał i
przekazywał materiały wywiadowcze przez wypuszczanych na wolność
więźniów. To on przygotował pierwszą tajną notę na temat ludobójstwa w
Auschwitz.
Pilecki zorganizował w obozie Związek Organizacji Wojskowych
(ZOW). Więźniowie, głównie byli żołnierze tworzyli tzw. piątki. Każda
taka grupa rozbudowywała swoją siatkę konspiracyjną nie wiedząc nic o
istnieniu innych "piątek". Był to oryginalny pomysł Pileckiego. Później
ZOW był budowany na wzór organizacji wojskowych. Jego dowódcą został płk
Kazimierz Heilman-Rawicz z ZWZ-AK. ZOW - wedle zamysłu Pileckiego -
miał przygotować powstanie w obozie.
"Serafiński" nie ograniczał się tylko do działalności
wywiadowczej i konspiracyjnej. Doprowadził do porozumienia organizacji
politycznych działających w Auschwitz. Do symbolicznego spotkania doszło
w Wigilię 1941 r. Uczestniczyli w nim m.in. działacz lewicowy, były
poseł i więzień brzeski Stanisław Dubois oraz Jan Mosdorf, przywódca
Obozu Radykalno-Narodowego.
Wiosną 1943 r. Niemcy zaczęli rozpracowywać organizacje
konspiracyjne w obozie. W ręce oprawców wpadało coraz więcej członków
obozowego ruchu oporu. Zapadła decyzja o wywiezieniu "starych" więźniów w
głąb Rzeszy. Wtedy Pilecki zdecydował się na ucieczkę. W nocy z
26 na 27 kwietnia 1943 r. zdołał zbiec wraz z dwoma współwięźniami.
Wzdłuż toru kolejowego doszli do Soły, a następnie do Wisły, przez którą
przepłynęli znalezioną łódką. U księdza w Alwerni dostali
posiłek oraz przewodnika. Przez Tyniec, okolice Wieliczki i Puszczę
Niepołomicką przedostali się do Bochni, skąd dotarli do Nowego Wiśnicza,
gdzie Pilecki odnalazł prawdziwego Tomasza Serafińskiego.
Serafiński skontaktował go z oddziałami AK. Uciekinier z
Auschwitz przedstawił im swój plan ataku na niemiecki obóz, jednak
projekt ten nie zyskał aprobaty dowództwa.
W latach 1943-44 Pilecki służył w oddziale III Kedywu KG AK
(m.in., jako zastępca dowódcy Brygady Informacyjno-Wywiadowczej
"Kameleon"- "Jeż") i brał udział w Powstaniu Warszawskim. Początkowo
walczył jako zwykły strzelec w kompanii "Warszawianka", później dowodził
jednym z oddziałów zgrupowania Chrobry II, w tzw. Reducie Witolda.
W okresie 1944-45 był w niewoli niemieckiej w oflagu VII A w
Murnau, następnie dołączył do II Korpusu Polskiego we Włoszech. W
październiku 1945 r., na osobisty rozkaz gen. Andersa, wrócił do Polski,
by prowadzić działalność wywiadowczą na rzecz II Korpusu. Zorganizował
siatkę wywiadowczą i rozpoczął zbieranie informacji wywiadowczych o
sytuacji w Polsce, w tym o żołnierzach AK i II Korpusu więzionych w
obozach NKWD i deportowanych do Rosji.
Prowadził również wywiad w Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego (MBP), MON i MSZ. Nie zareagował na rozkaz Andersa
polecający mu opuszczenie Polski w związku z zagrożeniem aresztowania.
Rozważał skorzystanie z amnestii w 1947 roku, ostatecznie postanowił się
jednak nie ujawniać.
8 maja 1947 r. został aresztowany przez
funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, torturowany i oskarżony o
działalność wywiadowczą na rzecz rządu RP na emigracji. 3 marca 1948 r.
przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie rozpoczął się proces tzw.
grupy Witolda.
Rotmistrz Pilecki został oskarżony o: nielegalne przekroczenie
granicy, posługiwanie się fałszywymi dokumentami, brak rejestracji w
Rejonowej Komendzie Uzupełnień, nielegalne posiadanie broni palnej,
prowadzenie działalności szpiegowskiej na rzecz Andersa oraz
przygotowywanie zamachu na grupę dygnitarzy MBP.
Zarzut o przygotowywanie zamachu Pilecki stanowczo odrzucił, zaś
działania wywiadowcze uznał za działalność informacyjną na rzecz II
Korpusu, za którego oficera wciąż się uważał. Podczas procesu przyznał
się do pozostałych zarzutów. Prokuratorem oskarżającym Pileckiego był
mjr Czesław Łapiński, przewodniczącym składu sędziowskiego ppłk Jan
Hryckowian (obaj byli dawnymi oficerami AK), sędzią kpt. Józef Brodecki.
Skład sędziowski (jeden sędzia i jeden ławnik) był niezgodny z
ówczesnym prawem.
15 marca 1948 r. rotmistrz został skazany na karę
śmierci. Prezydent Bolesław Bierut nie zgodził się na ułaskawienie.
Wyrok wykonano 25 maja w więzieniu mokotowskim przy ul. Rakowieckiej,
poprzez strzał w tył głowy. Witold Pilecki pozostawił żonę,
córkę i syna. Miejsce pochówku rotmistrza nigdy nie zostało ujawnione
przez komunistyczne władze, prawdopodobnie zwłoki zakopano na wysypisku
śmieci koło Cmentarza Powązkowskiego (tzw. kwatera Ł - łączka).
Witold Pilecki został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim
Orderu Odrodzenia Polski (1995) i Orderem Orła Białego (2006). Do roku
1989 wszelkie informacje o dokonaniach i losie rtm. Pileckiego podlegały
w PRL cenzurze.
http://wpolityce.pl/artykuly/52178-rocznica-ucieczki-z-auschwitz-rotmistrza-pileckiego-to-on-przygotowal-pierwsza-tajna-note-na-temat-ludobojstwa-w-obozie
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
6. Powstaje seriał poświęcony Rotmistrzowi zrobiony przez Anglosasó
History UK orders “Heroes of War” from Sky Vision
Read more: http://realscreen.com/2013/04/25/history-uk-orders-heroes-of-war-from-sk...
Cable network History UK has commissioned the World War II doc-series Heroes of War (pictured) from Sky Vision.
The five x 60-minutes series will focus on unsung heroes from wartime Poland such as Witold Pilecki, a man who intentionally got arrested and sent to the Auschwitz concentration camp in order to witness the atrocities there, and exiled Polish commandos who trained in Britain and returned to fight in their homeland.
Episodes will feature a mix of interviews with experts and eyewitnesses, re-enactments and archival footage. “Heroes of War will take us back to a time when ordinary people became extraordinary heroes, freedom fighters, spies and code-breakers, often in deadly battles with Nazi forces,” Sky Vision head of programming Danny Tipping said in a statement.
The series will premiere this year on H2 in the UK and on History in select European countries. It will be distributed by Sky Vision.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
7. Rotmistrz Witold Pilecki - ochotnik do Auschwitz
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
8. Raport Witolda
http://www.polandpolska.org/dokumenty/witold/raport-witolda-1945.htm
Więc mam opisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy. Mówiono: "Im bardziej pan się będzie trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy, tym będzie to wartościowsze". Spróbuję więc... lecz człowiek przecież nie był z drewna - już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się spocić). Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl, wyrażającą to co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość napisanego. Nie było się z kamienia - często mu zazdrościłem - miało się jeszcze ciągle bijące, czasem w gardle, serce, kołaczącą gdzieś - chyba w głowie - myśl, czasami łapałem ją z trudem... O nich - dorzucając od czasu do czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy.
Dnia 19 września 1940 roku - druga łapanka w Warszawie. Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy widzieli, jak o godzinie 6.00 rano szedłem sam i na rogu Alei Wojska i Felińskiego stanąłem w "piątki" ustawiane przez esesmanów z łapanych mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów. Po spisaniu danych personalnych w zorganizowanym tam prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów (pod groźbą zastrzelenia, jeśli się potem u kogoś bodaj żyletka znajdzie) wprowadzono nas na ujeżdżalnię, gdzie pozostawaliśmy przez 19 i 20 września.
W ciągu tych paru dni niektórzy zdążyli już zapoznać się z pałką gumową spadającą na ich głowy. Mieściło się to jednak w ramach możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego rodzaju sposobów utrzymywania ładu przez stróżów porządku. W tym czasie niektóre rodziny wykupywały swych najbliższych, płacąc ogromne sumy esesmanom. W nocy spaliśmy wszyscy pokotem na ziemi. Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor, stojący przy wejściu. Po czterech stronach umieszczeni byli esesmani z bronią maszynową.
Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu. Mnie osobiście najbardziej denerwowała bierność masy Polaków. Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się do stada baranów.
Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. Współtowarzyszowi memu - Sławkowi Szpakowskiemu (wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie) proponowałem nawet wspólną akcję w nocy: opanowanie tłumu, napad na posterunki, przy czym miałem - przechodząc do ubikacji - "zawadzić" o reflektor i zniszczyć go. Lecz ja przecież w innym celu znalazłem się w tym środowisku, a to byłoby to pójściem na rzecz znacznie mniejszą... On w ogóle uważał to za pomysł z dziedziny fantazji.
21 września rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z bronią maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych. W wagonach tych przedtem widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim wysypana. Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. Zresztą jeść nikt nie chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb którego wtedy ani jeść ani cenić nie umieliśmy. Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno pod wpływem wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło się w powietrzu, drażniło nozdrza i gardło. Pić nie dali. Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna, widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie jechał. Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów.
To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Nie jest to silenie się na jakieś dziwne słowa, określenia. Przeciwnie - uważam, że na żadne słówko ładnie brzmiące, a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję. Tak było. W głowy nasze uderzały nie tylko kolby esesmanów - uderzało coś więcej. Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia, do których myśmy się na ziemi przyzwyczaili (do jakiegoś porządku rzeczy - prawa). To wszystko wzięło w łeb. Usiłowano uderzyć możliwie radykalnie. Załamać nas psychicznie jak najszybciej.
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze.
- Heraus! rrraus! rrraus! - padały wrzaski, a kolby esesmanów spadały na ramiona, plecy i głowy kolegów.
Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. Skoczyłem i wyjątkowo nie dostałem kolbą; stając w piątki trafiłem w środek kolumny. Zgraja esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask: "zu Fünfe!" Na stojących na skrzydłach piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków. Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. Słabsi byli oszołomieni do tego stopnia, że naprawdę tworzyli bezmyślną grupę.
Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto z szeregu dziesięciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach "odpowiedzialności solidarnej" za "ucieczkę", którą zaaranżowali sami esesmani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono psy skrwawionymi trupami i szczuto je na nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: "Arbeit macht frei". Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród których widniał rozległy plac. Stojąc wśród szpaleru esesmanów, przed samą bramą, doznaliśmy na moment większego spokoju. Odpędzono psy, kazano nam wyrównać piątki. Tutaj liczono nas skrupulatnie - na końcu doliczając ciągnione trupy. Wysoki, wtedy jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego i brama pełna esesmanów nasunęły mi mimowolnie, czytany kiedyś aforyzm chiński: "Wchodząc, pomyśl o odwrocie, a wychodzić będziesz cało..." Uśmiech ironiczny zrodził się gdzieś we mnie i przygasł... na co to tutaj się przyda...
Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby-ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta - nie ma jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach o Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch - zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem.
"Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!..."- przemknęła mi myśl. - Co za podłość! - rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi. Ludzie z łapanki - a więc nawet w pojęciu Niemców nie obciążeni żadną winą wobec Trzeciej Rzeszy. W głowie zabłysły mi słowa Janka W., wyrzeczone do mnie po pierwszej łapance (sierpień) w Warszawie: "Ot, widzisz, nie skorzystałeś z tak dobrej okazji - ludziom złapanym na ulicy nie zarzucą żadnej sprawy politycznej - w ten sposób najbezpieczniej można się dostać do obozu." Jakże naiwnie, hen tam w Warszawie podchodziliśmy do sprawy Polaków wywożonych do obozów. Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy politycznej, żeby zginąć. Zabijano pierwszego lepszego z brzegu.
Zaczynało się od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem: "Was bist du von zivil?" Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat wówczas powodowała bicie i śmierć.
(...)
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
9. Historykon. 70 lat temu, w
Historykon.
https://www.youtube.com/watch?v=B8GO4nxnxlg" height="398" width="261">
Pilecki do obozu trafił w nocy
z 21 na 22 września 1940 roku jako Tomasz Serafiński po tym jak dwa dni
wcześniej wszedł w kocioł łapanki w bloku przy al. Wojska Polskiego 40.
W obozie jako więzień nr 4859 był głównym organizatorem konspiracji w
zorganizowanej przez niego siatce nazwanej Związek Organizacji Wojskowej
po napisaniu raportu o ludobójstwie i sytuacji w Auschwitz uciekł w
nocy z 26 n 27 kwietnia 1943 roku. Razem z Pileckim uciekli Jan Redzej i
Edward Ciesielski. Podążali Wzdłuż toru kolejowego a następnie dotarli
do Wisły, przez którą przepłynęli znalezioną łódką. Uciekinierzy dotarli
do Alwerni gdzie u miejscowego księdza otrzymali posiłek oraz
przewodnika, następnie przez Tyniec, okolice Wieliczki i Poszczę
Niepołomicką przedostali się do Bochni gdzie otrzymali schronienie od
rodziny Oborów mieszkających przy ulicy Sądeckiej. W Nowym Wiśniczu
Pilecki odnalazł prawdziwego Tomasza Serafińskiego, który skontaktował
go z oddziałami Armii Krajowej, którym przedstawił plan ataku na obóz
Auschwitz. W 1943 roku wysłano tam podporucznika Stefana Jasieńskiego,
którego zadaniem było zbadanie sytuacji w rejonie obozu. Projekt ataku
nie uzyskał aprobaty komendy głównej, ponieważ uznano go za nierealny do
wykonania. Siły partyzanckie w tym rejonie były zbyt małe aby
zaatakować obóz liczący od 6,5 tys. do 8 tys. SS-manów. W listopadzie
1943 roku Pilecki został awansowany na stopień rotmistrza. Rotmistrz
Pilecki został aresztowany 8 maja 1947 roku, po brutalnym śledztwie i
pokazowym procesie 15 marca 1948 roku został skazany na karę śmierci.
Wyrok wykonano 25 maja 1948 roku w więzieniu mokotowskim przy ul.
Rakowieckiej. W chwili śmierci miał 47 lat. Miejsce pochówku rotmistrza
długo było nieznane lecz w 2012 roku po przeprowadzonych ekshumacjach i
badaniach jednoznacznie ustalono, że został pochowany w Kwaterze na
Łączce, gdzie potajemnie chowano ofiary Urzędu Bezpieczeństwa (UB).
/W.G.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
10. Bring Witold Pilecki to the Holocaust Museums!
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
11. RADOM PRZYGOTOWUJE SIĘ DO II
RADOM PRZYGOTOWUJE SIĘ DO II MARSZU ROTMISTRZA W. PILECKIEGO – 11 maja 2013r.
g. 15.00 - Msza Św. w kościele oo. Bernardynów
g. 16.00 – Marsz Rotmistrza W. Pileckiego (Trasa: od kościoła oo. Bernardynów, ul. Żeromskiego, aleja bp. Chrapka, ul. Mickiewicza, ul. Traugutta, Pomnik WiN)
Radom. Klasztoro.o Bernardynów(Żermskiego 6)
sobotę spotkamy się w klasztorze o.o Bernardynów, by pomodlić się za
Ojczyznę i Witolda Pileckiego. Następnie udamy się główna arterią
miasta, a następnie przez Park Kościuszki pod pomnik zrzeszenia
,,Wolność i Niezawisłość, gdzie oddamy cześć bohaterom naszej Ojczyzny.
Niewątpliwie należy do nich również postać Rotmistrza Witolda
Pileckiego, która dziś stała się wzorem dla wielu młodych Polaków w
Polsce i na obczyźnie.Po latach komunizmu dopiero niedawno usłyszeliśmy o
tej postaci, która nie rzuciła broni walcząc do końca z okupantem
hitlerowskim jak i sowieckim, dlatego zasługuje na naszą pamięć.Nie
zapomnijmy o swoich bohaterach, bądź w ten dzień z nami.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
12. 15 maja, godz. 16.30 w Muzeum
15 maja, godz. 16.30 w Muzeum Armii Krajowej konferencja naukowa poświęcona postaci Rotmistrza Witolda Pileckiego
24 maja, godz. 19.00 w klubie Rotunda koncert "Czemu mnie o Tobie w szkole nie uczyli"
25 maja,
godz. 17.00 Msza św. w Kościele Mariackim,
godz.18.00 Marsz Rotmistrza z Rynku do Parku Jordana,
godz.18.45 Uroczystość w Parku Jordana
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
13. arch. IPN /- Wielka
arch. IPN /-
Wielka ucieczka
Siedemdziesiąt lat temu rtm. Witold Pilecki,
obawiając się dekonspiracji, a także pragnąc jako naoczny świadek
przekazać prawdę o KL Auschwitz, zbiegł z obozu w nocy z 26 na 27
kwietnia 1943 roku. Uciekał wraz z Janem Redzejem (nr 5430) i Edmundem
Ciesielskim (nr 12969).
Realizacja odważnego przedsięwzięcia była możliwa dzięki pomocy
kolegów z organizacji obozowej, działającej potajemnie pod nazwą Związek
Organizacji Wojskowej (ZOW). W tym czasie Witold Pilecki pracował w
paczkarni obozowej, Edward Ciesielski w szpitalu więziennym, a Jan
Redzej w magazynie żywnościowym przy kuchni obozowej.
Wykorzystując swoje różnorodne kontakty konspiracyjne, Pilecki
umożliwił dwóm pozostałym śmiałkom dostanie się do komanda zatrudnionego
na nocnej zmianie w piekarni w Oświęcimiu na Niwie, poza terenem KL
Auschwitz. Pierwszy otrzymał w niej pracę Jan Redzej, który wcześniej
poinformował Pileckiego i Ciesielskiego, że więźniowie z tego komanda są
zamykani na noc w piekarni wraz z dwoma nadzorującymi ich esesmanami.
On również zauważył, że są tam duże żelazne drzwi, przez które można
wydostać się na wolność.
Do odkręcenia nakrętki z metalowego uchwytu, przy pomocy którego była
przymocowana żelazna sztaba uniemożliwiająca otwarcie wspomnianych
drzwi wejściowych do piekarni, konieczne było dorobienie klucza. Odcisk
nakrętki sporządził w chlebie Jan Redzej i przekazał go znajomemu
ślusarzowi, który posiadając jej wzór i rozmiar, wykonał wkrótce
potrzebny klucz. Został on ukryty przez Redzeja w magazynie węglowym na
terenie piekarni.
W komandzie piekarzy można było pracować tylko za zgodą obozowego
gestapo. Taka zgoda była każdorazowo wymagana w wypadku więźniów
pracujących na zewnątrz KL Auschwitz. Odpowiednie skierowanie podpisał i
wydał wówczas zgodę na pracę poza obozem Arbeitsdienstführer Franz
Hössler. Takie skierowania zdobył Marian Toliński (nr 49). Wprawdzie
były one wystawione na innych więźniów i do innych oddziałów pracy, lecz
Ciesielski wywabił niepotrzebne dane, a także sporządził zgodne z
potrzebami adnotacje dla siebie i Pileckiego.
Plan wykonany
Ostatecznie termin ucieczki ustalono na noc z 26 na 27 kwietnia 1943
roku. Więźniowie pracowali w obozowej piekarni na dwie zmiany. Stąd też
trzeba było nie tylko zostać skierowanym do komanda piekarzy, ale trafić
także do grupy zatrudnionej na nocnej zmianie.
Niespodziewanie wynikła nowa trudność, bowiem kapo piekarni nagle
zdecydował, że Pilecki będzie pracował w nocy, a Ciesielski pójdzie na
dzienną zmianę w dniu następnym. Pomogło dopiero wstawiennictwo Jana
Redzeja: „Wreszcie wszyscy byli ’zrobieni’ mową Redzeja, konfiturami,
cukrem, jabłkami – z paczek ode mnie, no i wiele dopomógł wesoły nastrój
drugiego dnia świąt. Godzina 18.30. Od bramy esesman woła: ’Bäckerei…’.
(…) Jesteśmy za bramą. Ileż razy ją przekraczałem, myśląc: ’Kiedy już
nie będę potrzebował do niej powrócić’. Dziś wychodzę z myślą, że
powrócić w żadnym wypadku nie mogę” – pisał Witold Pilecki.
Dwóch więźniów i dwóch esesmanów poszło do małej piekarni, w której
wypiekano chleb dla załogi SS, natomiast sześciu więźniów, w tym Pilecki
z kolegami, udało się pod strażą dwóch esesmanów do dużej piekarni.
Była ona położona około dwóch kilometrów od obozu i z kolei wypiekała
chleb dla więźniów KL Auschwitz. Wkrótce miał się rozpocząć najbardziej
dramatyczny moment związany z bezpośrednią realizacją tak drobiazgowo
zaplanowanej i przygotowanej ucieczki.
Z piekarni wyprowadzono ranną zmianę, a nowej kazano wejść do środka.
Następnie zatrzaśnięto ciężkie drzwi i z zewnątrz dał się słyszeć
jeszcze zgrzyt zakładanej na drzwi sztaby oraz szczęk klucza w kłódce. W
budynku piekarni więźniowie zostali zamknięci z dwoma pilnującymi ich
esesmanami. Bezzwłocznie musieli przystąpić do pracy wyznaczonej im
przez zatrudnionych w piekarni cywilnych robotników. Byli to mieszkańcy
Oświęcimia: Józef Ryszko, Józef Barczak i Michał Jarecki.
Już po paru minutach Ciesielski i Pilecki mieli możliwość przekonać
się, jak ciężka i mordercza jest to praca. W ciągu kilku mijających
szybko godzin nocnych przeżyli wiele emocji. Dopiero kiedy nastąpiło
kolejne rozpalenie pieców i krótka przerwa w pracy, przystąpili do
realizacji planu ucieczki.
Przebywali wówczas w drewutni pod pozorem przygotowania opału. Gdy
Ciesielski i Pilecki byli zajęci pracą, Redzej wyciągnął schowany tam
uprzednio dorobiony klucz i przystąpił do otwierania drzwi. Następne
ogniwo planu – przecięcie dzwonka alarmowego – także pomyślnie zostało
zrealizowane. Teraz liczyły się już sekundy. Dzięki sprzyjającym
okolicznościom – jeden z nadzorujących esesmanów zajęty był pisaniem
listu, a drugi jedzeniem – wszyscy trzej podeszli do żelaznych drzwi,
napierając na nie z całych sił. Przy kolejnym naciśnięciu wreszcie
ustąpiły. Byli wolni. Błyskawicznie zrealizowali ostatni punkt planu,
czyli zamknięcie drzwi i zabarykadowanie ich od zewnątrz.
Pierwsze dni na wolności
Uciekali na wschód przez Sołę, a potem Wisłę. Te pierwsze chwile
wolności tak zapamiętał Ciesielski: „Zapadliśmy w czerń nocy. Padał
deszcz. (…) Przez pewien czas szliśmy brzegiem Wisły, który prowadził
nas w kierunku wschodnim. Trwało to około godziny. (…) Szliśmy dalej już
po to, aby znaleźć jakąś łódź. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach
marszu ujrzeliśmy ją. Kołysała się na wodzie”.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności przeprawili się szybko na
drugi brzeg Wisły. Było już zupełnie jasno, kiedy znaleźli się po
drugiej stronie rzeki. W pobliżu był las, w którym ukryci spędzili cały
dzień. Wieczorem podjęli dalszą wędrówkę na wschód. Szczęśliwie
przekroczyli granicę Rzeszy i przeszli na teren Generalnego
Gubernatorstwa, w czym bardzo im pomógł ks. Jan Legowicz, proboszcz w
Alwerni.
Uciekinierzy po drodze spotkali wielu życzliwych ludzi, ale też
czyhały na nich liczne niebezpieczeństwa. 1 maja 1943 r. w Puszczy
Niepołomickiej niespodziewanie natknęli się na uzbrojonych Niemców.
Pilecki został wówczas postrzelony w ramię, lecz podobnie jak dwaj
pozostali uciekinierzy zdołał szczęśliwie ujść pogoni.
Pobyt w Bochni
Wkrótce dotarli do Bochni, gdzie spotkali się z gościnnym przyjęciem w
domu Oborów. Pierwszy przybył Redzej, a w dniu następnym, 2 maja 1943
r., pozostali dwaj uciekinierzy, którzy po wspomnianym zdarzeniu w
Puszczy Niepołomickiej chwilowo utracili z nim kontakt.
Za ich ucieczkę władze obozowe nie zastosowały odwetu na więźniach.
Jedynie przez Rapportführera został spoliczkowany kryminalista
niemiecki, który był blokowym w bloku nr 15, gdzie mieszkało komando
piekarzy. Ponadto w areszcie osadzono dwóch esesmanów, którzy
nadzorowali więźniów podczas pracy w piekarni, kiedy nastąpiła ucieczka.
Pilecki natychmiast po przybyciu do Bochni poprosił o kontakt z
dowództwem miejscowej placówki AK. 3 maja 1943 r. znajomy Oborów, Leon
Wandasiewicz, zaprowadził go do Nowego Wiśnicza i umożliwił mu spotkanie
z zastępcą dowódcy tej placówki. W czasie drogi Pilecki niespodziewanie
dowiedział się od niego, że zastępcą tym jest Tomasz Serafiński.
Wówczas uzmysłowił sobie, że jest to człowiek, pod którego nazwiskiem
przebywał w obozie (Pilecki był zarejestrowany w KL Auschwitz pod
nazwiskiem Tomasz Serafiński).
Niezwykłe spotkanie na „Koryznówce”
Spotkanie z prawdziwym Tomaszem Serafińskim, który posługiwał się
pseudonimem „Lisola”, stanowiło dla Pileckiego wielkie przeżycie.
Serafińscy mieszkali w tzw. Koryznówce, będącej kiedyś letnią
posiadłością Leonarda Serafińskiego, szwagra Jana Matejki. W domu tym
Pilecki znalazł bezpieczne schronienie, ukrywając się przez ponad trzy i
pół miesiąca.
Z kwaterą dla pozostałych dwóch uciekinierów były kłopoty. W
rezultacie Redzej zamieszkał u szkolnego kolegi Serafińskiego w
pobliskiej miejscowości, później przez kilka dni przebywał również w
„Koryznówce”. Ciesielski z kolei dłuższy czas ukrywał się u Oborów, lecz
potem przeniósł się także do Wiśnicza.
Dowódca placówki AK w Wiśniczu Zygmunt Szydek ps. „Wiatr”, kiedy
Serafiński „Lisola” zameldował mu o pobycie trzech zbiegów z KL
Auschwitz, nie uwierzył w wiarygodność tej niezwykłej ucieczki,
posądzając jej uczestników o współpracę z gestapo. Podobnie zachował się
jego zwierzchnik z Obwodu AK, używający pseudonimu „Topola”, i Komenda
Okręgu AK w Krakowie.
Planowanie zbrojnej akcji na Oświęcim
Nie pomogły wyjaśnienia, że uciekinierzy podjęli ucieczkę, by prosić o
pomoc w zaplanowaniu akcji zbrojnej w celu uwolnienia więźniów KL
Auschwitz, oraz że opracowali szczegółowe raporty o zbrodniach
popełnionych w obozie. Na rozkaz dowódcy Okręgu AK w Krakowie polecono
„Lisoli” zerwać wszelkie kontakty konspiracyjne ze zbiegami, a ich
samych skierować do Rady Głównej Opiekuńczej lub Polskiego Czerwonego
Krzyża.
Pilecki, przebywając w Nowym Wiśniczu, skontaktował się z Komendą
Główną AK w Warszawie, która oddelegowała do tej miejscowości swojego
wysłannika. Był nim uciekinier z KL Auschwitz Stefan Bielecki (nr
12692), znany już wcześniej Pileckiemu z pobytu w obozie oświęcimskim.
Przywiózł on z Warszawy 1 czerwca 1943 r. podrobione dokumenty i
pieniądze. Namawiał Witolda Pileckiego, aby udał się wraz z nim do
Warszawy. Ten jednak odmówił, planując na tym terenie zorganizowanie
akcji mającej na celu uwolnienie więźniów KL Auschwitz.
Pilecki zwrócił się do szefa dywersji i uzbrojenia Obwodu AK w Bochni
Andrzeja Możdżenia ps. „Sybirak”, aby na miejscu utworzyć ochotniczy
oddział, który podjąłby się niezwykle ryzykownej próby uderzenia na
obozową załogę SS i uwolnił więźniów Auschwitz. Wobec negatywnego
stanowiska w tej sprawie Komendy Okręgu AK w Krakowie propozycja ta,
jako mało realna, nie została zaakceptowana. Pilecki, który wówczas
posługiwał się pseudonimem „Romek”, zdecydował się na wyjazd do
Warszawy. Do okupowanej stolicy dotarł 23 sierpnia 1943 roku.
W Nowym Wiśniczu pozostawił pierwszą wersję raportu, który napisał na
temat konspiracji wojskowej w KL Auschwitz zaraz po ucieczce z tego
obozu, w czerwcu 1943 roku. Raport ten został ukryty w ziemi, odkopano
go dopiero po wojnie.
Autor jest pracownikiem Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Dr Adam Cyra
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
14. Rajd śladami rotmistrza
Rajd śladami rotmistrza Pileckiego
Sprzed bramy „Arbeit macht frei” na terenie byłego
niemieckiego obozu KL Auschwitz wyruszył patriotyczny rajd śladami
rotmistrza Witolda Pileckiego.
Inicjatywa zbiega się z 70. rocznicą ucieczki Witolda Pileckiego,
Jana Redzeja i Edwarda Ciesielskiego z obozu zagłady. Akcja która ma na
celu upamiętnienie tej rocznicy rozpoczęła się wczoraj o godzinie 18.30.
Z KL Auschwitz wyruszyło czterech muzyków rockowego zespołu Forteca.
Przejdą ponad 130 km do Bochni i Nowego Wiśnicza, gdzie dotrą 2 maja.
- Członkowie zespołu Forteca, którzy wygrali konkurs na uciekinierów –
chodziło głównie o to, jaka mają motywację – przejdą trasą w miarę
historycznych warunkach. Tam gdzie Pilecki z Janem Redzejem i
Ciesielskim szli nocą – oni pójdą nocą. Tam gdzie szli przez las – pójdą
przez las. Tam gdzie nocowali pod gołym niebem – też będą nocować pod
gołym niebem. (…) Chłopcy szukają inspiracji do swojej twórczości.
Chcieliby skomponować utwór o rotmistrzu Pileckim, no i przeżyć
przynajmniej namiastkę tego co przeżyli historyczni uciekinierzy. Mają o
tyle łatwiej, że nie muszą walczyć o życie - powiedział Bogdan Wasztyl ze Stowarzyszenia Auschwitz Memento, które zorganizowało rajd.
Muzycy wieczorem wyszli z bloku 15 w byłym obozie, przekroczyli
główną bramę i szosą wzdłuż rzeki Soły poszli w kierunku dawnej
garbarni, a następnie piekarni obozowej. Tam odpoczną. Nad ranem wyruszą
w dalszą drogę. Przeprawią się przez rzekę Wisłę. Lasami dotrą na
wzgórze Lipowiec, gdzie pod gołym niebem spędzą kolejną noc. Przez ponad
dobę nie będą nic jedli, podobnie jak historyczni uciekinierzy.
Wędrując śladem rotmistrza muzycy dotrą w niedzielę do Alwernii. W
miejscowym kościele odprawiona zostanie msza św., w której będą
uczestniczyli między innymi syn rtm. Pileckiego – Andrzej Pilecki, a
potomkowie Kazimierza Buczka, który przeprowadził uciekinierów przez
granicę między III Rzeszą a Generalną Gubernią.
Jak powiedział Bogdan Wasztyl – dziś nie pamięta się o zasługach rotmistrza Witolda Pileckiego.
- Dzięki Pileckiemu wolny świat dowiedział się o ludobójstwie w
Auschwitz i o niemieckim terrorze na terenach okupowanych w Polsce. Nad
tym żeby jego meldunki szły dalej do Londynu pracowało wiele osób. Gdyby
nie jego pobyt w Auschwitz i nie zorganizowanie ruchu oporu te
informacje pewnie by nie doszły. O tym się nie zapomina, a Pilecki w
dalszym ciągu nie jest postacią znaną. Jako stowarzyszenie borykamy się z
tym. Od kilku lat próbujemy zdobyć środki publiczne na produkcję filmu
dokumentalnego o rotmistrzu. Ucieczka ma popularyzować rotmistrza, ale
również przypomnieć o zbiórce. Myślę, że warto przeznaczyć nawet wdowi
grosz na produkcję społeczno-obywatelską – dodał Bogdan Wasztyl.
Premierę filmu zaplanowano na czerwiec.
***
Witold Pilecki urodził się w 1901 r. Był bohaterem wojny z
bolszewikami, uczestnikiem wojny obronnej w 1939 r., oficerem
AK, dobrowolnym więźniem w Auschwitz, twórcą organizacji ruchu oporu i
autorem pierwszych raportów o niemieckich zbrodniach w obozie. Uciekł z
obozu wraz z dwoma współwięźniami związanych z ruchem oporu w nocy z 26
na 27 kwietnia 1943 roku. Za pośrednictwem Komendy Głównej AK raporty
dotarły do Londynu, ale alianci nie zniszczyli nawet szlaków kolejowych
wiodących do obozu.
Pilecki walczył w Powstaniu Warszawskim. Był żołnierzem II Korpusu we
Włoszech. Został zamordowany przez komunistów po pokazowym procesie w
1948 r. Zrehabilitowany w 1991 r. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył
Pileckiego pośmiertnie Orderem Orła Białego.
Zespół rockowy Forteca wywodzi się z podbielskiego Szczyrku. Na co
dzień muzycy są listonoszami. W twórczości wykorzystują między innymi
poezję Tadeusza Gajcego, Władysława Broniewskiego i Konstantego
Ildefonsa Gałczyńskiego. O sobie mówią: “Nie chcemy, aby patriotyzm był
pojmowany jedynie jako martyrologia, czy grę polityczną. Jesteśmy
patriotami i chcemy poprzez swą twórczość pokazać, jakie wydarzenia i
ich bohaterowie doprowadziły do miejsca, w którym się teraz znajdujemy”.
Oświęcimskie stowarzyszenie Auschwitz Memento od kilku lat utrwala
historyczne relacje, a także popularyzuje historię. Poprzez zapis
ludzkich losów chce stworzyć możliwie pełną dokumentację tego, jak w
systemach totalitarnych tłamszono jednostkę, ingerowano w jej życie,
próbowano zmusić do nieludzkich zachowań i jak ludzie – każdy na swój
sposób – starali się im opierać, by zachować godność nawet za cenę
życia.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
15. Do Pani Maryli
Szanowna Pani Marylo,
Komenda Główna odłożyła do lepszych czasów plan zaatakowania niemieckiego obozu zagłady w Auschwitz, co nie znaczy, że nie pracowano nad przygotowaniem dokumentacji technicznęj.
Armia Krajowa w tym rejonie nie posiada odpowiedniej ilosci środków i broni
Tę dokumentacje wysłano Rządowi Polskiemu na Uchodźstwie a Ten z kolei Prezydentowi USA.
Armia krajowa udowodniła, że samoloty mogą zbombardować tory kolejowe, drogi dojazdowe, infrastrukturę nie narażając więźniów.
Rok później nadlatywały na Drezno, miasto otwarte.
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
16. Do Pani Maryli
Szanowna Pani Marylo,
Dwór Skurcze, majatek Państwa Pileckich
Fotografia slubna
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
17. Wykład pt: „Rotmistrz Pilecki – Jego życie, Jego walka o Polskę,
23 maja 2013- 18:00
Centrum Edukacyjne Powiśle
Tadeusz M. Płużański, dziennikarz, historyk i publicysta, syn oficera skazanego w komunistycznym procesie wspólnie z rotmistrzem Witoldem Pileckim
Wykład pt: „Rotmistrz Pilecki – Jego życie, Jego walka o Polskę, Jego proces i Jego oprawcy” – wykład połączony z promocją wydanej w tym roku książki autorstwa Tadeusza Płużańskiego pt.: „Bestie 2” – wykład rozpoczynający cykl o Wielkich Postaciach historii Polski.
https://www.facebook.com/events/499767113409996/
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
18. Zakończył się rajd śladami ucieczki rtm. Pileckiego z obozu Ausc
Czterej muzycy zespołu Forteca dotarli dziś do Nowego Wiśnicza, kończąc rajd śladami ucieczki rtm. Witolda Pileckiego z niemieckiego obozu Auschwitz w jej 70. rocznicę. Od piątku przeszli 130 km, spotykając po drodze potomków osób, które pomagały Pileckiemu.
Rajd zakończył się w dworze Koryznówka, w którym schronienie znaleźli uciekinierzy sprzed 70 lat: rtm Pilecki, a także jego współwięźniowie i członkowie obozowej konspiracji - Jan Redzej i Edward Ciesielski. Pomocy udzielił im wówczas Tomasz Serafiński. Dziś uczestników rajdu podjęła jego córka - Maria Serafińska-Domańska z małżonkiem.
Dotarli cali i zdrowi. Teraz siedzą przy stole, przy którym najprawdopodobniej rtm. Pilecki pisał swój pierwszy raport z Auschwitz - powiedział Bogdan Wasztyl ze stowarzyszenia Auschwitz Memento, które zorganizowało rajd. Muzycy obok dworu posadzili dąb. To symbol pamięci. Wszyscy chcemy, aby pamięć o rotmistrzu wzrastała jak to drzewo - dodał Wasztyl.
Maria Serafińska-Domańska nie spodziewała się, że doczeka takiego wydarzenia. Myślę, że gdyby żył mój ojciec, byłby szczęśliwy, podejmując młodych ludzi, którzy podzielają szacunek dla historii i zrozumienie sensu pewnych postaw życiowych. Jeśli oni coś przeżyli i zapamiętają, to poniosą to dalej. () Nie ma gorszej rzeczy, jak puścić coś w niepamięć. Dlatego z tak wielkim szacunkiem odnoszę się do postawy Andrzeja Pileckiego, który niesie pamięć o ojcu - powiedziała w rozmowie z PAP.
Gitarzysta Fortecy Marcin Siano Tucznio wyznał, że kilkudniowa wędrówka śladem rotmistrza napełniła go energią i wiedzą historyczną. Podkreślił, że uczestnicy rajdu chcieli przede wszystkim zwrócić uwagę na czyn rotmistrza. Zależało nam też na jak najwierniejszym odwzorowaniu zwłaszcza pierwszych dni ucieczki. Nie jedliśmy pierwsze 36 godzin. Mieliśmy tylko słoik miodu, który podzieliliśmy - mówił.
Podczas rajdu muzycy spotkali się z synem rotmistrza Andrzejem Pileckim, a także Andrzejem Ostrowskim, synem łączniczki Witolda. Odnaleźli potomków bohaterów, którzy pomagali uciekinierom. W Alwerni dotarli do dzieci Kazimierza Buczka, którzy przeprowadził trójkę przez granicę Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa, w Tyńcu odnaleźli córkę Piotra Mazurkiewicza, u którego nocowali, a w Bochni wnuczkę i prawnuka państwa Oborów, którzy mieli przyjąć rotmistrza. Oborowie to rodzina więźnia Edmunda Zabawskiego, który również miał uciekać, ale zrezygnował w obawie przed represjami wobec bliskich - wyjaśnił Wasztyl.
Jak zapewnił, rajd zaowocuje powstaniem filmu dokumentalnego. Wartością jest, że odnaleźliśmy potomków tych, którzy pomagali Pileckiemu. Wydobywamy ludzi z zapomnienia i oddajemy im cześć. Późno, bo po 70 latach, ale dziękujemy im za postawę - podkreślił.
Witold Pilecki urodził się w 1901 r. Był bohaterem wojny z bolszewikami, uczestnikiem wojny obronnej w 1939 r., oficerem AK, dobrowolnym więźniem w Auschwitz, twórcą organizacji ruchu oporu i autorem pierwszych raportów o niemieckich zbrodniach w obozie. Uciekł z obozu wraz z dwoma współwięźniami związanymi z ruchem oporu w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 roku. Za pośrednictwem Komendy Głównej AK jego raporty dotarły do Londynu, ale alianci nie zniszczyli nawet szlaków kolejowych wiodących do obozu.
Pilecki walczył w powstaniu warszawskim. Był żołnierzem II Korpusu we Włoszech. Został zamordowany przez komunistów po pokazowym procesie w 1948 r. Zrehabilitowany w 1991 r. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył Pileckiego pośmiertnie Orderem Orła Białego.
Zespół rockowy Forteca wywodzi się z podbielskiego Szczyrku. Na co dzień muzycy są listonoszami. W twórczości wykorzystują między innymi poezję Tadeusza Gajcego, Władysława Broniewskiego i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
za PAP
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
19. "Wydział Polityczny
Polityczny pracował, czego rezultatem były rozstrzeliwania za sprawy na
ziemi. Specjalną radość miały władze lagru, gdy zbierały większą grupę
Polaków do rozstrzelania w dnie, które
kiedyś były obchodzone jako święta narodowe, tam w Polsce, na ziemi. Z
reguły mieliśmy większą "rozwałkę" w dniach 3 maja i 11 listopada (...)"
- "Raport Witolda" z 1945 r., zob. http://www.polandpolska.org/
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
20. 73. rocznica ucieczki
73. rocznica ucieczki rotmistrza Pileckiego z niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz
W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Witold Pilecki uciekł z KL Auschwitz,
do którego dobrowolnie trafił w 1940 r., m.in. w celu zdobycia
informacji o niemieckich zbrodniach. Po ucieczce rotmistrz Pilecki
zabiegał o podjęcie przez polskie podziemie akcji zbrojnej w obozie.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
21. Ułani na koniach przejadą
Ułani na koniach przejadą szlakiem ucieczki z Auschwitz rtm. Witolda Pileckiego
Ponad 50 ułanów wyruszy w sobotę konno z Oświęcimia do Alwerni szlakiem
ucieczki rtm. Witolda Pileckiego, Jana Redzeja i Edwarda Ciesielskiego z niemieckiego obozu
Auschwitz - poinformował w czwartek Bogdan Wasztyl ze stowarzyszenia Auschwitz Memento.
To druga edycja rajdu konnego.
— powiedziała prezes stowarzyszenia Auschwitz
Memento, które współorganizuje wydarzenie, Paulina Wądrzyk.
Jak podkreśliła impreza promuje wśród gości i okolicznych mieszkańców projekt utworzenia Szlaku
Ucieczki rtm. Witolda Pileckiego z KL Auschwitz, który może się stać niezwykłą,
historyczno-przyrodniczą atrakcją turystyczną Małopolski.
— zaznaczyła.
Rajd zainauguruje zapalenie zniczy pod Ścianą Straceń w byłym niemieckim obozie Auschwitz przez
delegację uczestników. Na szlak wyruszą sprzed oświęcimskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej.
Oprócz jeźdźców z chrzanowskiego Towarzystwa Krzewienia Tradycji Kawalerii im. Witolda Pileckiego,
którzy wraz z Auschwitz Memento organizują rajd, będą też harcerze z Małopolski i Mazowsza.
Gościnne w imprezie uczestniczy Jack Fairweather, angielski pisarz zafascynowany postacią rotmistrza.
— powiedział Bogdan Wasztyl.
Postoje zaplanowano w Domu Ludowym w Gromcu i Muzeum Nadwiślańskiego Parku Etnograficznego w
Wygiełzowie. Wieczorem uczestnicy dotrą do mety w klasztorze Bernardynów w Alwerni. Tam odprawiona
zostanie dla nich msza św. Rajd zakończy ognisko i koncert zespołu rockowego Forteca.
Pilecki z Redzejem i Ciesielskim zbiegli z obozu KL Auschwitz w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r.
Poprzez Babice, Alwernię, Tyniec, Puszczę Niepołomicką w pierwszych dniach maja dotarli do Bochni i
Nowego Wiśnicza, gdzie ukrywali się przez następne miesiące. W majątku Koryznówka należącym do
Tomasza Serafińskiego Pilecki pisał dla władz Armii Krajowej swój pierwszy raport z Auschwitz.
Trafił on do Londynu.
70 lat później trasę ucieczki odtworzyli muzycy Fortecy, którzy pokonali ją w zbliżonych do
historycznych warunkach. 1 maja 2015 r. odbył się I Rajd Konny trasą ucieczki.
Witold Pilecki urodził się w 1901 r. Był bohaterem wojny z bolszewikami, uczestnikiem wojny
obronnej w 1939 r., oficerem AK, dobrowolnym więźniem w Auschwitz, twórcą organizacji ruchu oporu i
autorem pierwszych raportów o niemieckich zbrodniach w obozie. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Po
jego upadku trafił do niewoli.
Po wyzwoleniu oflagu w Murnau Pilecki został żołnierzem II Korpusu we Włoszech. Wrócił do kraju,
gdzie stworzył grupę, która gromadziła informacje o sytuacji w kraju. Został aresztowany, a potem
zamordowany przez komunistów po pokazowym procesie w 1948 r. Zrehabilitowany w 1991 r. Prezydent
Lech Kaczyński odznaczył Pileckiego pośmiertnie Orderem Orła Białego. W 2013 r. został awansowany
do stopnia pułkownika.
lap/PAP
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl