Sądowe zbrodnie komunistów.1 marca 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie wykonano wyrok śmierci strzałami w tył głowy.

avatar użytkownika Maryla

65 lat temu, 28 listopada 1947 roku, funkcjonariusze urzędu bezpieczeństwa aresztowali w Zabrzu majora Łukasza Cieplińskiego, prezesa IV zarządu WiN.

WiN, czyli Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji "Wolność i Niezawisłość" (używana była też nazwa Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość") powstał 2 września 1945 r. W swym szczytowym okresie działania (lata 1945 - 1946) skupiał od 20 do 25 tys. członków. I choć miał akowskie korzenie, to jego zadaniem nie była walka zbrojna, lecz tajna działalność polityczna. "Musimy przygotować się i przystąpić do walki w odmiennej, nowej formie, o niezmienne, podstawowe cele, o pełną suwerenność, rzeczywistą demokrację w duchu zachodnioeuropejskim" - napisali twórcy WiN w dokumencie programowym.

W dokumencie WiN "O wolność obywatela i niezawisłość państwa" sformułowano postulat zagwarantowania wolności słowa, przekonań politycznych i zrzeszania się a także zaprzestania represji wobec opozycji oraz żołnierzy podziemia. Emisariusze WiN przerzucili na Zachód "Memoriał do Rady Bezpieczeństwa ONZ" na temat sytuacji w Polsce.

Zrzeszenie stało się pierwszorzędnym celem dla komunistycznych służb bezpieczeństwa. Zaledwie w kilka miesięcy po jego założeniu, bezpieka aresztowała kierownictwo organizacji z jej pierwszym prezesem płk. Janem Rzepeckim (listopad 1945 r.). Do 1948 r. rozbite zostały kolejne zarządy: II z płk. Franciszkiem Niepokólczyckim na czele (październik 1946 r.), III - działający pod kierownictwem ppłk. Wincentego Kwiecińskiego (styczeń 1947) i IV - z prezesem mjr. Łukaszem Cieplińskim.

Ciepliński wpadł w ręce bezpieki 27 listopada 1947 r. w Zabrzu. W grudniu 1947 r. przewieziono go do Warszawy i osadzono w więzieniu na Mokotowie. Prezes IV zarządu początkowo uwierzył w "dobrą wolę" urzędników Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i zawarł z nimi "dżentelmeński" układ. Za obietnicę rezygnacji z represji wobec członków WiN ujawnił część informacji związanych z działalnością Zrzeszenia.

Dość szybko jednak zorientował się, że został oszukany, a prześladowania dotknęły członków organizacji. Odmówił współpracy. Odtąd był brutalnie torturowany.

5 października 1950 roku rozpoczęła się rozprawa przed Sądem Rejonowym w Warszawie. Składowi sędziowskiemu przewodniczył płk Aleksander Warecki. Haniebne oskarżenie mówiło m.in. współpracy z hitlerowcami. Prezes IV Zarządu Łukasz Ciepliński został skazany na śmierć. Najwyższy wymiar orzeczono także wobec sześciu jego najbliższych współpracowników.

W grypsie do malutkiego syna pisał: "Cieszę się, że będę zamordowany jako katolik za wiarę świętą jako Polak za Polskę niepodległą i szczęśliwą. Jako człowiek za prawdę i sprawiedliwość. Wierzę dziś bardziej niż kiedykolwiek, że idea chrystusowa zwycięży i Polska niepodległość odzyska a pohańbiona godność ludzka zostanie przywrócona. To moja wiara i moje wielkie szczęście. Gdybyś odnalazł moją mogiłę, to na niej możesz te słowa napisać. Żegnaj mój ukochany. Całuję i do serca tulę. Błogosławię i Królowej Polski oddaję. Ojciec".


65 lat temu w Zabrzu został aresztowany mjr Łukasz Ciepliński z WiN [ZDJĘCIA]


1 marca 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie wykonano wyrok śmierci
strzałami w tył głowy. Ciało Łukasza Cieplińskiego i pozostałych osób straconych z nim oprawcy pogrzebali w nieznanym do dziś miejscu.

Etykietowanie:

18 komentarzy

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

1. Do Pani Maryli,

Szanowna Pani Marylo,

Wieczna cześć Jego pamięci

Wyrazy szacunku

Szanowna Pani Marylo,

To przywódcy z KPP, PPR sprzedawali Niemcom za fałszywe dolary polskich patriotów z Armii Krajowej
Marian Spychalski, późniejszy Marszałek
Małgorzata Fornalska, jej córka i Bieruta dzis jest profesorem i szkaluje Polskę

Córka Fornalskiej i Bieruta to:
Aleksandra Jasińska-Kania

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika Maryla

2. Dokumenty NSZ wyorane z

Dokumenty NSZ wyorane z ziemi
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/16903,dokumenty-nsz-wyorane-z-zie...

Żelazną skrzynkę po amunicji, a w niej dokumenty konspiracyjne, najpewniej oddziału Narodowych Sił Zbrojnych, wyorał rolnik we wsi Korzeniste niedaleko Łomży

Dokumenty są mocno zniszczone. Żeby je odczytać, potrzebne będą zabiegi specjalistów. W miejscu, gdzie dokonano znaleziska, podczas wojny i po niej znajdowało się gospodarstwo należące do żołnierza WiN Stanisława Kulikowskiego ps. "Kruk".

O cennym znalezisku poinformowała "Nasz Dziennik" Wioletta Tereszczak, która wraz z mężem Przemysławem kilka miesięcy temu kupiła ziemie dawnego gospodarstwa Kulikowskich.

Zabudowania były już wówczas w stanie ruiny, dlatego Przemysław Tereszczak rozebrał je, a budulec, m.in. blisko 600 ton kamieni, wywiózł. Później teren gospodarstwa zaorał, aby zagospodarować go jako łąkę, ale wtedy nic nie zauważył.

- Dopiero kiedy ciągnąłem traktorem rekultywator, jego ząb zaczepił o metalową skrzynię. Zobaczyłem ją, zatrzymałem się, otworzyłem. Najpierw wysypał się z niej jakiś zielony proszek. W środku były zniszczone dokumenty i soczewki lornetki - relacjonuje Przemysław Tereszczak.

Dokumenty przekazał ówczesnemu proboszczowi swojej rodzinnej parafii w miejscowości Poryte ks. Januszowi Kotowskiemu, który żywo zainteresował się znaleziskiem. To właśnie on jako pierwszy próbował odczytać dokumenty.

- Są to małe zeszyty i dwie, spięte ze sobą, złożone karty formatu A4. Widziałem jedynie kilka stron, gdyż rozdzielanie sklejonych kartek mogłoby zniszczyć te cenne dokumenty. Dlatego tego nie robiłem. To praca dla specjalistów - mówi ks. Kotowski, obecnie proboszcz parafii w miejscowości Lelis.

Ze wstępnych ustaleń wynika, że dokumenty sporządzili żołnierze z oddziału Narodowych Sił Zbrojnych operującego na terenie ziemi łomżyńskiej. - Moim zdaniem to dokumenty NSZ, m.in. wyroki śmierci wydane przez sąd na konfidentów oraz spis nazwisk tajnej siatki organizacji - opowiada ks. Kotowski.

Skrzynia z dokumentami trafiła do łomżyńskiego oddziału archiwum państwowego. O znalezisku pracownicy tej jednostki powiadomili Archiwum Główne Akt Dawnych w Warszawie, które nakazało nie dotykać skrzyni oraz znajdujących się w niej dokumentów. Mieli po nie przyjechać i zabezpieczyć je specjaliści z warszawskiej centrali.

W archiwum w Łomży dokumenty przeleżały kilka tygodni. W tym czasie nikt z Archiwum Akt Dawnych nie przyjechał. Natomiast zgłosili się po nie państwo Tereszczakowie zaniepokojeni losem znaleziska. Zażądali wydania dokumentów, co też pracownicy archiwum w Łomży uczynili.

Pani Wioletta Tereszczak niezwłocznie przekazała znalezisko najbardziej zaufanej osobie, czyli księdzu Janowi Domińskiemu, który od lipca jest proboszczem parafii w Porytem. - Dokumenty w najbliższym czasie zamierzam przekazać białostockiemu oddziałowi IPN - zapewnia ks. Domiński.

Na terenie gospodarstwa państwa Kulikowskich w czasie wojny znajdował się tajny schron żołnierzy podziemia niepodległościowego. Był wykopany pod jednym z budynków gospodarczych. Po wojnie korzystali z niego żołnierze NSZ, a podczas wojny AK. Wówczas komendantem tego bunkra w Korzenistem był Zenon Wlaziak ps. "Wilk", szef propagandy obwodu AK Łomża.

Właśnie tu, w podziemnych pomieszczeniach znajdujących się pod gospodarstwem Kulikowskiego ps."Kruk", drukowano w czasie wojny aż trzy tytuły prasy podziemnej ukazującej się w łącznym nakładzie 1,5 tys. egzemplarzy. Również w tym bunkrze istniał potężny skład broni AK. Kiedy wykryła go komunistyczna bezpieka, według relacji miejscowych świadków, Armia Krajowa ewakuowała z niego w głąb Polski m.in. 2 ciężarówki broni.

Sam Kulikowski około 1950 r. został aresztowany przez UB. Najpierw skazano go na karę śmierci, jednak z uwagi na to, że był ojcem wielodzietnej rodziny, ostatecznie otrzymał karę 7 lat więzienia. Po wyjściu na wolność niespełna rok po powrocie do domu zmarł w wyniku obrażeń, jakich doznał podczas brutalnych przesłuchań.

- Kiedy dziadek wrócił z Białegostoku z więzienia, był bardzo chory. Któregoś dnia po dniu orki położył się i nie wstał już żywy z łóżka - opowiada Teresa Skrodzka, wnuczka Kulikowskiego. Kobieta pamięta żołnierski bunkier.

- Pamiętam, że były tam takie łóżka zrobione z gliny, na których spali partyzanci. Wejście do bunkra było przez piwnicę naszego domu. Prowadził z niego korytarz wiodący gdzieś w pole - to w razie potrzeby ucieczki. Po wojnie zasypywaliśmy ten bunkier piaskiem, bo tam się ciągle ziemia zapadała - relacjonuje wnuczka "Kruka".

Adam Białous, Białystok

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

3. gdy Oni już nie mogą mówić o Krzywdzie wyrządzonej IM i Polsce

To Matka Ziemia zaczyna mówić za nich....
Ta skrzynka metalowa pełna dokumentów i świadectw przewinień zbrodniarzy...
to kości w Warszawie,
składane do trumienek i ponownie pochowane z czcią im należną....
Matka Ziemia nigdy nie zdradziła swych najlepszych Synów....
co jakiś CZAS wyrzuca z siebie Oskarżenia .....
Ich Kości,Ich dokumenty,
by świadczyły PRAWDĘ...
i tylko pewien stefan Michnik śpi za życia spokojnie, tak jak żyła i spała spokojnie stalinowska hiena ...sędzia,szukająca schronienia przed zbrodniami jakich dokonała piórem,aż w Anglii i tam tez go znalazła....
Dobry Boże nie umiem im wybaczyć tego wszystkiego,więc TY wybacz mi....żem tak nieposłuszna...

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

4. O gdańskich zbrodniach

O gdańskich zbrodniach sądowych
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/16994,o-gdanskich-zbrodniach-sado...

Sędziowie, procesy, skazani przez stalinowski Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku – tego typu informacje zawierają dwie nowe publikacje dr. Dariusza Burczyka. Dziś na Uniwersytecie Gdańskim odbędzie się prezentacja tego pionierskiego opracowania.

Spotkanie autorskie z dr. Dariuszem Burczykiem, autorem publikacji „Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku (1946-1955)” oraz „Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku (1946-1955). Inwentarz idealny”, odbędzie się na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego (Audytorium „C”) o godz. 17.30.

Po wystąpieniu autora zaplanowano dyskusję poświęconą zarówno wymienionym wydawnictwom, jak i wojskowym sądom rejonowym w całości, dotychczasowym badaniom historycznym nad ich działalnością, a także m.in. poszukiwaniom ofiar terroru komunistycznego, którego jednym z głównych narzędzi były wspomniane sądy.

W dyskusji wezmą udział: dr Rafał Leśkiewicz, dyrektor pionu archiwalnego IPN, autor m.in. monografii poświęconej poznańskiemu WSR, dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, oraz dr hab. Wanda Roman, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Wstęp na prezentację wolny.

Marzena Kruk, naczelnik Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN w Gdańsku, wskazuje, że pierwsza z pozycji to monografia dotycząca historii gdańskiego WSR, natomiast druga „jest interesującą analizą archiwoznawczą”, zawierającą informacje na temat dostępnych lub zniszczonych akt m.in. procesowych.

- Książka ma dość duże znaczenie, ponieważ okres stalinowski w województwie gdańskim jest stosunkowo słabo opracowany. Niewiele do tej pory publikacji się na ten temat ukazało – zauważa naczelnik. Według niej, spotkanie autorskie jest również interesujące, ponieważ poza tym wątkiem archiwalnym, zgodził się wziąć w nim udział dr hab. Szwagrzyk. Mamy więc nadzieję, że będziemy rozmawiać z pełnomocnikiem prezesa IPN na temat zbrodni sądowych, a także o tym, czym się on obecnie zajmuje, czyli ekshumacjami, badaniami genetycznymi i próbą identyfikowania osób skazanych przez wojskowe sądy rejonowe w Polsce – zaznacza Kruk.

Dr Dariusz Burczyk, wskazuje, że prace nad „Inwentarzem…” trwały od 2006 r., natomiast monografii od 2010 r. – W Instytucie spotykałem osoby, które były skazane, albo ich rodziny lub badaczy, którzy poszukiwali informacji na temat akt gdańskiego WSR. Dlatego najpierw zdecydowałem się podjąć opracowania tego inwentarza, a następnie napisania monografii – twierdzi autor. Zwraca uwagę na trudności, jakimi było zebranie materiałów archiwalnych, gdyż „generalnie wszystkie dokumentacje WSR są bardzo rozproszone”.

Zgodnie z jego badaniami, gdański wojskowy sąd rejonowy w czasach stalinowskich skazał na karę śmierci w procesach politycznych 42 osoby.

- Poza tym skazywano na dożywocie lub kary 15, 10, 5 lat więzienia – dodaje dr Burczyk.

Według niego, schwytani i sądzeni pochodzili głównie z V Wileńskiej Brygady Armii Krajowej Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, Okręgu XII Gdańsk-Morski krypt. „Semper Fidelis Victoria” Narodowego Zjednoczenia Wojskowego i Polskiej Organizacji Wojskowej. Podkreśla, że najbardziej znanymi było wykonanie wyroku śmierci na sanitariuszce Danucie Siedzikównie „Ince” i ppor. Feliksie Salmonowiczu „Zagończyku” z oddziału mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki".

Jacek Dytkowski

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

5. 1952 – 14 grudnia – 2012.

1952 – 14 grudnia – 2012. Chwała Komandorom –
60 rocznica mordu na oficerach Marynarki Wojennej II Rzeczypospolitej
cz. I (TV Trwam)

TV Trwam
dr
Witold Mieszkowski - syn zamordowanego na Mokotowie kmdr. Stanisława
Mieszkowskiego, dr Barbara Pytko - prezes Rodziny Katyńskiej w
Gdyni, Wojciech Rybakowski - reżyser spektaklu ku czci
zamordowanych Komandorów, red. Piotr Szubarczyk - publicysta
historyczny

Pobierz

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

6. Płużański: Zmarnowane lata


Płużański: Zmarnowane lata


"Jest olbrzymia szansa, że uda się ustalić tożsamość wielu ofiar stalinowskich".

Stefczyk.info: IPN poinformował, że udało się ustalić tożsamość
trzech ofiar, których szczątki ekshumowano na warszawskiej Łączce.
Chodzi o: Edmunda Bukowskiego, Stanisława Łukasika i Eugeniusza
Smolińskiego. Czy to ważne wydarzenie?




Tadeusz Płużański: To jest szalenie ważne wydarzenie.
Wreszcie mamy potwierdzenie danych trzech osób pogrzebanych na Łączce.
Po badaniu porównawczym DNA wreszcie wiemy, że na Łączce doszło do
znalezienia Edmunda Bukowskiego, Stanisława Łukasika i Eugeniusza
Smolińskiego. Można powiedzieć, że na razie nie jest to liczba zbyt
imponująca. W końcu ekshumowano szczątki ponad 100 osób. Jednak
rozumiem, że mamy do czynienia z niezwykle skomplikowaną procedurą.
Liczę, że poznamy wiele kolejnych nazwisk.



Co te ekshumacje nam mówią?



Pokazują wiele ważnych informacji dodatkowych, których wcześniej nie
wiedzieliśmy. Wszyscy trzej mężczyźni byli żołnierzami II konspiracji.
Oni zostali zabici strzałem w tył głowy, w potylicę. Różne są jednak
metody chowania ofiar. To dowód na kolejne upodlenie zabitych. Bukowski i
Smoliński zostali dochowani do innych ofiar. Cel był jasny - chodziło o
utrudnienie poszukiwań ich ciał w przyszłości. Oni zostali wrzuceni do
dołu, gdzie już ktoś leżał. To utrudnia identyfikację i dziś. Celowo
mieszano ciała. Trzeci mężczyzna również jest ciekawym przypadkiem. On
był żołnierzem "Zapory", który został odgrzebany na Łączce w dole, w
którym było już wcześniej siedem osób. Oni byli grzebani w sposób
mozaikowy, rzucani jeden na drugiego. Co ważne, może się okazać, że w
tym dole znajdują się wszyscy żołnierze "Zapory".



Nie sposób uciec od pytania, dlaczego tak późno?



Oczywiście mamy do czynienia ze sprawami politycznymi. Ja się cieszę, że
w konferencji w tej sprawie brał udział oprócz najbardziej zasłużonego w
tej sprawie dr. Krzysztofa Szwagrzyka również prezes IPN Łukasz
Kamiński oraz sekretarz Rady1Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej
Kunert. Oni za powagą swoich instytucji potwierdzili, że już nie ma
odwrotu. Te 23 lata zostały zmarnowane, i to celowo, byśmy nie poznali
miejsca pogrzebania bohaterów bestialsko i skrytobójczo zamordowanych.
Jednak dziś już nie ma odwrotu przed tymi badaniami.



Dalsze prace ekshumacyjne są przesądzone?



Wciąż oczywiście słychać osoby i środowiska - również w IPN, którym nie
zależy na tym, by poznać miejsca pochówku bohaterów Polski. Od razu
bowiem rodzi się pytanie, kto ich zamordował. A dziś oprawcy są często
związani ze środowiskiem elit rządzących Polską. Wydaję mi się jednak,
że jeśli okaże się, że te badania zostaną zatrzymane to będziemy mieli
aferę nie z tej ziemi. Sprawa stała się głośna, dzięki mediom, by
zatrzymać tę sprawę. Jest olbrzymia szansa, że więcej ofiar uda się
zidentyfikować. To jest coraz trudniejsze, ponieważ już nawet dzieci
tych zamordowanych często już nie żyją. To jest wynik zmarnowania tylu
lat w tej sprawie, tego wielkiego zaniechania z lat PRLu oraz po
okrągłym stole. Mam nadzieję, że uda się ustalić miejsca pochówków
polskich bohaterów. I siły zła będą musiały się z tym pogodzić...



Rozmawiał TK

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

7. Jak komuniści mordowali

Jak komuniści mordowali wrogów systemu
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/17383,jak-komunisci-mordowali-wro...

Instytut Pamięci Narodowej poszukuje zdjęć lub materiałów filmowych dotyczących dokumentowania przez komunistów zbrodni, jakich dokonywali na działaczach polskiego podziemia niepodległościowego. Obecnie IPN dysponuje jedynie kilkoma zdjęciami wykonanymi podczas publicznej egzekucji w Dębicy.

Wszystkie poszlaki wskazują, że publiczne egzekucje na działaczach podziemia niepodległościowego wykonywane na Rzeszowszczyźnie, jeśli były dokumentowane, to były również skrzętnie ukrywane.

– W lokalnej prasie nie pojawiały się zdjęcia z egzekucji, nie natrafiliśmy też na ślady, które wskazywałyby, że podczas takich wydarzeń w ogóle były robione zdjęcia – wskazuje w rozmowie z NaszDziennik.pl Bogusław Kleszczyński, historyk rzeszowskiego oddziału IPN.

Na Rzeszowszczyźnie znane są cztery przypadki publicznego wykonania kary śmierci na żołnierzach podziemia niepodległościowego. Wszystkie odbyły się w roku 1946, a część z nich na mocy doraźnych wyroków sądu, bez śledztwa, jedynie na podstawie dochodzenia prokuratorskiego, co sprzyjało orzekaniu surowszych kar i miało na celu zastraszenie społeczeństwa. Jedynymi zdjęciami dokumentującymi wyroki wykonywane przez UB na Rzeszowszczyźnie, jakie są obecnie w archiwach IPN, to zdjęcia z publicznej egzekucji w Dębicy.

10 lipca 1946 r. w dzień targowy na dębickim Rynku powieszono trzech działaczy niepodległościowych z oddziału poakowskiego Jana Stefki, ps. „Mściciel”: Józefa Grębosza, ps. „Pszczółka”, Józefa Kozłowskiego, ps. „Mruk” i Franciszka Nostera, ps. „Bukiet”.

Żołnierze tego właśnie oddziału wcześniej zastrzelili dwóch ubeków z Dębicy. Ci w odwecie podjęli inicjatywę, żeby partyzantów powiesić publicznie. Egzekucja była zatem osobistym aktem zemsty i podobnie jak inne stanowiła publiczną manifestację siły władzy ludowej z udziałem społeczeństwa, które siłą ściągnięto na Rynek.

- Egzekucje publiczne miały zastraszyć społeczeństwo. Był to osobisty, swoisty akt zemsty funkcjonariuszy UB. Niemal zawsze towarzyszyło im wystąpienie ubeka w rygorystycznym tonie, w którym padała przestroga, co czeka każdego, kto odważy się wystąpić przeciwko władzy ludowej. Władzy zależało na tym, aby żołnierzy podziemia, którzy odważyli się walczyć zbrojnie przeciwko narzuconej władzy komunistycznej, zohydzić w oczach społeczeństwa, pokazać ich jako bandytów na równi ze współpracownikami hitlerowskimi – podkreśla Bogusław Kleszczyński.

– Egzekucja żołnierzy podziemia niepodległościowego w Dębicy jest jedyną, z której posiadamy materiał ikonograficzny. Osobiście nie znam innych zdjęć także w wymiarze ogólnopolskim – dodaje historyk rzeszowskiego IPN.

Zdjęcia, zresztą słabej jakości, zostały wykonane z ukrycia przez Józefa Steca, ps. „Jod”, wywiadowcę Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Fotografie te zostały wywiezione z Polski przez członków WiN i dotarły do delegatury zagranicznej WiN, następnie zostały wykorzystane w raporcie przygotowanym dla ONZ w sprawie terroru komunistycznego w Polsce.

Kolejna publiczna egzekucja miała miejsce 17 czerwca 1946 r. na Rynku Giełdowym w Rzeszowie, gdzie publicznie powieszono dwóch byłych żołnierzy AK: Józefa Koszelę, ps. „Sowa” i Bronisława Stęgę, ps. „Kolejarz”, który jako żołnierz AK w 1944 r. uczestniczył w głośnej akcji likwidacji rzeszowskich gestapowców Friedricha Pottebauma i Johana Flaschkego, skazanych na śmierć przez Wojskowy Sąd Specjalny. Po wkroczeniu do Rzeszowa czerwonoarmistów został aresztowany przez NKWD i zesłany do łagru. Zdołał jednak zbiec z transportu i w Krasnem zorganizował konspiracyjną grupę zbrojną, która walczyła z Sowietami. W grudniu 1945 r. został aresztowany przez UB wraz z trzema swoimi żołnierzami. Stęgę i Koszelę skazano na karę śmierci. Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski.

- Podczas wykonywania wyroku urwał się sznur, na którym miał zawisnąć jeden ze skazanych. Procedurę egzekucji rozpoczęto od nowa i obaj żołnierze zostali pozbawieni życia – podkreśla Bogusław Kleszczyński.

Kolejne dwie publiczne egzekucje miały miejsce w Sanoku, gdzie 24 maja 1946 r. powieszono publicznie Władysława Skwarca i Władysława Kudlika. Obaj byli żołnierzami oddziału NSZ Antoniego Żubryda. Zostali aresztowani w kwietniu 1946 r. w Dudyńcach i skazani na karę śmierci w publicznym procesie, który odbył się 22 maja 1946 r. w Sanoku.

Niecałe dwa tygodnie później na sanockim Rynku odbyła się druga egzekucja. Powieszono kolejnego żołnierza z oddziału Żubryda – chor. Henryka Książka, który ranny, wpadł w ręce UB po potyczce stoczonej 18 maja 1946 r., a 4 czerwca został skazany przez Sąd Okręgowy w Rzeszowie na karę śmierci.

– Charakterystyczne było to, że te egzekucje odbywały się z udziałem m.in. młodzieży, którą pod groźbą wyrzucenia ze szkół ściągnięto na sanocki Rynek – zauważa historyk rzeszowskiego IPN.

Historycy IPN zwracają się z apelem do osób, które posiadałyby zdjęcia bądź materiały filmowe z egzekucji dokonywanych przez funkcjonariuszy UB na działaczach polskiego podziemia niepodległościowego, aby udostępnili je instytutowi.

Mariusz Kamieniecki

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

8. Do Pani Maryli,

Szanowna Pani Marylo,

Wielu zbrodniarzy stalinowskich według Pana Płużańskiego jeszcze parę lat temu żyło. Wielu wykonywało zawody prawnicze, tak jak jeden z morderców Inki.
Nasze sądy uniewinniały ich
Jeszcze żyje Stefan Michnik i Kiszczak.

Przykre ale prawdziwe.


 Mają rację, ci co mówią , że zło urodziło się w Magdalence.



 Ukłony moje najniższe

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika Maryla

9. Bezpieka zgarnęła całą

Bezpieka zgarnęła całą rodzinę
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/17446,bezpieka-zgarnela-cala-rodz...

Z Krzysztofem Bukowskim, synem por. Edmunda Bukowskiego ps. "Edmund", rozmawia Marcin Austyn
Wśród trzech ofiar komunizmu spoczywających na Łączce zidentyfikowanych przez IPN jest Pana ojciec.

- Zupełnie się tego nie spodziewałem. Szanse na zidentyfikowanie ojca były niewielkie i wiele zależało tu od losu. Wystarczyło przecież, by ekshumacje rozpoczęto w innym miejscu, a już sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Stąd też nie spodziewałem się tak szybko takiego rozwiązania. Muszę jednak przyznać, że odczuwam dużą satysfakcję i bardzo się cieszę z tego, że ja już wiem. Jestem niezmiernie wdzięczny władzom IPN za podjęty trud. Szczególnie że i dziś tego rodzaju inicjatywy wymagają odwagi.
Edmund Bukowski został stracony wiosną 1950 roku. Pana rodzina wiedziała, gdzie został pochowany?

- Nie zostaliśmy o tym poinformowani. Jedyny "pisany" dowód śmierci ojca pochodzi z Urzędu Stanu Cywilnego na Woli, który wydał nam w tej sprawie stosowne zaświadczenie. Nie ma w nim jednak nic o okolicznościach śmierci ojca. Chociażby tego, że było to wykonanie wyroku. Z tego, co wiem, nawet data na tym dokumencie różni się od tej z protokołu, jaki udało się IPN wyciągnąć z więzienia na Rakowieckiej, gdzie ojciec został stracony.
Przez wszystkie te lata mieli Państwo nadzieję na odnalezienie grobu "Edmunda"?

- Ta nadzieja była słaba, tym bardziej że starania mojej mamy w tym zakresie niewiele przyniosły. Zresztą mama przesiedziała w więzieniu do 1956 roku z wyrokiem 15 lat pozbawienia wolności, więc jej działania były początkowo niemożliwe. Bardzo ciężko było cokolwiek na ten temat uzyskać. Bliżej lat 60. wiele osób zasłaniało się czy to niepamięcią, czy wręcz nie chciało o sprawie rozmawiać. Później, kiedy można było mówić więcej i w sposób bardziej otwarty, ubywało z kolei świadków. Mama dokładała starań, działała na własną rękę, ale współpracowała też np. z panią Małgorzatą Szejnert, gdy pisała książkę "Śród żywych duchów". Jednak możliwości były ograniczone i nie doprowadziły do niczego konkretnego. Efektem były jedynie podejrzenia, że miejscem pochówku ojca może być Łączka (co się obecnie potwierdziło), że może być to cmentarz służewski albo jeszcze kilka innych miejsc w więzieniu mokotowskim. Kilku z nich dziś już nie ma, jak kartoflarni, albo je wybrukowano, jak część podwórza, więc trudno było dotrzeć tam do jakichś śladów. Wskazywany był też korytarz między budynkami, który pozostał, ale nie było jasnych wskazań. Miałem okazję zwiedzić ów korytarz ze świadomością, że tu gdzieś może leżeć mój ojciec. Ale dowodów na to nie było. Efekt dały dopiero działania IPN. Choć trzeba powiedzieć, że i dziś przez panującą, moim zdaniem źle pojętą, polityczną poprawność, ta sprawa pozostaje tematem tabu, a przynajmniej jest to temat, którego lepiej nadmiernie nie poruszać.
Pamięta Pan swojego ojca?

- Niestety nie. Miałem osiem miesięcy, kiedy został aresztowany.
Jak przechowywana była pamięć o nim? Wiedział Pan, kim był "Edmund", czym się zajmował, za co i jak zginął?

- Początkowo dziadkowie, którzy wychowywali mnie podczas nieobecności mojej mamy, tak zorganizowali mi dzieciństwo, że nie przeżywałem wielkich stresów. Później mama potrafiła mi wszystko przekazać we właściwy sposób. Tak więc wiedziałem, co się stało. Czciliśmy pamięć ojca. Niestety, bez możliwości tego fizycznego jej ukazania w postaci nawiedzania jego grobu. Był jedynie grób symboliczny ojca w miejscu, w którym obecnie spoczywa mama, na cmentarzu Powązkowskim.
Reperkusje w związku z działalnością ojca były mocno odczuwalne?

- Aresztowano braci taty, siostry mamy. W sumie represjami było objętych 16 osób z bliższej i dalszej rodziny. Po 1956 roku (mama i jej siostry zostały dopiero wówczas zwolnione) większych represji nie było, ale wiadomo, że ślady "odsiadki" pozostały, trzeba było o tym informować. Z pewnością nie przyczyniało się to do jakości notowań w "kadrach".
Niedługo kolejne ofiary komunizmu przestaną być bezimienne i doczekają się godnego pochówku. Powinny spocząć razem?

- Moim zdaniem - i wiem, że jest to postulat zbieżny z propozycją IPN - zainteresowane rodziny mogłyby zrezygnować z prawa do pochówku szczątków swoich bliskich w rodzinnych grobach. Z uwagi na szacunek i pamięć tych ofiar lepiej będzie, jeśli spoczną one we wspólnej mogile żołnierskiej - tak jak los złączył ich śmiercią. Jeśli te osoby zostaną pochowane w oddzielnych grobach, rozsianych po całym kraju, a może i świecie, to za kilka lat ktoś, kto nie trafi na taki grobowiec, na którym inskrypcja musi być ograniczona, nie zapamięta ich ofiary - i cała sprawa powoli ulegnie rozmyciu. Jeśli będzie jeden wspólny pomnik, do tego na cmentarzu Wojskowym, który jest prestiżowym miejscem, często odwiedzanym także przez osoby postronne, to będzie to mocny wyraz pamięci. Myślę, że warto dla tej wartości zrezygnować z przysługującego indywidualnego pochówku w rodzinnym grobie.

Oczywiście wola rodziny zawsze będzie tu wiążąca. Ale wydaje mi się, że moje przemyślenie ma pewną szansę na realizację. Taki symboliczny pomnik z nazwiskami pochowanych będzie dobrym świadkiem historii. Wydaje mi się, że lepszym niż kilkaset rozrzuconych po świecie indywidualnych grobów.
Czynności identyfikacyjne trwają, a to oznacza, że na taki wspólny pochówek trzeba będzie poczekać.

- Jestem na to gotowy i mogę przekonywać wątpiących do takiego rozwiązania. Te szczątki przez tyle lat przetrwały w ziemi, teraz przechowywane są bezpiecznie w chłodni. Nie wiem, jak dalej potoczą się badania, ale już ekshumowanych ciał jest ponad sto, a na wiosnę ruszą dalsze prace. Wiele zapewne zależeć będzie od zgromadzonego materiału porównawczego. W przypadku tych trzech zidentyfikowanych osób ów materiał pochodził od dzieci, ale zapewne są przypadki, w których ten stopień pokrewieństwa jest dalszy, więc i badania mogą być trudniejsze. Mam tę świadomość, że na wyniki trzeba będzie poczekać.
Dziękuję za rozmowę.

Marcin Austyn

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

10. Edmund Bukowski, Stanisław



Edmund Bukowski, Stanisław Łukasik i Eugeniusz Smoliński
to trzy zidentyfikowane już ofiary terroru komunistycznego,
których szczątki odnalazła ekipa młodych wolontariuszy,
archeologów i genetyków, wykonujących prace ekshumacyjne na
warszawskich Powązkach.

To niezwykle ważny komunikat.

„O wynikach badań poinformował Łukasz Kamiński, prezes
Instytutu Pamięci Narodowej. Porucznik Armii Krajowej okręgu
wileńskiego Edmund Bukowski był oficerem łączności straconym 13
kwietnia 1950 r. w więzieniu mokotowskim. Kpt. Stanisław Łukasik,
żołnierz AK oraz Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, był jednym z
grupy straconych 7 marca 1949 r. Eugeniusz Smoliński służył w
referacie materiałów wybuchowych w Komendzie Głównej AK. Został
stracony podczas sfingowanego pokazowego procesu 9 kwietnia 1949
r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.”

Nie zidentyfikowano a może jeszcze nie odnaleziono szczątków
Komandorów Polskiej Marynarki Wojennej jak i tysięcy innych moich
wspaniałych, wielkich Rodaków, którzy otrzymywali wyroki
śmierci. Ferujący te wyroki do dzisiaj nie zostali ukarani,
zbrodnia nie została potępiona natomiast rodziny ofiar cierpią
nadal.

28 listopada 1918 roku, Józef Piłsudski, który jeszcze, jako
Naczelnik Państwa ustanowił obowiązek szkolny i 8-godzinny dzień
pracy, powołał Polską Marynarkę Wojenną.

To właśnie jej Komandorzy walczyli o wybrzeże tocząc zaciekłą bitwę w obronie Helu w 1939 roku.
Po kapitulacji Helu Komandorzy trafili do niemieckiego oflagu.
Gdy skończyła się wojna wrócili, bo tu była Polska i ich rodziny,
wrócili, choć przypuszczali, czego można spodziewać się po nowej
władzy. Zostali przyjęci do formującej się Marynarki Wojennej,
awansowali, ponieważ posiadali najwyższe kompetencje, nie było
lepszych oficerów w Marynarce Wojennej. Dr Witold Mieszkowski,
syn Stanisława Mieszkowskiego, dowódcy floty, wspomina ojca,
który odbudowywał port w Kołobrzegu i tworzył Szkołę Specjalistów
Morskich na Oksywiu. W latach 1949 -1951 rozpoczęły się
aresztowania. Fachowcy przedwojenni przestali być potrzebni,
nauczyciele również. Przecież rok szkolny 1951 rozpoczęto pod
hasłem: „Wychowamy nowego człowieka” a tu zwykli marynarze stali
przed przedwojennymi Komandorami na baczność, to były ich
autorytety! Zatrzymano więc 7 Komandorów Polskiej Marynarki
Wojennej, bestialsko znęcano się nad nimi zarówno w Gdyni jak i w
Głównym Zarządzie Informacji WP przy ul. Oczki w Warszawie,
sfingowano procesy. Wymieniono elity na pseudoelity.

Wspaniałą, mądrą, młodą kadrę, która odbudowywała Polskę poddano wyjątkowo brutalnym „przesłuchaniom”,
czyli najbardziej wymyślnym torturom fizycznym i psychicznym
upodlającym człowieka. Szantażowano również wywózką na Syberię
żon i dzieci. Psychicznych tortur nie wytrzymał Adam Rychel,
którego w śledztwie doprowadzono do utraty zmysłów. Dzięki
chorobie nie brał udziału w „procesie”, zmarł kilka lat później
nie dożywszy 50 lat. Wyrokiem „procesu”, czyli zbrodni sądowej,
Stanisław Mieszkowski, Zbigniew Przybyszewski i Jerzy Staniewicz
zostali zabici 16 grudnia 1952 roku strzałem w tył głowy na
korytarzu więzienia na Mokotowie, przy ul Rakowieckiej w
Warszawie. Nie wydano rodzinie zwłok i do dzisiaj nie wiadomo
gdzie są pochowani, symbolicznie miejsce pochówku jest w kwaterze
na warszawskiej Łączce. Zbrodnicze sądy były państwowe, ale gdy
20 lat temu, syn dowódcy floty, dr Witold Mieszkowski dopominał
się o ekshumację by odzyskać ciało ojca, usłyszał, że to jest
jego prywatna sprawa.

Skazanych przez sądy wojskowe grzebano razem z
kryminalistami, mogiły zasypywano śmieciami, wapnem, betonem. UB
walczyło z ciałami bohaterów, bo one symbolizowały wolną Polskę.
Szkoda,
że nie ma zainteresowania w Warszawie ekshumacją, przecież nie
ma już UB. Dziwne, jak bardzo inni są mieszkańcy stolicy po II
wojnie światowej. „A przecież w czasie wojny przyjeżdżało się do
Warszawy łyknąć niepodległości” –opowiada Rudolf Gołębiowski,
aktor. Można było pójść do teatru, było ich wiele i wszystkie
polskie, z wyjątkiem jednego (Krystyna Marynowska –aktorka). „W
1943 roku w lutym zdarzyło się w Warszawie coś dziwnego, niemal
wszystkie kina przez tydzień grały filmy polskie. A po 15 czy 16
lutego filmy polskie w ogóle zniknęły z ekranów. W 1943 roku w
maju ukazały się 2 reportaże z Katynia. Nastąpiła ciekawa reakcja
polskiego społeczeństwa. Dość dużo osób poszło tylko na ten
reportaż w kronice i ostentacyjnie po zakończeniu kroniki
wychodzili z kina. Od 1943 roku kronika filmowa kończyła się
hasłem „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem”.

Mieszkańców Warszawy wymordowano, wywieziono, wypędzono a wiedza
przybyłych do Warszawy była inna, skoro w 1978 roku zgodzili się
na fałszywy napis w  Katyniu: Ofiarom faszyzmu – polskim oficerom
rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku.

A co stanowi prawo:

„Zbrodnia sądowa jest to zbrodnia, do której popełnienia dochodzi
z wykorzystaniem prawa. Zbrodnią było wydawanie przez sędziów
wyroków ze świadomością, że oskarżeni są niewinni, że przyznanie
się do winy wywoływane było biciem a na rozprawie było odwoływane.
Sędziowie, którzy wydając wyrok mieli pełną świadomość całkowitej
materialnej bezzasadności skazania i działali ze świadomością i
wolą zamordowania swoich ofiar przy braku jakichkolwiek podstaw
dla wyroku skazującego popełniali morderstwo sądowe. Zbrodnią był
nie tylko wyrok, ale wykonanie wyroku śmierci w stosunku do
komandorów, którzy nigdy nie popełnili przypisanych im czynów.”

Zbrodnią były i są cierpienia zadawane rodzinom. Córka oficera
Legionów, dwukrotnie odznaczonego orderem Virtuti Militari za Lwów
i za Warszawę, który zginął w Oświęcimiu w 1939 roku, odpowiadała
po wojnie za to, że była jego córką. Miała tylko 13 lat, gdy
rozstała się z ojcem w 1939 roku. Po wojnie odmówiono jej prawa do
pracy, nie miała żadnych praw, a gdy się ich domagała mówiąc, iż
jest Polką, słyszała: nikim nie jesteś, jesteś obcoklasowa.
Cierpiała nędzę wraz ze swoją mamą, szykanowana. Tak cierpiały
miliony. A i wielu z tych, co odbudowywali Warszawę wykonując 400%
normy otrzymywało tylko dyplomy i medale, żyli biednie.

W 1946 roku, w białostockim, sędziowie jeździli od wioski do
wioski, wyrok zapadał na miejscu a rozstrzeliwanie odbywało się za
stodołą na oczach zgromadzonej wcześniej ludności. Sędzia z
Białegostoku, Włodzimierz Ostapowicz, który wydał ponad 200
wyroków śmierci na polskich Bohaterach, z czego 174 wykonano
został odznaczony Orderem  i na jego grobie w Alei Zasłużonych we
Wrocławiu pali się znicz. A nekrolog wychwalał go pod niebiosa ,
adwokatura dziękowała sumiennemu pracownikowi.

Rodziny zamordowanych nie znają miejsca pochówku. One oddają hołd
Bohaterom, członkom swoich Rodzin uczestnicząc w marszach. Czas
odkłamywać historię, jesteśmy winni pamięć tym, dzięki którym
żyjemy w wolnej Polsce.
Pamiętajmy, wśród oprawców z ulicy
Oczki w Warszawie był również zięć Karola Świerczewskiego,
zrozumiały powinien być protest przeciw honorowaniu teścia.

Bożena Ratter

http://wpolityce.pl/artykuly/42293-chwala-komandorom-polska-pamieta-wspaniala-madra-mloda-kadre-ktora-odbudowywala-polske-poddano-wyjatkowo-brutalnym-przesluchaniom

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

11. Włodzimierz Ostapowicz stalinowski sędzia winien Polskiej Krwi

Krwi najszlachetniejszych ,Najpiękniejszych Polskich Obrońców
ma Krzyż i Znicz
a Nasi ....?
chichot Historii...okrutny....
Myśle ,ze Jeden wielki Obelisk ku Czci pomordowanych przez polskie,stalinowskie sądy,to jednak najlepszy przykład
możliwości zachowania po Nich pamięci....
rośnie młode pokolenie im trzeba Pomników Pamięci,bo odchodzą na zawsze Ci ,co pamiętali a na ich miejsce wkracza tzw Poprawność polityczna i jest gorzej niż w PRLu,bo wtedy,przynajmniej Rodziny wiedziały,a dzisiaj ???
Cześć pamięci Pomordowanych i wieczna HAŃBA ,mordującym i tym piórem i tym czynem

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

12. „Wyrok śmierci” czyli ocalona

„Wyrok śmierci” czyli ocalona pamięć mjr Zenona Jachymka ps. „Wiktor”. Zobacz zwiastun filmu

Wczoraj
w Komarowie w setną rocznice urodzin mjr Jachymka. odbył się pokaz
filmu „Wyrok śmierci”. O wyklętym bohaterze opowiada portalowi ... czytaj »


Pokaz filmu, o moim bohaterze Zenonie Jachymku, w 100 rocznicę jego urodzin i jego rodzinnym mieście był naprawę przeżyciem. Nie znałam go osobiście, ale poprzez relacje i wspomnienia – stał mi się bliski. Jestem córką akowca.

Mjr Jachymek był dowódcą Armii Krajowej i jest dziś atakowany, za to, że na zamojszczyźnie bronił w 1944 r. polskiej ludności przed ukraińskimi nacjonalistami z band UPA. Polacy są mu jednak nadal do dziś wdzięczni za to, że za okupacji niemieckiej obronił ich również przed wysiedleniami. Dowodził na tzw. odcinku przeciwukraińskim przed UPA. Gdyby nie silna Armia Krajowa i jego postawa, to fala zbrodni taka jaka przeszła przez Wołyń i Małopolskę Wschodnią, przeszła by również i przez te ziemie.

Major „Wiktor” nie złożył broni po akcji „Burza”. Po wejściu Armii Radzieckiej był szukany przez NKWD. Po rozwiązaniu AK był w Ruchu Oporu Armii Krajowej. Przerzucony do Szwecji, wrócił z z powrotem do Polski. W 1946 r. został wydany, aresztowany i skazany na karę śmierci. Przeszedł tortury psychiczne i ciężkie śledztwo. Karę zamieniono mu na 15 lat więzienia, z czego przesiedział 10 lat. Stracił zdrowie w więzieniu. Zmarł w 1986 r.

Pokaz filmu uświadomił mi, jak ważną jest postacią dla społeczności lokalnej, dla młodzieży. Nawet się nie spodziewałam takiego przyjęcia. Akowcy ściskali mi dłoń, dziękowali. Wielu przyniosło stare fotografie z Jachymkiem.

Była wspaniała oprawa. Msza Święta koncelebrowana przez księdza biskupa, asysta Wojska Polskiego, koncert. Ranga wydarzenia była duża, dzięki zaangażowaniu społeczności lokalnej. Ile przyszło osób? Kilkaset, może nawet 800, mimo fatalnej pogody.

Ten film, to również obrona dobrego imienia Jachymka, bohaterskiego, a jednocześnie przez lata wyklętego żołnierza. Liczę, że film wyemituje TVP Info, mam wstępną obietnicę – podkreśla Szakalicka.

Not. Jarosław Wróblewski

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

13. dzięki serdeczne, a bohaterom

wieczna Pamięć tak niewygodna obecnym i tym z PRLu...ale my pamiętamy...
a reżyserom Dzięki

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

14. Kaci mieli poczucie

Kaci mieli poczucie bezkarności

Za wykonanie wyroku komunistyczny oprawca otrzymywał ponad 3 tysiące złotych

Z kpt. dr. Dariuszem Fudalim, funkcjonariuszem Służby
Więziennej, pracownikiem Zakładu Karnego w Rzeszowie, rozmawia Mariusz
Kamieniecki

 

W wyniku prac ekshumacyjnych na tzw. Łączce na warszawskich
Powązkach zidentyfikowano już pierwsze ofiary. Jak wyglądały
przygotowania i jak przebiegały same egzekucje w więzieniach Urzędu
Bezpieczeństwa?

- Tak naprawdę nie obowiązywały tu żadne zasady. Skazani na ogół
trafiali do tzw. cel śmierci. Wyroki wykonywano o różnych porach dnia -
albo wcześnie rano, albo późnym wieczorem, ale, jak np. na
Rzeszowszczyźnie, zabijano także w porze popołudniowej. Tylko w
przypadku Wrocławia rodziny mogły odbierać zwłoki swoich krewnych.
Zasadniczo tendencja była taka, aby ciała straconych chować potajemnie,
wszystko po to, aby wszelki ślad po nich zaginął, żeby nawet po śmierci
nie funkcjonowali w oczach opinii publicznej. W ten sposób próbowano
zatrzeć ich pamięć i uniemożliwić tworzenie się czegoś w rodzaju
legendy. Tak było w całym kraju. Ogólnie w Polsce w latach 1944-1956
wydano ponad osiem tysięcy wyroków śmierci, z czego przeszło sześć
tysięcy wykonano. Mimo iż na protokołach wykonania wyroków śmierci
widniała rubryka: dowódca plutonu egzekucyjnego, to tak naprawdę
sporadycznie zdarzało się, żeby wyrok wykonywało więcej osób,
najczęściej był to jeden człowiek. Na ogół wyrok wykonywano tzw.
strzałem katyńskim w tył głowy, ale również wieszano.   

O ofiarach mówi się wiele, mało jednak wspomina się o katach.
Kim byli bezpośredni egzekutorzy wyroków śmierci, którzy wykonywali je
na działaczach podziemia niepodległościowego?

- Byli to ludzie z tzw. awansu społecznego, ludzie przeważnie prości,
którymi łatwo można było manipulować. Zdecydowana większość katów miała
spore problemy alkoholowe, co zresztą w ówczesnych PRL-owskich służbach
nie należało do rzadkości. Obok tego, że lubili wypić, to byli też
bardzo słabo wykształceni. Na ogół pozostawali do dyspozycji szefa
danego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Trzeba też
powiedzieć, że nie były to osoby do końca anonimowe, ale znane wśród
funkcjonariuszy. Niektórzy z nich na pewno byli chciwi. W Warszawie w
więzieniu na Mokotowie szczególnie znany był jeden z głównych
egzekutorów stalinowskich w PRL Piotr Śmietański, który wykonał wyrok
strzałem w tył głowy m.in. na majorze Hieronimie Dekutowskim ps.
„Zapora” czy na rotmistrzu Witoldzie Pileckim. W okrucieństwie nie
ustępował mu Aleksander Drej, który zabił m.in. ppłk. Łukasza
Cieplińskiego, dowódcę IV Zarządu WiN.       

Często o strażnikach więziennych mówiło się: hieny. Z czego to wynikało…?

- Jak już wspomniałem, byli to ludzie prości, którym często uderzała
do głowy woda sodowa. Mieli poczucie władzy, bezkarności i chcieli się
szybko wzbogacić. Niektórzy z nich rabowali zwłoki, kopniakami wybijali
im złote zęby, zdzierali z nich marynarki i buty. Różnie się potem z
tego tłumaczyli, np. że nikt nie powiedział im, że tak nie wolno. To
były ludzkie hieny. Mimo tak trudnych czasów w szeregach służby
więziennej zdarzali się tacy, którzy współpracowali z podziemiem
antykomunistycznym, ryzykowali życiem i byli więzieni. To pokazuje, że
ludzie zachowywali się różnie, także w sposób godny i odpowiedzialny,
dlatego z pewnością nie można generalizować, bo byłoby to nieuzasadnione
i niesprawiedliwe.

Co sprawiało, że ludzie przeobrażali się w katów?

- Głównym, pierwszoplanowym czynnikiem była chciwość i chęć
zarobienia jak największej ilości pieniędzy. Za wykonanie wyroku
otrzymywali ponad 3 tys. zł, kiedy np. nauczyciel zarabiał miesięcznie
500 może 600 złotych.

Wyroki śmierci były wykonywane także w więzieniach na terenie
kraju, o czym wspomina Pan w swojej pracy doktorskiej pt.
„Więziennictwo na terenie województwa rzeszowskiego w latach 1944-1956”.
Jak to wyglądało np. w Rzeszowie?

- Najwięcej wyroków śmierci na Rzeszowszczyźnie wykonywano w
więzieniu na zamku w Rzeszowie. Były to wyroki wykonywane zazwyczaj
strzałem w tył głowy w więziennych piwnicach, ale także od 1946 r., w
miarę potrzeb, wieszano skazanych na szubienicy ustawianej na
wewnętrznym dziedzińcu zamku. Czyli strzelano i wieszano, a oprócz tego
wywożono więźniów np. do lasu głogowskiego i tam wykonywano egzekucje,
było to jednak znacznie rzadziej. Ponadto 17 czerwca 1946 r. miała
miejsce egzekucja publiczna na Rynku Giełdowym w Rzeszowie, gdzie
powieszono dwóch byłych żołnierzy AK: Józefa Koszelę ps. „Sowa” i
Bronisława Stęgę ps. „Kolejarz”. Wyroki śmierci wykonywano też w
więzieniu w Przemyślu, z tym że już w znacznie mniejszym wymiarze. Na
terenie Rzeszowszczyzny wykonano około pięciuset egzekucji. Oczywiście
ofiar terroru komunistycznego było znacznie więcej.

Ilu katów wykonywało wyroki śmierci na Rzeszowszczyźnie?

- W swoim poszukiwaniach dotarłem do dziewięciu nazwisk. Z tym że
dwóch pod tym względem - używając przenośni - było bardzo „płodnych”.
Trzeba też powiedzieć, że nie było czegoś takiego jak kat etatowy.
Podczas kwerendy nie dotarłem bowiem do żadnego dokumentu, w którym
zostałoby wymienione nazwisko i funkcja kat. Byli to zatem
funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w
Rzeszowie, w większości żołnierze tzw. plutonu ochrony gmachu, gdzie
mieściła się siedziba UB, albo personel aresztu wewnętrznego tegoż
urzędu. Ci funkcjonariusze zabijali najwięcej i najczęściej. W
egzekucjach brał także udział jeden pracownik straży więziennej. Urząd
Bezpieczeństwa i straż więzienna były wprawdzie dwoma różnymi
instytucjami, ale podlegały jednemu resortowi – Ministerstwu
Bezpieczeństwa Publicznego.          

Gdzie ofiary zbrodni komunistycznych były chowane, kto to robił i jak traktowano zwłoki?

- Z tym bywało różnie, najczęściej ofiary egzekucji grzebano w sposób
bezimienny, na obrzeżach cmentarzy, często pod płotem bez zaznaczania
miejsca pochówku. Na przykład w Jarosławiu takie „pochówki” odbywały się
na Nowym Cmentarzu, na tzw. Wesołej Górce albo na Starym Cmentarzu.
Oczywiście robiono to pod osłoną nocy bądź wczesnym świtem, gdzie było
najmniejsze ryzyko, że ktoś z osób postronnych się zorientuje. Dotarłem
do materiałów, gdzie grabarz o nazwisku Kajzer wskazał jednej z rodzin
miejsce pochówku trzech żołnierzy AK, którzy zostali pojmani podczas
obławy i zamordowani jesienią 1944 roku. O tym, że mordów tych
dokonywali ludzie bez sumienia, a podobni im grzebali ofiary, najlepiej
świadczy fakt, że jak zeznał ów grabarz, ofiarom – wysokim mężczyznom -
połamano nogi, bo nie chciały się zmieścić w zbyt małym grobie. W tym
przypadku byli to funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego w Jarosławiu. To świadczy o okrucieństwie i braku szacunku
dla zmarłych. Podobnie grzebano ofiary UB w Przemyślu czy Rzeszowie.

Jakie były losy katów – wykonawców egzekucji na polskich patriotach?

- W przypadku Piotra Śmietańskiego – „kata Mokotowa” mimo zabiegów
IPN nie udało się znaleźć dokumentów, bo wszystkie dane dotyczące jego
osoby zostały usunięte z oficjalnych archiwów rządowych. Aleksander Drej
zmarł na początku lat 90. Był ostatnim polskim katem znanym z imienia i
nazwiska. Z kolei kat, który wykonał najwięcej wyroków śmierci na
Rzeszowszczyźnie, w 1950 r. napisał raport do szefa WUBP w Rzeszowie z
prośbą o przeniesienie do Koszalina. Bał się o siebie, bo to, że był
katem, było już powszechnie znane. W Koszalinie na początku też był do
dyspozycji szefa WUBP, co pozwala domniemywać, choć nie mam na to
dowodów, że swoją „karierę” w nowym miejscu rozpoczął również od roboty
specjalnej. Jak wspomniałem, ludzie ci bardzo dużo pili, jeden, który
wykonywał bardzo dużo wyroków, pił do tego stopnia, że utracił kontrolę
nad sobą i nawet UB zwolnił go dyscyplinarnie. Inny kat, który był
pracownikiem straży więziennej, popełnił samobójstwo. 

Dziękuję za rozmowę.

 

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

15. Skazany w Dzień

Skazany w Dzień Niepodległości

zdjecie

Edmund Bukowski to rasowy wilnianin. Urodził się 11
kwietnia 1918 roku w majątku Pustoszka, powiat Nowa Wilejka, województwo
wileńskie, jako syn Justyna i Petroneli z domu Pawłowicz. Po uzyskaniu
matury w 1938 roku rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu
Stefana Batorego w Wilnie, które przerwała wojna
.

W 1939 roku, przybierając pseudonim "Zbyszek", rozpoczął działalność
konspiracyjną w ramach organizacji Koła Pułkowe. Do konspiracji
wprowadził go por. Stefan Czernik ps. "Orwat", komendant koła
skupiającego żołnierzy łączności. Bukowski zarówno podczas okupacji
litewskiej, sowieckiej, jak również niemieckiej był "prawą ręką"
"Orwata", służąc jako kurier, łącznik czy radiooperator w Oddziale V
Komendy Okręgu (łączności).

Zachowywał przy tym zimną krew i odwagę. Jeździł do Warszawy w
przebraniu niemieckiego żołnierza, rzekomo urlopowanego z frontu lub
pracownika Organizacji Todt. Pomocą służyły mu świetnie sfabrykowane
komplety dokumentów.

W 1942 roku wpadł w ręce gestapo, które od razu przystąpiło do
brutalnych przesłuchań. Dzięki interwencji rodziny oraz wsparciu
konspiracji udało się go wykupić z niemieckich rąk poprzez wręczenie
łapówki. Po wyjściu na wolność podjął natychmiast dalszą pracę
konspiracyjną. Kilkakrotnie odbywał kursy jako kurier Oddziału V do
Warszawy, transportując sprzęt radiowy, przewożąc tabele szyfrów i
klucze łączności. Przeszedł szkolenie radiooperatora, wielokrotnie
pomagając komórce radiowej w pracy. Organizował lokale dla łączności,
magazyny i punkty napraw sprzętu.

Pośród tej aktywności znalazł również czas na uporządkowanie życia
prywatnego. W 1944 roku zawarł ślub z Ireną z domu Chełmicką, łączniczką
AK, a w późniejszym okresie sanitariuszką w Garnizonie konspiracyjnym
miasta Wilna.

W czasie operacji "Ostra Brama", czyli próby zdobycia Wilna siłami
połączonych oddziałów partyzanckich Okręgu Wileńskiego i Nowogródzkiego
AK, pracował przy Sztabie Polowym Komendy Okręgu, starając się utrzymać
łączność radiową zarówno z Warszawą, jak też z Londynem. Jego
poświęcenie i odwaga zostały docenione przez przełożonych. Został
awansowany na stopień porucznika czasu wojny (a więc nie zawodowego) i
odznaczony Krzyżem Walecznych.

Pracy Bukowskiego w konspiracji nie przerwała nawet zdrada
sowieckiego "sojusznika". 17 lipca 1944 roku oddziały NKWD i Armii
Czerwonej otoczyły zgrupowane pod Wilnem polskie jednostki partyzanckie,
aresztując i rozstrzeliwując polskich żołnierzy, oficerów.

Priorytetem dla ocalałych stało się powiadomienie o dramatycznej
sytuacji Komendy Głównej AK i Polskiego Rządu w Londynie. Próba
nawiązania łączności radiowej 10 sierpnia 1944 roku dzięki intensywnej
pracy sowieckich służb radiopelengacyjnych zakończyła się jednak
kolejnym aresztowaniem "Zbyszka", tym razem przez NKWD. Bukowski co
prawda uciekł z okrążonego lokalu w dzielnicy Zwierzyniec, na ul.
Lipowej, ale został postrzelony. Mimo odniesionej rany zdołał dotrzeć do
najbliższego lokalu konspiracyjnego, uprzedzając o wpadce radiostacji.
Próbował jeszcze wrócić do domu, ale zemdlony trafił w ręce
przypadkowego patrolu sowieckiego.

Został umieszczony w sowieckim szpitalu wojskowym, a przy jego łóżku
postawiono wartownika. Powiadomione NKWD nie zdążyło jednak dotrzeć do
szpitala, kiedy po raz kolejny, dzięki pomocy żony i kilku kolegów z
konspiracji, udało mu się zmylić czujność warty i zbiec. "Spalony" na
terytorium Wilna udał się z misją kurierską do Warszawy. Miał złożyć
sprawozdanie Komendzie Głównej AK z działalności Okręgu i stosunku do AK
władz sowieckich. Ranny, pod przybranym nazwiskiem Bogdan Marecki, wraz
z żoną Ireną, pokonując większość drogi pieszo, dotarł do prawobrzeżnej
Warszawy, ogarniętej już jednak powstaniem.

Na Pradze utworzył komórkę łączności Okręgu Wileńskiego, obserwując
przebieg powstania i próbując bezskutecznie nawiązać kontakt z Komendą
Główną AK. Prowadził także, na ograniczoną skalę, działalność
wywiadowczą. Pod koniec powstania próbował przedrzeć się na drugi brzeg,
pokonując przęsła zburzonego mostu Kierbedzia, aby zanieść otrzymane
sprawozdanie. Wtedy po raz trzeci został aresztowany przez patrol NKWD,
ale dzięki przytomności umysłu (podał się za Litwina - komunistycznego
partyzanta) został zwolniony.

Po upadku powstania wrócił do Wilna, składając meldunek i prosząc o
dalsze rozkazy. Otrzymał polecenie założenia komórki łącznikowej w
Warszawie. W październiku udało mu się w końcu skontaktować z
przedstawicielami Komendy Głównej. Przekazał sprawozdanie Okręgu i
utworzył na nowo sieć łączności pomiędzy Wilnem a Warszawą. Od
października 1944 r. do kwietnia 1945 r. utrzymywał łączność kurierską z
Komendą Okręgu w Wilnie, organizując jednocześnie siatkę lokali
kontaktowych, w oparciu o które miała się m.in. ewakuować z
Wileńszczyzny struktura Okręgu.

W czerwcu 1945 roku przejął obowiązki szefa Oddziału V (łączności) w
nowo organizowanym sztabie Okręgu Wileńskiego. Oficerowie Komendy
zdecydowali nie ujawniać podległych im struktur mimo formalnego
rozwiązania AK, ale podporządkować się bezpośrednio Naczelnemu Wodzowi.
Wtedy to Bukowski wznowił działalność jako kurier Komendanta Okręgu
Wileńskiego, nawiązując osobistą łączność ze Sztabem Naczelnego Wodza.
Przez kilka kolejnych lat wielokrotnie wyjeżdżał za granicę, m.in. do
Niemiec, Włoch czy Francji, przewożąc meldunki z kraju i przywożąc
rozkazy oraz fundusze.

Po 1946 roku przejął także obowiązek pracy legalizacyjnej, wykonywał
fałszywe dokumenty zarówno dla siebie jako kuriera, jak i dla
pozostałych członków Komendy. Był współtwórcą siatki wywiadowczej o
kryptonimie "Krzysztof". Prowadził także archiwum Okręgu, redagował
sprawozdania i meldunki wywiadowcze. Sprowadził do Warszawy rodzinę
swoją i żony, znalazł im pracę. Ku jego olbrzymiej radości urodził się
syn Bukowskich - Krzysztof.

Został aresztowany 28 czerwca 1948 roku podczas próby nawiązania
kontaktu z podległą Londynowi placówką łączności w Gdyni. Był to
początek prowadzonej przez MBP "Akcji X", mającej na celu rozbicie
siatki Okręgu Wileńskiego. Podczas śledztwa zachował dzielną postawę,
mimo bardzo ciężkich, wielodniowych przesłuchań. Aresztowano także jego
żonę. Mały Krzyś pozostał pod opieką dalekiej rodziny.

Trudno powiedzieć, czy było to zamierzone, ale został skazany przez
Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na karę śmierci 11 listopada 1949
roku, w Dzień Niepodległości. Jednocześnie orzeczono w stosunku do niego
utratę praw publicznych na zawsze i przepadek całego mienia (Irena
Bukowska po wyjściu z więzienia nie miała praktycznie żadnej pamiątki po
mężu, nie miała także żadnego dobytku).

Edmund Bukowski został zamordowany w Warszawie 13 kwietnia 1950 roku.

Prof. dr hab. Piotr Niwiński, Uniwersytet Gdański

http://www.naszdziennik.pl/mysl/17712,skazany-w-dzien-niepodleglosci.html

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

16. Stanisław Łukasik "Ryś" -

Stanisław Łukasik "Ryś" - żołnierz niezłomny

zdjecie

Przez lata nie wiedzieliśmy, gdzie zakopano doczesne szczątki bohaterów Polskiego Państwa Podziemnego.

Badania prowadzone przez ekipę IPN, kierowaną przez dr. hab.
Krzysztofa Szwagrzyka, doprowadziły do ustalenia, że wśród 117 szczątków
ekshumowanych z Łączki na Powązkach Wojskowych znajdują się także te
kpt. Stanisława Łukasika "Rysia". Daje to nadzieję, że ekipa IPN
odnajdzie również szczątki Hieronima Dekutowskiego "Zapory" i innych
zamordowanych wraz z nimi.

Bohater tego wspomnienia Stanisław Łukasik "Rejs" należy do pokolenia
wychowanego w Polsce niepodległej. Wydaje się zaprzeczeniem tezy latami
lansowanej przez komunistycznych historyków, jakoby opór stawiany po
wojnie dyktaturze PPR - PZPR był wyrazem toczącej się w Polsce "walki
klasowej".

Urodził się 2 sierpnia 1918 r. w Lublinie, w rodzinie robotniczej -
jego ojciec był robotnikiem kolejowym. Młody Łukasik wybrał drogę
życiową będącą marzeniem wielu młodych ludzi w dobie dwudziestolecia
międzywojennego, tj. zawodową służbę wojskową. Ukończył Szkołę
Podoficerską dla Małoletnich w Koninie, uzyskując stopień kaprala.

Służył w 23. pułku piechoty stacjonującym we Włodzimierzu Wołyńskim.
Wraz ze swoją jednostką uczestniczył w wojnie obronnej 1939 roku. Do
niewoli nie poszedł, powrócił do rodziny mieszkającej w Motyczu (pow.
Lublin) i jeszcze jesienią 1939 r. podjął konspiracyjną działalność
niepodległościową.

Początkowo działał w Związku Czynu Zbrojnego (jako komendant w
gminach Bełżyce, Jastków, Konopnica, Wojciechów). Po wejściu ZCZ do
Polskiej Organizacji Zbrojnej w końcu 1941 r. był członkiem tej
struktury, z ramienia której organizował konspirację na znanych sobie
terenach położonych na zachód od Lublina. Po scaleniu w 1942 r. POZ z
Armią Krajową został podoficerem wyszkolenia I rejonu w Obwodzie AK
Lublin-powiat i jednocześnie pełnił funkcję dowódcy rejonowego patrolu
dywersyjnego. Dowodzony przezeń patrol prowadził m.in. akcje skierowane
przeciwko niemieckiej administracji (niszczenie akt w urzędach
gminnych).

W walce z dwoma okupantami

Gdy zimą 1943/1944 konspiracja akowska w rejonie Konopnicy i Motycza
została zagrożona aresztowaniami i elewi kursu konspiracyjnej
podchorążówki z tego terenu w obawie przed "wsypą" zdecydowali się na
przejście "do lasu", Łukasik stanął na czele grupy ochotników. Pierwszą
akcję, na majątek pod zarządem niemieckim w Radawcu, wykonał z 19 na 20
stycznia 1944 roku. Dowodzony przez niego oddział bardzo szybko
rozrastał się, osiągając w lipcu 1944 r. stan 126 żołnierzy. Grupa była
silnie związana z terenem, na którym operowała.

Jak oceniał historyk Lubelskiego Okręgu AK Ireneusz Caban, Stanisław
Łukasik "Ryś": "Był rzadkim przykładem dowódcy uwielbianego nie tylko
przez swoich podkomendnych, ale i przez wiejską ludność cywilną, którą
wspierał materialnie, chronił przed zagrożeniem i unikał niepotrzebnego
narażania jej na represje niemieckie. Bardzo starannie przygotowywał
wszystkie akcje bojowe".

Gdy dowództwo Inspektoratu Lubelskiego AK próbowało dokonać "wymiany"
komendanta oddziału na oficera ("Ryś" był wówczas tylko podoficerem -
sierżantem), zamiar ten nie powiódł się. Nowy, nominalny dowódca, ppor.
zaw. Adolf Kijowski "Antek", widząc więź łączącą "Rysia" z żołnierzami,
zachował się taktownie i rozsądnie. Nie wtrącając się do dowodzenia,
ograniczył swą aktywność do reprezentowania oddziału przed przełożonymi.

Po utworzeniu w kwietniu 1944 r. zgrupowania Oddziałów Partyzanckich
8. pułku piechoty AK (OP 8) oddział "Rysia" stanowił V pluton tej
jednostki (choć faktycznie dysponował siłą kompanii). Większość
uzbrojenia oddziału pochodziła ze zdobyczy na Niemcach. V pluton OP 8.
pp AK przeprowadził bowiem szereg udanych akcji przeciwko niemieckim
siłom okupacyjnym, wśród których można wymienić m.in. ataki na
zarządzany przez SS majątek Rury Jezuickie, posterunki wojskowe w
majątkach Wrzelów i Zagłoba czy zasadzkę pod Kukawą k. Bełżyc.

28 lutego 1944 r. w zasadzce na drodze Bełżyce - Lublin pod
Wojcieszynem oddział "Rysia" odbił z konwoju SS blisko 20 aresztowanych.
W kwietniu 1944 r. wraz z innymi oddziałami osłaniał operację "Most I"
(lądowanie alianckiego samolotu pod Bełżycami). Jedna z drużyn oddziału
ochraniała pracę radiostacji Komendy Lubelskiego Okręgu AK.

"Ryś", który w końcowym okresie okupacji został awansowany do stopnia
podporucznika czasu wojny i odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, miał
ze swymi żołnierzami w ramach planu Odtwarzania Sił Zbrojnych wejść wraz
z oddziałami "Jemioły" i "Nerwy" w skład I batalionu 8. pułku piechoty
Legionów. Uczestniczył w koncentracji zgrupowania OP 8. pp w Polanówce i
na ultimatum sowieckie musiał złożyć broń. "Ryś" uniknął wówczas
zatrzymania, ale już w sierpniu 1944 r. został aresztowany przez NKWD.
Zdołał jednak uciec z aresztu przy ul. Chopina w Lublinie. Znów musiał
się ukrywać. Kontynuował konspiracyjną działalność niepodległościową.

Samoobrona przed terrorem

Wiosną 1945 r. z ludzi zagrożonych aresztowaniem, ściganych przez
NKWD i UB, ponownie zorganizował oddział partyzancki liczący około 40
żołnierzy. Jednostka ta weszła w skład zgrupowania dowodzonego przez
cichociemnego - Hieronima Dekutowskiego "Zaporę". Operowała jednak
zazwyczaj samodzielnie.

Latem 1945 r., w okresie zarządzonej przez Delegaturę Sił Zbrojnych
akcji "rozładowywania lasów", zgrupowanie "Zapory" zostało rozformowane.
Dowódcy podjęli próbę wyjazdu "na Zachód", która się nie powiodła. Dość
szybko powrócili na Lubelszczyznę i wznowili zbrojną działalność
niepodległościową - teraz w ramach Lubelskiego Okręgu Zrzeszenia WiN.
"Ryś" został wówczas jednym z najbliższych współpracowników komendanta
"Zapory".

Podczas tego etapu swej służby podziemnej miał zostać awansowany do
stopnia kapitana. Nadal dowodził oddziałem w sile około 40 ludzi
operującym głównie w powiecie lubelskim i na terenach sąsiednich.
Jesienią 1946 r. podporządkował sobie także działający pomiędzy
Lubartowem i Puławami oddział Kazimierza Wodniaka "Szatana" (komendę
przekazał Janowi Flisiakowi "Chłopickiemu", a następnie Edmundowi
Tudrujowi "Mundkowi").

Ten ostatni etap walki "Zapory", "Rysia" i ich towarzyszy broni
świetnie charakteryzuje mec. Grzegorz Wąsowski z Fundacji "Pamiętamy" w
jednym ze swych tekstów: "W wymiarze ideowym była to dla nich nadal
walka o wolność prowadzona pod sztandarami Armii Krajowej, o czym
świadczą niektóre wewnętrzne dokumenty zgrupowania i liczne, współczesne
świadectwa tych żołnierzy "Zapory", którzy doczekali odzyskania
wolności przez Polskę w 1990 r. Natomiast w wymiarze praktycznym była to
niezmienna od początku 1945 roku samoobrona przed terrorem
komunistycznym, w tym przed przeciwpartyzanckimi operacjami
organizowanymi przez NKWD, UB, MO i KBW".

Proces przy drzwiach zamkniętych

Oddział WiN dowodzony przez "Rysia" działał do kwietnia 1947 r.,
kiedy to na rozkaz dowództwa większość partyzantów zakończyła walkę i
ujawniła się. Wśród tych, którzy stanęli przed komisjami amnestyjnymi,
nie było jednak ani "Zapory", ani "Rysia". Stanisław Łukasik wraz ze
swym legendarnym dowódcą i grupą towarzyszy broni zamierzali przedostać
się na Zachód.

W wyniku zdrady zostali jednak we wrześniu 1947 r. aresztowani na
punkcie kontaktowym w Nysie. Przewiezieni do Warszawy, przeszli ciężkie
śledztwo w MBP i zostali skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd
Rejonowy w Warszawie podczas procesu toczącego się w listopadzie 1948
roku. Składowi sędziowskiemu przewodniczył Józef Badecki ("morderca w
todze" - skazał m.in. rtm. Witolda Pileckiego).

Wyroki śmierci 15 listopada 1948 r. otrzymali: mjr cichociemny
Hieronim Dekutowski "Zapora", kpt. Stanisław Łukasik "Ryś", ppor. Jerzy
Miatkowski "Zawada" - adiutant "Zapory", ppor. Roman Groński "Żbik",
ppor. Edmund Tudruj "Mundek", Arkadiusz Wasilewski "Biały" i Tadeusz
Pelak "Junak". Jedynie sądzony z nimi kpt. Władysław Siła-Nowicki dzięki
interwencji siostry Feliksa Dzierżyńskiego uniknął kary śmierci i
został skazany na wieloletnie więzienie.

Zarówno w toku ciężkiego śledztwa, jak również procesu "Zapora",
"Ryś" i ich towarzysze niedoli nie załamali się. Zapewne z tego powodu
proces grupy "Zapory" toczył się przy drzwiach zamkniętych.

Kapitan Zdzisław Broński "Uskok", który w tym czasie kontynuował
partyzancką walkę, nawiązując do losu aresztowanych "zaporczyków", w
swym pamiętniku zanotował pod datą 1 grudnia 1948 roku: "Z jak
najwyższym uznaniem należy ocenić postawę aresztowanych. Był to bodajże
jedyny z poważniejszych procesów, w którym nie udało się komunistom
opluwać sądzonych przez samooskarżenie. Z tego powodu nie robili nawet
rozgłosu z rozprawy. Niewątpliwie naszym bohaterom przez rok czasu nie
oszczędzano prób zmierzających do zrobienia szmaty z człowieka, a jednak
pozostali ludźmi!".

Skazani na przełomie stycznia i lutego 1949 r. podjęli brawurową
próbę ucieczki z więzienia MBP przy ul. Rakowieckiej. Wyskrobali otwór w
suficie celi i tą drogą zamierzali przedostać się na dach więzienia, a
stamtąd - na wolność. I tym razem nie dopisało im szczęście, zostali
bowiem wydani przez jednego ze współtowarzyszy niedoli - więźnia
skazanego za przestępstwo pospolite.

Major cichociemny Hieronim Dekutowski "Zapora", kpt. Stanisław
Łukasik "Ryś" i pięciu wymienionych wyżej oficerów i żołnierzy AK-WiN
("Zawada", "Mundek", "Żbik", "Biały" i "Junak") zostali zamordowani
strzałem w tył głowy "w majestacie" komunistycznego prawa 7 marca 1949
roku. Do końca zachowali godną postawę.

Ostatnie słowa komendanta "Zapory" brzmiały, że jeszcze "przyjdzie
zwycięstwo, jeszcze Polska nie zginęła". Egzekucję nadzorowali
wiceprokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej mjr Stanisław
Cypryszewski i naczelnik więzienia przy ul. Rakowieckiej kpt. Alojzy
Grabicki. Obecny był ppłk Marek Charbicz (lekarz) i płk Michał Zawadzki
(ksiądz). Bohaterów Polski podziemnej zabijał st. sierż. Piotr
Śmietański.

Ostatni żołnierz z oddziału "Rysia" - Tadeusz Szych "Biały" - zginął
27 października 1955 r., powieszony w więzieniu w Chełmie Lubelskim "na
mocy wyroku" sądu komunistycznego.

Dr Kazimierz Krajewski, Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej IPN w Warszawie

http://www.naszdziennik.pl/mysl/17597,stanislaw-lukasik-rys-zolnierz-nie...

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

17. jest już głęboka Noc

i może dlatego jeszcze Mocniej docierają do wyobrażni słowa o ich męstwie
i podłości ich katów....
Dobry Boże ,mam nadzieję,że znależli Spokój w Twoim Domu....Wieczna Pamieć i Wdzięczność
za ICH Bohaterstwo....

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

18. Ofiara komunistycznego

Ofiara komunistycznego bezprawia

zdjecie

Eugeniusz Smoliński został stracony 9 kwietnia 1949
r. o godz. 19.30 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Rodziny
nigdy nie powiadomiono ani o wykonanym wyroku, ani o miejscu pochówku.
Jego żona przez wiele lat łudziła się, że może żyje on gdzieś na Syberii
i wróci do Polski.

Szczątki inż. Smolińskiego odnaleziono latem 2012 r. w kwaterze "Ł" cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie.

Eugeniusz Smoliński ps. "Kazimierz Staniszewski" urodził się 8 lipca
1905 r. w Warszawie. Jego ojciec był ślusarzem i pracował na kolei. W
1924 r. ukończył gimnazjum publiczne w Warszawie i rozpoczął studia
filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim. Rok później przeniósł się na
politechnikę, gdzie kontynuował naukę na Wydziale Chemicznym.

Był wyróżniającym się studentem, pasjonował się produkcją materiałów
wybuchowych, dlatego w celach naukowych wyjeżdżał często za granicę: do
Jugosławii, Rumunii, Niemiec, Włoch i USA, gdzie odwiedzał zakłady
chemiczne.

Pracę dyplomową dotyczącą materiałów wybuchowych obronił w 1931 roku.
Jeszcze w czasie studiów podjął praktykę zawodową w Państwowej Wytwórni
Prochu w Pionkach k. Radomia. Prowadził też doświadczenia naukowe nad
produkcją prochu bezdymnego. W latach 1931-1939 sprawował kierownicze
funkcje w laboratorium chemicznym w Pionkach.

Gdy wybuchła wojna, ewakuował się do Tarnopola, a potem przeniósł się
do Radomia, gdzie pracował w fabryce kawy zbożowej i marmolady. W 1941
r. wyjechał do rodziców do Ożarowa i tam latem ożenił się z dentystką
Pelagią Arciszewską.

Od 1942 r. włączył się w działalność konspiracyjną AK w Warszawie
jako ekspert od materiałów wybuchowych. Posługiwał się pseudonimem
"Kazimierz Staniszewski". Organizował m.in. podziemną produkcję amunicji
na potrzeby Komendy Głównej AK. Był kierownikiem warszawskiego
laboratorium przy ul. Polnej 16. Bezpośrednio przed wybuchem Powstania
Warszawskiego wycofał się z konspiracji. Nie wiemy, jakie były powody
tej decyzji, być może osobiste. Był wówczas ojcem trzymiesięcznej
córeczki. Aż do zakończenia wojny pracował jako technik w firmie
budowlanej.

Straceńcze zadanie

W lutym 1945 r. Eugeniusz Smoliński został delegowany do Łęgnowa k.
Bydgoszczy, gdzie powierzono mu administrację fabryki dynamitu, w której
Niemcy w czasie okupacji produkowali nitroglicerynę i trotyl. Na bazie
DAG miał stworzyć Państwową Wytwórnię Prochu. Smoliński rozpoczął swoją
pracę jako pełnomocnik ministerstwa przemysłu ds. państwowych wytwórni
prochu. Dwa miesiące później mianowano go tymczasowym dyrektorem
naczelnym.

Jego "dyrektorowanie" było faktycznie fikcją. "Gospodarzem" tego
miejsca czuła się Armia Czerwona, która prowadziła rabunek
poniemieckiego mienia zakładu. Smoliński z poczuciem bezsilności musiał
patrzeć na demontaż niemieckiej fabryki przez Rosjan. Oczywiście
próbował interweniować u władz, ale bezskutecznie. Powiadomił swoich
przełożonych, że nie bierze odpowiedzialności materialnej za urządzenia w
fabryce. 31 sierpnia przejął oficjalnie od Sowietów kompletnie
zdewastowany zakład.

Niestety, sporządzony przez przedstawicieli nowego okupanta protokół
zdawczo-odbiorczy był bardzo pobieżny, co później wykorzystano przeciwko
inż. Smolińskiemu. Po aresztowaniu zeznał: "Protokół był spisany na
kolanie, a ilości w nim zawarte były podane na oko. Nie były ustalone
przez nas, a protokół został nam dany przez oficerów sowieckich już
gotowy do podpisu, przy czym nie dano nam czasu na sprawdzenie zawartych
tam pozycji". Później z braku dostatecznej liczby personelu i sprzętu
nie doprowadzono do końca inwentaryzacji. Fabryka zajmowała 25 km
kwadratowych.

Jednocześnie Smoliński zobowiązał się wobec władz do uruchomienia
produkcji trotylu w zakładzie do końca listopada 1946 r., co w warunkach
powojennych okazało się zupełnie nierealne. W tym czasie był dyrektorem
Zjednoczenia Państwowych Browarów w Gdańsku, a w mieście nad Brdą
pojawiał się raz w tygodniu. Sam za kierowanie pracami w Łęgnowie nie
pobierał pensji.

Projektował inwestycje, kontrolował roboty budowlane, podejmował
decyzje w sprawach finansowych. Bardzo mu zależało na uruchomieniu
produkcji prochu, ale musiał borykać się z wieloma problemami. Przede
wszystkim brakowało fachowców i inżynierów. Nie mając wystarczającego
wsparcia ze strony państwa, Smoliński próbował radzić sobie sam, m.in. z
pieniędzy, jakie udało mu się uzyskać ze sprzedaży urządzeń, wypłacał
ludziom, na których mu najbardziej zależało, wysokie premie. Miał na to
ciche przyzwolenie władz zwierzchnich w Warszawie. Gdy dopytywał się o
pieniądze na uruchomienie zakładu, usłyszał: "Ratujcie się, jak chcecie,
i czekajcie".

W szponach UB

Kolejno podawane daty uruchomienia produkcji w Łęgnowie były coraz
bardziej odległe. To spowodowało, że latem 1947 r. sprawą zainteresował
się Urząd Bezpieczeństwa, który rozpoczął inwigilację pracowników
zakładu. Na początku sierpnia 1947 r. bezpieka zatrzymała pierwsze
osoby. 13 sierpnia, około godziny 19.00 bydgoscy milicjanci aresztowali
Eugeniusza Smolińskiego i przekazali go najpierw do dyspozycji Komisji
Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, a potem
decyzją prokuratora Urzędowi Bezpieczeństwa. Zarzucano mu celowe
sabotowanie produkcji trotylu w Łęgnowie, co było oczywistym absurdem,
zważywszy na pasję, z jaką od młodości zajmował się produkcją materiałów
wybuchowych.

W czasie śledztwa początkowo przebywał w areszcie Powiatowego Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy, potem kolejno przerzucano go do
więzień w Koronowie, w Bydgoszczy przy Wałach Jagiellońskich, a nawet
przez kilka miesięcy na Rakowiecką w Warszawie.

Po trwającym ponad rok śledztwie Smoliński wraz z grupą najbliższych
pracowników stanął przed sądem wojskowym. Funkcjonariusze aparatu
bezpieczeństwa postawili mu sfingowane zarzuty niegospodarności i
działania na szkodę zakładu, oskarżając go m.in. o zakupy na wolnym
rynku (!).

Kuriozalne zarzuty, które świadczyły o odpowiedzialności inż.
Smolińskiego za powierzony sobie zakład, zostałyby z pewnością oddalone
przez niezawisły sąd. W sowieckim protektoracie wymiar sprawiedliwości
działał jednak na polityczne zamówienie.

13 października 1948 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Bydgoszczy skazał
Eugeniusza Smolińskiego na karę śmierci. Prezes NSW dr Władysław
Garmowski uznał, że na łaskę nie zasługuje. Z prośbą o ułaskawienie
wystąpiła najbliższa rodzina skazanego: żona Pelagia i ojciec Julian
Smoliński, oraz prof. Tadeusz Urbański, dziekan Wydziału Chemicznego
Politechniki Warszawskiej. Pisał m.in.: "O ile mi wiadomo, na pierwszy
zew radiowy PKWN stawił się do pracy i dzięki tym wysiłkom uratował
poniemiecką recepturę produkcji materiałów wybuchowych dużej wartości,
udostępniając ją przemysłowi państwa polskiego. Tytuł moralny do
niniejszej prośby daje mi głębokie przekonanie, że inżyniera
Smolińskiego można zresocjalizować bez sięgania do kary eksterminacji i
że mógłby on być jeszcze jednostką społecznie pożyteczną". Prezydenta
Bieruta ta argumentacja nie przekonała i 19 marca 1949 r. odmówił
skorzystania z prawa łaski.

Dr Alicja Paczoska-Hauke, Delegatura IPN w Bydgoszczy

http://www.naszdziennik.pl/mysl/17840,ofiara-komunistycznego-bezprawia.html

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl