Pewne sprawy nie ulegają przedawnieniu - Wojciech Piotr Kwiatek "Obywatel"

avatar użytkownika Maryla

Oprawcom na usługach systemu komunistycznego mogło się wydawać, że już zawsze pozostaną bezkarni. Uniewinniani przez kolejne sądy w nowej, demokratycznej Polsce, nigdy nie rozliczeni za popełnione zbrodnie, dożyliby zapewne sędziwego wieku. Pojawił się ktoś, kto wziął  sprawiedliwość we własne ręce...


Obywatel – człowiek-widmo, który wymierza kary za zbrodnie poprzedniego systemu – zaczął już polowanie. Na celowniku ma kolejnych funkcjonariuszy tzw. Eskadry, specjalnej grupy operacyjno-dochodzeniowej SB, którzy katowali i zabijali członków opozycji solidarnościowej. Politycy, byli esbecy, ludzie mediów – nikt nie jest bezpieczny.
Zaniepokojony rząd powołuje specjalny oddział, którego zadaniem jest złapanie Obywatela. Także obawiający się o swe życie byli funkcjonariusze SB rozpoczynają polowanie na zabójcę. Jednakże Obywatela, który jest niczym krzyk sumienia bezradnej Polski, nie da się po prostu uciszyć.


Dla jednych jest krwawym mścicielem, dla innych po prostu obywatelem. Kim jest naprawdę?

Przewidywana data wprowadzenia tytułu do sprzedaży: kwiecień 2012

 


Wojciech Piotr Kwiatek

studiował rusycystykę na Uniwersytecie Wrocławskim i polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W 1977 r. obronił pracę magisterską o współczesnej polskiej powieści kryminalnej, wydaną później jako "Zagadki bez niewiadomych. Kto i dlaczego zamordował polską powieść kryminalną?" (2007).


Zadebiutował w 1986 r. minipowieścią kryminalną Za żadne pieniądze, która sprzedała się w nakładzie 200 tys. egz. Rok później – jako Bert O’Flowerty - wydał zbiór „amerykańskich” nowel kryminalnych Słaba płeć, który również okazał się sukcesem wydawniczym. Dwie następne książki, utrzymane w konwencji

political thriller

– to "Gra o wszystko" (1991) i "Akrobaci i kuglarze" (1993).


W latach 1979–1990 prowadził dwie serie powieści kryminalnych: „Klub Srebrnego Klucza” i „Ewa wzywa 07…”. W latach 1976–1986 był recenzentem nowości literatury kryminalnej w dwutygodniku „Nowe Książki”. Obok literatury sensacyjno-kryminalnej pasjonuje się polityką, filmem i historią najnowszą.

Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. W katowni na Strzeleckiej przesłuchiwali nocą

Z ppor. w stanie spoczynku

Jerzym Skorupińskim ps. "Bem", żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych, rozmawia Mariusz Bober


Po
wkroczeniu na ziemie polskie jednym z pierwszych celów Sowietów stali
się żołnierze podziemia niepodległościowego, traktowani jako największa
przeszkoda w zniewoleniu naszego kraju. Pan był jednym z tych, którzy
znaleźli się już na pierwszych listach do aresztowań przez NKWD...

-
Przygotowywali je członkowie Gwardii Ludowej oraz wywiad terenowy
Polskiej Partii Robotniczej. Od wkroczenia Armii Czerwonej na ziemie
polskie działał trybunał wojenny sowieckiego kontrwywiadu wojskowego -
Smiersz. Jego funkcjonariusze od razu nawiązywali kontakty z komórkami
organizacyjnymi komunistów w Polsce i zbierali od nich informacje o
polskich oddziałach walczących z Niemcami. Zaraz potem przeprowadzano
aresztowania, głównie żołnierzy podziemia niepodległościowego.

Jaką działalność podziemną prowadził Pan w ostatnich miesiącach przed aresztowaniem w kwietniu 1945 roku?
-
Pomiędzy 7 marca 1944 r. a połową października 1944 r. byłem żołnierzem
NSZ, części autonomicznej, która była związana umową scaleniową z Armią
Krajową, okręg 1A Warszawa-Południe, Komenda Wojskowa Powiatu nr 5
Pruszków. W tej strukturze mieścił się Samodzielny Batalion im.
Brygadiera Mączyńskiego z siedzibą dowództwa w mirkowskiej fabryce
papieru w Jeziornie Królewskiej (obecnie Konstancin-Jeziorna). W
pierwszym miesiącu Powstania Warszawskiego batalion Mączyńskiego
utworzył powstańczą kompanię leśną im. "Szarego", która działała w
Lasach Chojnowskich. Brałem udział w walce kompanii leśnej obok gajówki
na Zimnym Dole 25 sierpnia 1944 roku. Nasza kompania stawiła wtedy opór
oddziałom niemieckim, które okrążyły Lasy Chojnowskie. Zginął wówczas
nasz dowódca por. Marian Orłowicz ps. "Antek", dwóch żołnierzy i dwóch
ochotników - Rosjan. Wkrótce potem kompania została rozwiązana.
Niewielka grupa poszła w kierunku Gór Świętokrzyskich. Mnie i części
pozostałych kolegów wydano rozkaz powrotu do konspiracji.

Traktowanie
żołnierzy podziemia niepodległościowego było jasnym świadectwem tego,
jak Sowieci rozumieli "wyzwolenie" Polski - jako narzucanie
komunistycznego zniewolenia...

- Tak. Sowieci mieli taką
metodę, że zapraszali dowództwa polskich oddziałów partyzanckich rzekomo
na rozmowy, potem je rozbrajali i aresztowali ich i całe oddziały
partyzanckie. Dowódców rozstrzeliwali na miejscu albo wywozili na
Wschód, szeregowych żołnierzy zaś zwykle do gułagów. Na teren mojego
ówczesnego miejsca zamieszkania, czyli Piaseczna pod Warszawą, sowiecka
czołówka frontowa wkroczyła 16 stycznia 1945 r. ok. godz. 23.00.
Dowództwo naszego batalionu skoncentrowane było wtedy w Piasecznie oraz
na terenie Zalesia Dolnego i Górnego. Po wkroczeniu Sowietów od razu
zaczęto ewakuację. Prowadziłem wówczas jednoosobową komórkę
legalizacyjną w siatce informacyjnej batalionu (wywiad). Zajmowałem się
wydawaniem niemieckich kenkart, m.in. naszym żołnierzom, na oryginalnych
blankietach. Zdobywaliśmy je, bo NSZ miały swoich ludzi w Polskiej
Wytwórni Papierów Wartościowych w Warszawie, gdzie Niemcy je drukowali.
Na przełomie stycznia i lutego miałem odprawę wraz z kolegą u swojego
dowódcy przed planowanym wymarszem na Zachód, zgodnie z instrukcją z
października 1943 r. Naczelnego Wodza gen. Kazimierza Sosnkowskiego,
dotyczącą połączenia się z siłami aliantów. Nasz dowódca zapytał nas,
czy chcemy się ewakuować. Postanowiliśmy zostać, więc przydzielono nam
prowadzenie punktów kontaktowych. Mieli się do nas zgłaszać łącznicy i
przekazywać np. informacje lub jakieś materiały. Ale do chwili mojego
aresztowania tylko raz zgłosił się do mnie łącznik z poleceniem
przekazania sprzętu komórki legalizacyjnej koledze z batalionu
Mączyńskiego. Wkrótce potem, 6 kwietnia 1945 r., zapukał do mnie oficer
ze Smierszu w towarzystwie dwóch żołnierzy.

Co było formalnym powodem aresztowania?
-
Zostałem oskarżony o "działania szpiegowskie na tyłach Armii
Czerwonej". Gdy oficer Smiersz zaczął mnie przepytywać, zrozumiałem, że
wiedzą, iż wystawiałem fałszywe kenkarty. W ten sposób potwierdziły się
informacje, które nieco wcześniej przekazał mi aresztowany kolega z
batalionu w Piasecznie Jerzy Bader. Powiedział, że Smiersz aresztował
wielu żołnierzy NSZ i ma już informacje także o tych, którzy są jeszcze
na wolności. Funkcjonariusz NKWD domagał się wydania broni, powielacza i
radiostacji. Ale nasz batalion nie miał radiostacji. Powielacz
natomiast dawno został zabrany do Zalesia. Broń zaś (kilka pistoletów i
rewolwerów) miałem tak dobrze ukrytą, że by jej nie znaleźli. Nie
przyznałem się więc do posiadania żadnej z tych rzeczy. Funkcjonariusz
Smiersz nie wiedział natomiast, że miałem ukrytą ewidencję osobową
całego batalionu, która nawet przetrwała wojnę. W latach 90. przekazałem
ją do Archiwum Akt Nowych. Natomiast broni nie odzyskałem. Cztery lata
temu dom, w którym była ukryta, został zburzony przez nowego
właściciela, a gruzy wywiezione. Podczas przesłuchania zrozumiałem, że
Smiersz przejął kenkarty i sprzęt do ich wyrabiania, który przekazałem
podchorążemu "Turewiczowi" (Jerzy F.). Znaleźli je podczas aresztowania
go w Jeziornie wraz z moją fotografią, która była mu potrzebna do
wystawienia mi nowej kenkarty. Nie było więc sensu, abym zaprzeczał, że
prowadziłem komórkę legalizacyjną.

Skazali Pana za podrabianie niemieckich kenkart?
-
To wystarczało, aby do moich akt osobowych po zakończeniu śledztwa
wpisać zaocznie wyrok ośmiu lat zsyłki na Wschód. Przyznałem się do
tego, co już wiedzieli, czyli prowadzenia komórki legalizacyjnej,
podkreślając, iż zajmowałem się tylko tym. Podczas przesłuchania
zrozumiałem też, że Sowieci bardzo się spieszyli. Front przesuwał się
ciągle do przodu, a Smiersz i NKWD musiały podążać za nim. Co innego
bezpieka. Ona miała dużo czasu, więc męczyła ludzi miesiącami, a nawet
latami. W dodatku mnie przesłuchiwali młodzi, niedoświadczeni
funkcjonariusze NKWD. Ci doświadczeni przesłuchiwali w Warszawie przy
ul. Strzeleckiej 8, gdzie mieściła się siedziba kierownictwa NKWD na
centralną Polskę, w której urzędował Iwan Sierow [zastępca szefa
Smiersz, współodpowiedzialny za mord katyński, pojmanie i wywiezienie do
Moskwy 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, zorganizowanie
obławy augustowskiej w 1945 r. i wywózkę Polaków z Kresów II RP - red.].

Poznał Pan metody "śledcze" NKWD? Na ujawnieniu jakich informacji najbardziej im zależało?
-
Gdy nie chciałem podpisać zeznania napisanego tylko po rosyjsku,
podszedł żołnierz i uderzył mnie gumową pałką w głowę. Zatoczyłem się,
ale przypomniałem sobie, że zeznania wymuszone w świetle prawa są
nieważne. Więc ostatecznie podpisałem protokół. To im wystarczyło. 15
kwietnia przewieziono mnie jeepem (Sowietów wyposażyli w te samochody
Amerykanie) do więzienia we Włochach pod Warszawą przy ul. Cienistej 4, a
zaraz potem do znanego więzienia NKWD przy ul. Strzeleckiej 8. Nie
byłem tam jednak przesłuchiwany. Miałem czekać na przewiezienie do
specłagru nr 10 w Rembertowie. Na Strzeleckiej byłem jednak świadkiem
śmierci polskiego żołnierza, prawdopodobnie oficera, który zmarł w
wyniku katuszy zadanych mu przez NKWD.

Kto to był?
-
Przez wartownika wywoływany był jako Miński. Przywieziono go gdzieś po
20 kwietnia 1945 roku. Był wysoki, miał postawę polskiego oficera.
Wyglądał na blisko 35 lat. Był ubrany w bryczesy i piękną kurtkę na
kożuchu obszytą samodziałem. Został wezwany na przesłuchanie już
pierwszej nocy. W katowni na Strzeleckiej przesłuchiwano więźniów tylko
nocą. Nastawiali wtedy radio najgłośniej, jak się dało, by zagłuszyć
krzyki męczonych ludzi. Z samego mojego batalionu im. Mączyńskiego
naliczyłem sześciu żołnierzy, którzy byli katowani w tym budynku. Gdzieś
po godz. 1.00 w nocy Mińskiego przyprowadził wartownik. Wszedł do
naszej celi bardzo blady. Zaczął rozmawiać z najstarszym w naszej grupie
wiekiem i rangą płk. Zygmuntem Marszewskim [były p.o. komendant Obszaru
Warszawskiego AK - red.]. Tajemniczy więzień opowiadał, że był mocno
bity. Pytali go, po co przyjechał do Warszawy i do kogo. Ale nic im nie
powiedział. Marszewskiemu przekazał tylko, że przybył z Katowic. Pod
Warszawą przesiadł się do kolejki EKD. Wysiadł przy ul. Nowogrodzkiej.
Tam, w podziemiach, przy kasach biletowych czekało jednak NKWD,
wyłapując spośród przyjeżdżających wszystkich mężczyzn mających postawę
żołnierzy. Tam go aresztowali. Podczas przesłuchania nie przyznał się,
skąd ani w jakim celu przyjechał. Dostał za to tamtej nocy co najmniej
200 batów. Następnej nocy przyszedł już do celi przytrzymywany przez
wartownika. Gdy ten zatrzasnął za nim drzwi, zwalił się po prostu na
podłoże stanowiące mieszaninę miału węglowego, trocin i rozdrobnionej
słomy, na którym spaliśmy. Zobaczyłem jego zmasakrowane biciem plecy. To
była miazga koloru granatowo-krwistego. Powiedział tylko Marszewskiemu,
że nikogo nie wydał. Po wprowadzeniu do celi trzeciej nocy Miński od
razu się położył. Nic nie mówił. Nie mogłem wtedy zasnąć. Gdzieś po
północy nagle ocknął się i przewrócił na wznak. Wkrótce potem zmarł na
moich oczach. Strażnicy dosłownie wywlekli jego ciało z celi.

Był Pan więziony m.in. w specłagrze NKWD w Rembertowie. Przetrzymywani tam żołnierze mieli być wywożeni na "nieludzką ziemię"?
-
Tak. Do tego obozu wieziono mnie amerykańską ciężarówką dodge. Trafiłem
do sali na terenie byłej fabryki Pocisk w Rembertowie. Okazało się, że
był tam już przetrzymywany mój ojciec, choć aresztowano go dwa dni po
mnie. Spotkałem tam też niektórych moich kolegów z NSZ. Niewiele
brakowało, a zostałbym uwolniony dzięki odważnej akcji poakowskiego
oddziału dowodzonego przez ppor. Edwarda Wasilewskiego ps. "Wichura", z
byłego okręgu AK "Mewa-Kamień". Niestety, wrota do hali, w której byłem
przetrzymywany, zostały rozbite dopiero pod koniec akcji i w efekcie nie
zdążyłem uciec. W tym czasie "Wichura" już wycofywał się z 500
uwolnionymi więźniami, bo z Warszawy nadciągały oddziały NKWD. Wkrótce
potem pozostałych więźniów wraz ze mną przewieziono do specłagru NKWD nr
3 w Poznaniu, a stamtąd trafiłem 1 sierpnia do więzienia w Rawiczu. Po
trzech miesiącach przewieziono mnie do Warszawy, do karno-śledczego
więzienia nr III, zwanego też "Toledo". Gdy w listopadzie przyjechał do
Warszawy premier Stanisław Mikołajczyk, ogłoszono amnestię. Dzięki temu
zwolniono mnie, ale tuż przed opuszczeniem więzienia zapowiedziano, że
jeśli pisnę jedno słowo o tym, co widziałem w więzieniu, to... i w tym
momencie ubek znacząco się uśmiechnął.

Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120303&typ=my&id=my17.txt

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl