Chłopaki ze Szmelcpaki i Al Capone z ulicy Floriańskiej
W latach 70. ubiegłego stulecia Kraków doczekał się wreszcie własnej, miejskiej kapeli podwórkowej. Miasto było, owszem, rozśpiewane, i to co najmniej od czasów smoka wawelskiego, ale pojawienie się Szmelcpaki to próba dorównania tej klasy ośrodkom miejskiego folkloru, co Lwów, Wilno czy Warszawa ze swoimi kapelami „Chmielna” i „Czerniakowska” albo Łódź z „Bałuciarzami”. Właściwie każde z większych miast w naszym kraju miało swoją kapelę. Muzykujące po krakowskich podwórkach i blokowiskach niewielkie zespoły z gitarą, akordeonem i banjo, to charakterystyczny obrazek z czasów wczesnego PRL-u. Papierowe zawiniątka z zawartością paru złotych gęsto sfruwały wówczas z okien i lądowały na trawniku. W końcu trafiały, pieczołowicie zbierane przez bezpośrednio zainteresowanych do przeznaczonego na ten cel kapelusza albo futerału od gitary.
Niniejszy tekst, to fragmenty książki Pani Katarzyny Siwiec
"Andrusów Król".
Publikuję za zgodą autorki.
Zanim Makino trafił do Szmelcpaki, miał za sobą udział w konkursach „Szukamy młodych talentów” i „Ocalmy od zapomnienia” oraz występy w kabaretach: Belferek, Roksana, Grupa Dębnicka, Gołębiorze i Chachary.
Kobyliński uważa się za ojca chrzestnego Szmelcpaki. Kiedy rodziła się nowa kapela, występował na deskach teatru Starego w przedstawieniu Marty Stebnickiej. Tam, pomiędzy nim, grającym na gitarze, a akordeonistą i jeszcze jednym aktorem uderzającym w bęben pojawił się taki oto tekst: „Hej, chłopoki ze szmelcpoki, jak zagromy, uzbroimy”. Nie trzeba było dalej szukać; Szmelcpaka to dobra nazwa; oznacza starą wiarę, starych muzyków. W tym przypadku akurat pasowało jak ulał.
Wraz z pojawieniem się Makina, do kapeli zawitał ożywczy ferment. Nie chodzi tylko o to, że on, najmłodszy, bo świeżo po trzydziestce, grał z artystami znacznie bardziej zaawansowanymi jeśli nie w ulicznym muzykowaniu, to na pewno metrykalnie, bo starszymi o 20, 30, a nawet i 40 lat. W repertuarze serwującym głównie klimat starych przebojów lwowsko – wileńsko – warszawskich (niektórzy rozpoczynali swe kariery właśnie tam) otworzył się również i rozdział krakowski. Starzy śpiewali swoje wiekowe, nieprzemijające tanga w stylu: „Graj skrzypku graj”, „Skrwawione serce”, „Tango milonga”, „Ta ostatnia niedziela”, a Makino lansował piękno swego ukochanego Krakowa. Sypał jak z rękawa nieśmiertelnymi hitami jak choćby: „Ludwinowskie tango”, „Kto wypowie twoje piękno”, „Andrusów zwierzynieckich jestem król”, „W Krakowie na Bielanach” albo „Płynie Wisła płynie”. Doszły jeszcze teksty Jacka Stwory, Tadeusza Strumińskiego i te przysyłane od ludzi. Muzykę komponował Antoni Mleczko, redaktor Polskiego Radia. Taki właśnie lwowsko-wileńsko-warszawsko-krakowski mix wybrzmiewał trzy razy w tygodniu na ulicy Floriańskiej, gdzie zespół miał swoją pierwszą, poważną trasę koncertową. Na początku wszystko trwało pół godziny, a z czasem, kiedy Floriańska stała się najbardziej rozśpiewaną i roztańczoną ulicą w mieście, koncerty przeciągały się do trzech albo i czterech godzin. Przystanki wyznaczono przy Bramie Floriańskiej, pod sklepem „Bata” oraz przy restauracji „Żywiec”, gdzie zresztą (siła wyższa!) występy dobiegały końca.
Każdy miał swoją „ksywkę”. Akordeonista Edward Rataj to był Księżyc Buła, bo kiedyś powiedział, że jest muzykiem, a papiery na to dał mu księżyc. Jerzy Guzikowski (gitara, akordeon – nomen omen „guzikówka”) został nazwany Chlebuś. Dlatego, że jak za okupacji uciekał przed ścigającymi go hitlerowcami, zgubił swój środek utrzymania - harmonię, którą taszczył na plecach. Wrócił się po nią i mówi: oddajcie mi ją, bo to mój chlebuś. Henryk Tatarczuch to Lewy, bo lewą ręką grał na skrzypcach. Aleksander Fedewicz, najstarszy członek zespołu z siedemdziesiątką na karku miał ksywkę Baby, od piosenki „Baby, ach te baby”. Na Stanisława Tałacha (akordeon) wołano Cygan, zaś Aleksander Kobyliński już wówczas zwał się Makino.
Towarzystwo było imprezowe, dowcipne i, co tu dużo mówić, za kołnierz nie wylewające. Nie byli odporni na popularność i trochę psuły ich pieniądze (a były to czasy, kiedy Urząd Skarbowy nie przeszkadzał sławić uroku Krakowa,ani żadnego innego miasta). Krakowianie kochali te muzyczne pochody ulicą Floriańską, zatem całe stosy pieniążków lądowały w czapce lub gitarze Makina, która, ciężka od bilonu ważyła nawet i…30 kilogramów. Zespół stał się nieodłącznym elementem miejskich i podmiejskich uroczystości, jak: święto Gazety Krakowskiej, Dni Krakowa, wszelkie otwarcia i jubileusze, bez których Kraków nie byłby Krakowem. Występy Szmelcpaki uświetniły m. in. pamiętny przejazd pierwszego pociągu nowootwartej linii kolejowej Kraków-Zakopane. Szmelcpaka stała się też ważnym towarem eksportowym, więc wyjeżdżało się z koncertami za granicę (do demoludów, rzecz jasna).
Członkowie zespołu aż zielenieli z zazdrości obserwując z jakim trudem najprzystojniejszy z nich opędza się od swych wielbicielek. Wówczas jeszcze Makino był w stanie zliczyć wszystkie swe miłosne podboje, prowadził przynajmniej staranne, dotyczące tej sfery notatki. Szybko stał się posiadaczem bogatej kolekcji miłosnych liścików, nieśmiałych – w stylu: może wypilibyśmy kawusię? (to od nastolatek). Albo też: Będę czekała tam a tam, o tej i o tej godzinie (od mężatek po trzydziestce).
Al Capone z ulicy Floriańskiej
Po dwóch latach przygody ze Szmelcpaką, Makino wyleciał z niej z wielkim hukiem, na dalszą muzyczną przyszłość zaopatrzony w wilczy bilet od szefa zespołu. Gwiazda ulicy Floriańskiej okazała się, jego zdaniem: pijakiem, bandytą, złodziejem, oszustem i…kobieciarzem. (To ostatnie zawiera, być może, odrobinę prawdy). Listy z opinią, której nie powstydziłby się sam Al Capone, piętrzyły się na komendach i komisariatach milicji mając za zadanie postawić szlaban na jakiekolwiek publiczne występy ich głównego bohatera. Niewiele brakowało, a pięćdziesiąta trzecia z kolei gitara zostałaby roztrzaskana o czyjąś głowę… Cóż, znowu trzeba było grywać po podwórkach, weselach, imieninach.
Nie było jednak czego żałować. Poziom wykorzystywanych przez Szmelcpakę tekstów (częstochowskie rymy w rodzaju głowa – krowa) gwałtownie spadał i rodzaj wykonywanych przez zespół piosenek nie licował, zdaniem Aleksandra Kobylińskiego, z wymaganym od miejskiej kapeli fasonem. Jako artysta miał większe ambicje. Rajcowały go już w tym czasie teksty poetyckie, chciał śpiewać o Krakowie, do czego zresztą dopingowała go mama – skrzypaczka, pianistka i nauczycielka muzyki. Wkrótce trafił pod skrzydła Estrady Krakowskiej, a następnie Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych. Już niebawem miał się otworzyć zupełnie nowy rozdział na jego artystycznej drodze; rozdział zatytułowany: ANDRUSY.
O Szmelcpace przypomina mu dzisiaj żółta czapka staruszka, spoczywająca przez te wszystkie lata na wspomnianej pięćdziesiątej trzeciej gitarze. Ktoś, podczas jednego z pamiętnych koncertów na ul. Floriańskiej, chciał to osobliwe nakrycie głowy kupić. Ponieważ Makino upierał się, że nie sprzeda jej nawet za tysiąc dolarów, a nachalny fan Szmelcpaki wymachiwał całkiem grubymi banknotami, pozostali członkowie zespołu w efekcie nie odzywali się do swego lidera przez całe dwa tygodnie. Nie mogli przeżałować nie wypitych piw…Bo to była historyczna czapka. Makino kupił ją w sławnym nawet na drugiej ziemskiej półkuli sklepie pani Kurzydłowej za 125 zł, 60 gr., więc jak mógł ją tak po prostu sprzedać? Dziś czeka na swoje miejsce w muzeum Jerzego Harasymowicza, które, miejmy taką nadzieję, w końcu zaistnieje w jego ukochanych Bieszczadach. Czapka ma tam trafić razem z ową nieszczęsną pięćdziesiątą trzecią gitarą.
Casanova z Półwsia
Makino zawsze miał szczęście do kobiet. Był ogromnie kochliwy, a u samego progu kariery jasnowidząca Gizela wywróżyła mu aż pięć żon. Prawdą jest, że wzdychały do niego wszystkie damy; piękne i brzydkie, młodsze i starsze, a nawet o wiele za młode. Nie na samym wzdychaniu się kończyło, bard krakowskiej ulicy otrzymywał od swych wielbicielek mnóstwo listów, liścików, karteczek. Kolekcjonował te wszystkie wyznania, propozycje mniej i bardziej wprost; kiedyś bez zająknięcia wymieniał imiona owych dam, potrafił odtworzyć całą historię znajomości. Jednak po pewnym czasie nie mógł się już w tym wszystkim połapać. W przypływie nostalgii, dla poprawy humoru, sięga do swych osobliwych zbiorów, by podładować akumulator jakimś skreślonym ręką kolejnej wielbicielki wierszem:
„Opowiedz mi bajkę
O tym, że mnie kochasz,
Że zrobisz dla mnie wszystko,
Że kot pali fajkę
A królewna śpi
I świat beze mnie jest pustką.
Opowiedz mi bajkę
Zaśpiewaj piosenkę
Tę tylko dla mnie jedyną
Że bardzo mnie pragniesz
I dla mnie żyć chcesz
Nie zamienisz na żadną inną.”
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz