♦ „Nie chcemy komuny!” (16) Piotr.W.Jakubiak
Odcinek 16
Prędzej, czy później…
W końcu stało się to, co musiało się stać prędzej czy później. Wiedziałem przecież, że aresztowanie kogoś z mojej siatki było tylko kwestią czasu. W pierwszych dniach marca 1984 aresztowano Prochowską, a po miesiącu – Kazika Patera, z którym ja osobiście nigdy się nie kontaktowałem od początku wojny. Co najwyżej spotykaliśmy się przypadkiem na ulicy, co w tak małym miasteczku było zupełnie naturalne. Prochowska po prostu dostarczyła mu biuletyn przez swoją córkę. Kaziu musiał być śledzony, bo oficjalnie nosił znaczek Solidarności na ubraniu przez całe lata stanu wojennego. Po tropie córki trafili do Prochowskiej. Po kilku tygodniach śledztwa, podobno bardzo straszona, Prochowska się załamała i wydała mnie.
Wydarzenia te znalazły po latach swoje odbicie w oficjalnej historii, jakkolwiek nie obyło się bez pomyłki w dacie o dwa lata:
„W kwietniu 1982 r. aresztowano Kazimierza Patera (przewodniczącego Komisji Zakładowej w PKS w Sandomierzu i Piotra Jakubiaka (przewodniczącego „Solidarności” Oświaty w Sandomierzu) za kolportaż i działalność w podziemiu”.
Tak więc z dwu przypadkowo aresztowanych osób, tylko jedna wiedziała, co aktualnie robię – i ta mnie wydała. Szkoda, że w tym momencie nie pamiętała o przysiędze. Złamanie przysięgi będzie powodowało coraz straszniejsze wyrzuty sumienia, prześladujące ją do śmierci. Ja nie wydałem nikogo, konsekwentnie odmawiając zeznań. Kółko się zamknęło: ubecja miała pod kluczem trzy osoby. Na wolności pozostała siatka, która rzeczywiście potrafiła działać beze mnie.
Rewizja
Było to rano 18 kwietnia, w środę. Tym razem przyszli po mnie do szkoły. W czasie lekcji weszła dyżurna uczennica szkoły: zostałem wezwany do dyrektora. Widząc po drodze obstawione wejścia, zrozumiałem, w jakiej to sprawie wzywa mnie dyrektor. W kancelarii wystraszona sekretarka, dyrektor i dwu młodych ubeków. Grzecznie zapytali dyrektora, czy mógłbym obecnie wyjść z nimi. Ależ oczywiście… Wszystko to było przedstawienie dla zachowania pozorów cywilizacji.
Zawieźli mnie cywilnym samochodem najpierw do domu na rewizję. Kiedy przyszedłem w ich towarzystwie do mojego mieszkania na czwartym piętrze, okazało się, że Grażyna była już na to przygotowana. Wcześniej zrobili rewizję u jej rodziców na parterze tego samego bloku. Teraz wpadli z nienawiścią do mojego mieszkania. Teściowa przyszła na górę i chciała zabrać Pawła do siebie. Grażyna powiedziała jednak, żeby został i wszystko widział. Miał już sześć lat i czas było zacząć uczyć go historii. Ubecy zaczęli szczegółową rewizję pokoju, a mnie z Pawłem pozwolili wyjść do kuchni, żeby coś zjeść. Otworzyłem szprotki i zrobiłem herbatę i tak jedliśmy z Pawłem to śniadanie, udając, że wszystko jest w porządku. Wiedziałem równocześnie, że może już za godzinę trzeba będzie się pożegnać, pewno na długo.
Na komendzie
Po rewizji sprowadzili mnie na dół do samochodu i odwieźli znaną drogą do „komendy wojewódzkiej” na ulicy Mickiewicza. Tu siedziałem kilka godzin w pustym pokoju. Siedziałem obojętnie, nie wstając z krzesła, nie próbując wyjść z pokoju, nie domagając się niczego. Wiedziałem, że to by nic nie dało, że jakiś czas trzeba teraz spędzić w więzieniu. Nie zamierzałem dawać im tej satysfakcji, żeby wiedzieli, że cokolwiek robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. Wyłączyłem się już wtedy. Takie wyłączenie się jest jedynym sposobem na przejście więzienia bez większej szkody dla zdrowia psychicznego. Mijał czas, który wykorzystywałem na przemyśliwanie przyszłych scenariuszy. Wreszcie przyszedł jeden osobnik. Jak się potem dowiedziałem, nazywał się Tadeusz Pachnik.
Zaczął monolog, który znałem już z poprzednich zatrzymań w 1978 i w 1982 roku. Zadawał też pytania, ale nie spodziewał się odpowiedzi na nie. W czasie tej próby nieformalnego przesłuchania „podporucznik” Pachnik wyzywał mnie wszystkimi znanymi sobie brzydkimi wyrazami. Starał się wyrazić obrzydzenie, jakie sprawiał na nim mój widok:
- Ty gnoju! Ty śmierdzielu! Podniosłeś rękę na Polskę ludową! Polska ludowa dała ci wykształcenie, a ty tu świnisz! Ty tu z takimi… Komu ty służysz? Imperialistom i odwetowcom. Chodziliśmy za tobą. Dawaliśmy ci znaki… Ale to nic nie pomogło. Jakubiak robi swoje. Ty zakuty łbie! Ty kwadratowy łbie! Tfu! Tfu! Tfu!
Widać było, że przed aresztowaniem sprawiałem mu przez dłuższy czas dużo trudności. Potem zaczął się przechwalać, że jakoby wszystko wiedzieli od dawna i wreszcie stwierdził: „operacyjnie jesteśmy bardzo daleko…”, dał mi w zęby i polecił wyprowadzić.
W piwnicach katowni
Znalazłem się w pustej celi w piwnicy, dobrze mi znanej sprzed dwu lat. Miałem dość czasu na myślenie. Szybko straciłem poczucie czasu. Wreszcie po kilkunastu długich godzinach, zapewne na drugi dzień, zostałem odwieziony suką do „starej komendy” przy ul. Zawichojskiej. Były to budynki siedemnastowiecznego klasztoru, otoczone wysokim murem. W czasie okupacji niemieckiej mieściło się w nich gestapo, a po tzw. „wyzwoleniu” – jego następca, Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Tuż za murem była główna szosa – ulica Zawichojska, ulica Mickiewicza, skrzyżowanie z ulicą Żeromskiego, na której kilka lat wcześniej mieszkałem, kościół, seminarium duchowne, w którym założyłem skrzynkę kolporterską… Naprzeciwko – Brama Opatowska i kamieniczka, gdzie w roku 1980 Solidarność miała biuro. Przechodzący chodnikiem ludzie nie myśleli, co dzieje się za klasztornym murem.
Był to najgorszy areszt, jaki w życiu widziałem. Przyjmujący mnie milicjanci potraktowali mnie jak mordercę. Trzymali na smyczach psy – owczarki alzackie – bez kagańców, które warczały ponuro i tylko czekały na pozwolenie rzucenia się na mnie. Po szczegółowej rewizji, sprawdzeniu kieszeni, włosów, uszu, ust, kazali mi się rozebrać i wypiąć. W tym momencie byłem tak oszołomiony, że nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. Chodziło o sprawdzenie, czy nie schowałem czegoś w odbycie.
Prawdopodobnie była to standardowa czynność w tym areszcie. Dla aresztanta, który jeszcze kilka godzin temu był profesorem prowadzącym lekcję, był to jednak szok. Miałem prawo spodziewać się najgorszego. Dalsze tortury jednak nie nastąpiły. Jeden z milicjantów sprowadził mnie do piwnicy. Wydawało mi się, że na zimnych odwiecznych murach klasztoru widzę ślady krwi moich poprzedników, którym strzelano tu w tył głowy.
Potykałem się w prawie całkowitej ciemności na stromych, wąskich i nierównych schodach. W ciemnej i brudnej celi leżało na podłodze trzech ludzi. W kącie koło drzwi stał „wojtek”. Była to duża blaszana beczka, potwornie zardzewiała i śmierdząca. Nie chciałem myśleć o tym, co się w niej znajdowało, ale wyobraźnia pracowała niezależnie od mojej woli. Wydawało się, że okna w tej celi nie było w ogóle. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do piwnicznego półmroku, patrzyłem na ściany, na których widniały ślady kilkuset lat użycia, zatarte napisy pozostawione przez pomordowanych w ostatnim półwieczu.
W tej małej celi było 2 złodziei i jeden malwersant. Pierwszy raz spotkałem ten rodzaj więźnia. Był załamany swoją wpadką. Widocznie nie spodziewał się, że to będzie kiedykolwiek możliwe. Jego kumple zawiedli. Prawie płakał myśląc o rodzinie, o wyroku, który go czekał. Obiecywał sobie, że jeżeli kiedykolwiek wyjdzie z więzienia, będzie się zajmował tylko hodowlą pieczarek, nigdy więcej nadużyciami gospodarczymi. Nie miałem do niego specjalnej sympatii, jako że znajdował się po przeciwnej stronie barykady, był pewno członkiem nomenklatury.
Nigdy nie myślałem, że będę siedział w jednej celi z członkiem partii, gdyż zapewne takowym był. Również nie spodziewałem się zobaczyć swojego byłego ucznia jako milicjanta. Pokazał się w drzwiach. – Panie profesorze, panie profesorze, potrzebne to było panu? – wykrztusił tylko. Przyniósł mi papierosy. Obaj byliśmy oczywiście zakłopotani sytuacją. Od tego momentu zacząłem ponownie palić, bo wszyscy więźniowie palili. Była to jedyna dozwolona przyjemność, nieodłączna część życia więziennego.
„Kruczki” prawne
Na Zawichojską przywieźli nas, tzn. mnie i Kazika Patera, w Wielką Sobotę. Następnego dnia była Wielkanoc i moja żona spróbowała dostarczyć mi jakąś namiastkę święconego. Naiwnie wyobrażała sobie, że z okazji Wielkanocy pozwolą jej na wejście na teren aresztu. Jakiś milicjant huknął na nią z góry po chamsku i zagroził poszczuciem psami. Wystraszona i zapłakana odeszła. Jednak święcone potrafiła mi podać jeszcze tego samego dnia. Nie wiedziałem wtedy o tym, że mieliśmy obaj z Kazikiem adwokata. Była to Iwona, żona Andrzeja Miąsika. Grażyna poszła do Miąsika zaraz w dniu naszego aresztowania, a ten zdecydował, że nie on będzie nas bronił, ale Iwona. Jako powód podał fakt, że był internowany. Przyjęliśmy to wtedy za dobrą monetę. Dopiero po ćwierćwieczu dowiedziałem się, że Miąsik był tajnym współpracownikiem ubecji i to był rzeczywisty powód, że występowanie jako nasz obrońca byłoby dla niego nieco zbyt skomplikowane. Być może obawiał się mimowolnego zdemaskowania, co w tak groteskowej sytuacji łatwo mogło się przydarzyć.
W tym czasie Grażyna poprzez Iwonę dotarła do prokuratora Ireny Mazurkiewicz-Kondrat, która uświadomiła ją, dlaczego zostaliśmy aresztowani. Przynajmniej w jej wyobrażeniu. Otóż w Sandomierzu nie było do tej pory prawdziwego procesu politycznego. Potrzebny był jej do wykazania się przed władzami, co miało jej pomóc w dalszej karierze. Potrzebny był jej też odpowiednio wysoki wyrok. Przewidywała dla mnie kilkanaście lat więzienia. W rzeczywistości o tych sprawach decydowała wyłącznie ubecja. To oni decydowali o tym, kto i kiedy ma być aresztowany i jaki ma dostać wyrok. Nie miała też racji, że w Sandomierzu nie było poprzednio żadnego procesu politycznego. Chyba że miała na myśli czas po 13 Grudnia. Poprzednio, nawet nie tak dawno przed rokiem 1980, bywały tu procesy polityczne, żeby wymienić tylko Jana Kozłowskiego, założyciela Solidarności Wiejskiej.
Sankcja
Na trzeci dzień milicjanci zaprowadzili mnie na górę. Był tam Pachnik i drugi ubek, o którym Pachnik wyraził się, że to jest jego „przełożony”. Osobnik przedstawił się jako „kapitan” Zbróg i zapytał:
- Więc twierdzicie, że jesteście niewinni?
- Jestem czysty jak łza i wszyscy o tym wiedzą.
- No, jeszcze zobaczymy, jak będziecie śpiewali. Wyprowadzić.
Już w czwartek, 19 kwietnia, dostałem sankcję prokuratorską na 3 miesiące. Oczywiście nikt mi nie mówił, gdzie będę siedział, ani w ogóle nic. Zaczął się beznadziejny czas więziennego letargu przerywanego tylko dźwiękiem „batorego” na korytarzu, który to dźwięk zwiastował posiłek. Po moich doświadczeniach w aresztach dwa lata temu nic nie mogło mnie specjalnie zdziwić. Nie spodziewałem się innego jedzenia, niż było wtedy, ani lepszej kawy. Faktycznie jedzenie było nieco gorsze i podawane w brudniejszych miskach niż w 1982 r. Mimo wszystko chleb wydawał mi się dobry. I nie było to złudzenie. Po latach miałem się dowiedzieć, że zagraniczni korespondenci aresztowani w czasie stanu wojennego w Polsce nie mogli się nadziwić przedniej jakości naszego chleba, smalcu, pasztetówki. Stwierdzali, może z odrobiną przesady, że wyżywienie w polskich aresztach było lepsze niż na przyjęciach we francuskiej ambasadzie w Warszawie.
Gorzej było z higieną. Korespondenci siedzieli w areszcie w Warszawie i zapewne tylko kilka godzin czy najwyżej dwa dni. Tu trzeba było kiblować przez czas nieokreślony. Ubecja obiecywała mi wiele lat. Nawet biorąc pod uwagę wszelkie poprawki, moja sytuacja wyglądała smutno. Wiedziałem, że dostanę taki wyrok, jaki im będzie odpowiadał ze względów propagandowych i wszystkich innych i że ten wyrok nie będzie miał nic wspólnego ze sprawiedliwością.
Cele w aresztach milicyjnych nie mają żadnych urządzeń sanitarnych. „Wojtek” czyli kibel służył do oddawania moczu. Poza tym raz na dzień wyprowadzali nas pojedynczo do ciemnej ubikacji na końcu korytarza. Wtedy też zabierało się ten kibel i wylewało się go w ubikacji. Była to rosyjska odmiana ubikacji, to znaczy tylko dziura w podłodze. Kibel dźwigało dwu ludzi.
Przez cały czas przebywania w areszcie milicyjnym w Sandomierzu byłem tylko raz wyprowadzony na spacer. „Spacernik” miał kształt trójkąta o boku długości kilku metrów, bo był to kąt między budynkiem klasztoru, murem seminarium duchownego i wysokim murem, odgradzającym kompleks klasztorny od ulicy Zawichojskiej. Widać z niego było tylko skrawek nieba u góry i wysokie drzewo tuż za murem. Tylko beton i udeptana ziemia. Ani źdźbła trawki.
Przed obliczem
24 kwietnia doprowadzono mnie przed oblicze prokuratorki Ireny Mazurkiewicz-Kondrat. Miała to być konfrontacja, to znaczy równocześnie wprowadzili tam Prochowską, która bezwstydnie zeznała, że namówiłem ją do przynależności do tajnej organizacji i do rozpowszechniania nielegalnych wydawnictw. Oświadczyła, że byłem organizatorem i kierownikiem tej tajnej organizacji (unikała nazwy Solidarności). Nie dodała tylko, że przysięgała na Krzyż, że dochowa tajemnicy organizacyjnej. Prokuratorka nie pytała jej o to. Kazała wyprowadzić Prochowską, po czym zapytała mnie, czy przyznaję się do zarzucanych mi czynów. Odpowiedziałem tylko, dokładnie jak poprzednio Zbrógowi:
- Jestem niewinny. Jestem czysty jak łza i wszyscy o tym wiedzą.
Była to wypowiedź dość bezczelna, ale wiedziałem, że prokuratorka nie będzie mnie biła. Nawet ubecy w jej obecności nie zamierzali mnie bić, a więc była to jedyna okazja, żeby się krótko wypowiedzieć.
Na korytarzu zauważyłem przez moment Kazika Patera, który na pewno był już po konfrontacji z Prochowską. Porozumieliśmy się wzrokiem i to wystarczyło, żeby się upewnić, że żaden z nas nic nie powiedział, ani nie zamierzał mówić. Dopiero w długi czas po wyjściu z więzienia dowiedziałem się, że Kazik był torturowany przez Pachnika i wspólników dużo okrutniej niż ja. Ubecy sadzali go na taborecie odwróconym do góry nogami. Chodziło im o to, żeby jedna z nóg taboretu wbijała się w odbyt. Utrzymywali go w tej pozycji przez wiele godzin. Rezultatem był potem rak odbytu. Żona Kazika, Marysia, była w tym czasie w ciąży. Na skutek ciężkich przeżyć była zmuszona tę ciążę przerwać. To znowu spowodowało komplikacje i ogólne pogorszenie zdrowia. Marysia umarła wkrótce po przybyciu do Kanady, zostawiając Kazika z trojgiem dzieci.
25 kwietnia, w środę, czyli po tygodniu od aresztowania, przewieźli mnie razem z Kazikiem do Załęża. Oczywiście nie dostaliśmy się do jednej celi. Ja skończyłem pod celą 712.
Znowu Załęże
Więzienny „psycholog” zapisał: 27.04.84 r.Po raz pierwszy przebywa w AS. Wcześniej nie karany. Do zarzucanego mu przestępstwa nie przyznaje się. Mieszka z żoną i 1 dzieckiem. Żona pracuje, zarabia ok. 10 tys. Warunki materialne rodziny są złe. Z rodziny nikt nie był karany. Jest zdrowy, leczony psychiatrycznie nie był. Kontakt zewnętrzny będzie utrzymywał z żoną i rodzicami. Posiada wykształcenie wyższe – ukończone w 1971 r. w Rzeszowie – zobowiązany do udokumentowania wykształcenia w ciągu miesiąca. Osobiście spokojny, zamknięty w sobie. Zapoznano z regulaminem i porządkiem dnia. Deklaruje poprawne zachowanie. Jest byłym internowanym. Próśb nie zgłasza.
W piątek 27 kwietnia byłem umówiony z Michałem Pęksą na przystanku PKP w Garbatce. Mieliśmy iść na naszą tradycyjną wspólną wędrówkę. Spędziłem ten weekend, jak i wszystkie następne, w celi Załęża. Nie wiem, co Michał sobie pomyślał. Być może do tego czasu dowiedział się już o moim aresztowaniu. Bloki więzienne nie zmieniły się od czasów internowania. Tyle tylko, że teraz były zamknięte nie tylko piętra, ale i poszczególne cele. Załęże było nadal aresztem śledczym, czyli wszyscy więźniowie byli niewinni, słusznie zwani ogólnie złodziejami a nie kryminalistami. Oczywiście byli wśród nic nieliczni prawdziwi kryminaliści i mordercy, była grypsera, bardzo agresywna, na szczęście nie w mojej celi.
Złodzieje z mojej celi, jak wszyscy inni, mieli szacunek dla Solidarności. Pomimo tego pierwszego wieczoru kazali mi zameldować się do pilnowania kostki na korytarzu. Oświadczyłem, że nie będę pilnował, nie dając im poznać, czy wierzę w ten kawał, czy nie. Sam nie byłem pewien, co jest więzienną rzeczywistością, a co tylko żartami z żółtodziobów. Kostka była przecież jak najbardziej rzeczywista. Trzeba było swoje więzienne ubranie składać w kostkę, podobnie jak w wojsku, i wystawiać je razem z butami za drzwi, które klawisz w tym celu otwierał. Położyłem się spać, chociaż złodzieje twardo straszyli. Czasem klawisze współpracowali ze złodziejami w tym znęcaniu się nad nowo aresztowanymi, co w ich przekonaniu było niewinnymi żartami.
Byłem nieco wystraszony, bo zdawałem sobie sprawę, że jestem na łasce i niełasce złodziei. Ubecja mogła też mieć między więźniami swoich ludzi. Za pewnik przyjmowało się zawsze, że wszystko, co jest mówione pod celą, dojdzie do uszu ubecji. Moi współmieszkańcy byli zwykłymi złodziejami w śledztwie, w większości pierwszy raz aresztowanymi. Tylko jeden był recydywistą, znawcą zwyczajów więziennych. Te, które trzeba było stosować pod celą, ograniczały się do kilku prostych zasad. Ubikacja nazywała się tu bardachą. Kto chciał z niej skorzystać, musiał się najpierw upewnić, że nikt w tym czasie nie je. Krzyczał: „Szamią? Nie szamać! Bardacha!”. Meldował też głośno w zależności od sytuacji: „Stoi się!, Siedzi się!, Plomba!, Można szamać!”. Każdy sprzątał po sobie i codziennie kto inny czyścił i froterował całą podłogę.
Wychodziło się na spacery celami. Spacernik był, w porównaniu do skrawka ziemi w Sandomierzu, duży. Nie był to jednak ten sam spacernik, co dwa lata temu. Siedziałem w innym bloku i widocznie do niego należał inny spacernik. Jednak wygląd i rozkład piętra był taki sam, jak tego w czasie internowania. Na obu końcach korytarza znajdowały się „świetlice”, to jest puste sale z dużym stołem i kilkoma krzesłami. Do takiej „świetlicy” wpuszczano nas w zastępstwie spaceru, kiedy wyjście na dwór było niemożliwe z powodu deszczu lub z powodu trudności organizacyjnych.
Pewnego dnia, siedząc na krześle przy takim stole znalazłem się nagle w czasie przeszłym, w roku 1982. Widocznie wtedy też był taki moment, kiedy siedziałem na krześle przy dokładnie takim samym stole, w identycznej sali. Przymknąłem oczy i zdawało mi się, że na korytarzu słychać gwar internowanych, że drzwi się otworzą i oni tu wejdą. Może były to ich duchy. Drzwi się nie otworzyły. Były zamknięte na klucz. Był rok Orwellowski, 1984.
W celi więźniowie palili, rozmawiali, parzyli herbatę, którą nazywali „czaj”. Była tak mocna, jak tylko dało się ją zrobić. W domu w Zamościu matka nazywałaby ją esencją. Jeden czy dwa kubki takiego „czaju” wypitego wieczorem zapewniały całą bezsenną noc. Prawdopodobnie była też bardzo szkodliwa na serce. Tylko raz dałem się namówić na wypicie tej herbaty. Natomiast papierosy paliłem już prawie nałogowo.
Przesłuchania
9 maja miałem pierwsze przesłuchanie w Załężu. Przesłuchania zaczynały się jakiś czas po śniadaniu. Oczywiście bez zegarka trudno ten czas określić dokładnie. Na korytarzu jakiś ruch. To klawisze i kalifaktorzy. Ale gdzieś tam otwiera się klapa. Potem kroki w kierunku… Tak, zatrzymały się przy naszej klapie. Zamka zgrzyt. Spokojnie zsuwam się z koja. Trzeba dbać o serce. Cóż więcej mogę w tym kierunku zdziałać: wyjmuję wszystkie zebrane dotychczas proszki i połykam. Niewiele tego: dwie i pół żółtej tabletki. Nie mają żadnej innej nazwy. Nazywają się żółte. Bo kiedy dostałem się do lekarza i zgodnie z instrukcją złodziei zacząłem narzekać na psychiczne dolegliwości, bóle i zawroty głowy itp., lekarz powiedział, dokładnie jak w więziennej anegdocie:
- Pani Zosiu, dajmy mu tabletek.
- Których, panie doktorze, białych czy żółtych?
- A których mamy więcej?
- Żółtych, panie doktorze.
- To dajmy mu żółtych.
Więc zjadam swoje żółte i idę z klawiszami. Na dole zostawili mnie w specjalnej sali. Moim prześladowcą był ubek Tadeusz Pachnik. Musiał mnie znać i obserwować już od lat, ale dobrze się ukrywał. W czasie tego aresztowania w 1984 zobaczyłem go po raz pierwszy. Przyszedł po jakimś czasie. Zaczął po dobroci, namawiając mnie do przyznania się, opowiedzenia o wszystkim i podpisania. Oczywiście odmówiłem składania zeznań. Wtedy zaczął działać tak, jak go nauczyli w szkole milicyjnej w Szczytnie. Zdjął marynarkę, położył pistolet na stole, podwinął rękawy koszuli. Podszedł do mnie.
-Ty gnoju! Ty śmierdzielu! Zgnieciemy cię jak robaka! Podnosisz rękę na Polskę! Polska ludowa dała ci wykształcenie, a ty co?! Służysz imperialistom i odwetowcom! Będziesz gadał, czy nie?! – zdjął mi okulary i położył je na stole. Wrócił i uderzył mnie kilka razy po twarzy. Bił dosyć silnie, ale najwidoczniej tak, żeby nic nie uszkodzić. Nie stawiałem oporu. Chwiałem się tylko po każdym uderzeniu, w końcu oparłem się o ścianę.
- Nie opieraj się o ścianę, bo ściana państwowa – ryknął Pachnik. Opluł mnie i dodał jeszcze kilka wyzwisk. Z obrzydzeniem podszedł do stołu, wziął okulary i założył mi je na nos, jakbym był jakąś rzeczą. Wyszedł i po chwili zjawił się Nikodem. Ten odgrywał rolę porządnego ubeka:
- Przepraszam, panie Piotrze, kolega trochę się zdenerwował.
Starał się nawiązać rozmowę na obojętne tematy:
- No, jak tu panu w Załężu? Ma pan jakieś życzenia?
Monologował spokojnie, nie zauważając jak gdyby tego, że nie odpowiadałem na jego pytania. Wytłumaczył mi, że mam prawo odmówić odpowiedzi na pytania, ale że oni i tak sporządzą protokół, że śmiało mogę odpowiedzieć na pytania formalne, jak imię i nazwisko, miejsce urodzenia, przynależność do Związku. Przecież to jest oczywiste.
Nie miałem jeszcze wystarczającego doświadczenia. Ten ubek potrafił zmienić tok mojego myślenia i wydało mi się, że rzeczywiście nie ma w tym nic złego, jeżeli potwierdzę to, co i tak jest oczywiste. Przyszedł Pachnik, zaczął od nowa, jak gdyby przedtem nic się nie stało:
- Na czyje polecenie poszedł pan do seminarium? Dla koga pan pracował? Kto stanowił kierownictwo organizacji? Panie Jakubiak, czy zdaje pan sobie sprawę, że odmawiając zeznań pogarsza pan tylko swoją sytuację? Przecież my i tak wszystko wiemy. Pan wie, że my wszystko o panu wiemy. Po co ta cała gra. Możemy przecież całą sprawę zakończyć jak inteligentni ludzie i pomyśleć o ulgach dla pana. Czy tu jest panu tak dobrze? Czy nie chciałby pan wrócić do żony, czy nie chciałby pan wrócić do domu?
Milczałem cały czas i nie zmieniałem wyrazu twarzy. Ciągle miałem przed oczami rysunek tego Indianina z broszury podziemnej. Stał z założonymi na piersiach rękami i z kamienną twarzą. Byłem całkowicie wyłączony i prawdopodobnie Pachnik to rozpoznał. Przerwał na chwilę i nagle podszedł do mnie blisko:
- Piotrek, zbudź się!
To była nowa forma zwracania się, której do tej pory nie stosował. Stał za nią jakiś ukryty chwyt psychologiczny. Widocznie ubeccy psychologowie opracowali i taką metodę, która według nich mogła być skuteczna w wypadku całkowitego wyłączenia się więźnia. Na mnie jednak nie działała. Pachnik usiadł przy stole, zaczął ciężko pracować i po jakiejś godzinie sporządził protokół:
Protokół przesłuchania, 9 maja 1984
Przesłuchujący: ppor. Tadeusz Pachnik
Przesłuchiwany: Piotr Jakubiak
- Czy pamięta dzień wprowadzenia stanu wojennego?
- Pamiętam.
- Czy zaprzestał prowadzenia działalności?
- Odmawiam odpowiedzi.
- Jak długo pan był zatrudniony w ZSZ nr 1, w jakim charakterze?
- Od 1971 roku, w charakterze nauczyciela przysposobienia obronnego.
- Czy był pan karany?
- Nie.
- Czy był internowany?
- Byłem internowany od 13 maja 1982 roku.
- Czy pan zna powód internowania?
- Tak, za działalność przed stanem wojennym.
- Kto wybrał pana Przewodniczącym Komisji Zakładowej Oświaty i Wychowania?
- Na wskutek (!) zebrania pracowników oświaty.
- Kto pracował z panem?
- Oprócz mnie na etacie był Włodzimierz Niemczyk, natomiast sekretarka komisji Ligia Kurasiewicz pracowała społecznie.
- Kto z pracowników szkoły – nauczycieli należał do Solidarności. Dotyczy Szkoły Podstawowej nr 1 w Sandomierzu.
- Aleksandra Paralusz. Innych nie pamiętam.
- Od kiedy zna Aleksandrę Paralusz?
- Bliżej nie znam tej kobiety.
- Kiedy pan poznał Marię Teresę Prochowską- Frańczak?
- Odmawiam odpowiedzi.
- Czy prawdą jest to, co mówiła Prochowska na konfrontacji. Jeżeli nie, to dlaczego by miała używać takich twierdzeń?
- Odmawiam odpowiedzi.
- Czy prawdą jest, że pan zajmował się działalnością godzącą w PRL?
- Odmawiam odpowiedzi.
- Czy pan świadomy jest popełnionego czynu. Jeżeli tak, to na czym to polega.
- Odmawiam odpowiedzi.
- Czy podejrzany uważa, że w obliczu przedstawionych mu dowodów brak udzielenia odpowiedzi w linii obrony będzie mu pomocny.
- Uważam, że świadomy jestem czynu, jaki mi zarzuca się i świadomy sankcji grożącej za to przestępstwo uważam, że nie wyjaśniając żadnych okoliczności sprawy będzie dla mnie lepiej.
- Czy tego rodzaju taktyka była przedmiotem i uwarunkowaniem działań w podziemiu, tzw. Strukturach byłej Solidarności.
- Odmawiam odpowiedzi.
Świadomy swojej sytuacji uważam, że działając w swojej obronie świadom jestem, że nie mogę udzielić żadnych wyjaśnień związanych z działalnością struktur byłej Solidarności, albowiem godzić one mogą bezpośrednio we mnie.
Brak podpisu.
Dał mi ten protokół do przeczytania. Treść w przybliżeniu odpowiadała przebiegowi przesłuchania. Oczywiście wszystkie sformułowania, łącznie z charakterystycznymi dialektyzmami, pochodziły od Pachnika. Odmówiłem podpisania. Wyszedł i po kilku minutach zjawił się klawisz, który odprowadził mnie pod celę. Poczułem się jak w domu. Byłem szczęśliwy. Sprawdziłem się jeszcze raz. W mojej głowie było zupełnie pusto. Tylko jakieś tam cytaty z literatury: Głupi ubeku, gdybyś w mateczniku siedział, nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział. Tyle. Poza tym nic. Jestem cały pusty. Nie wiem nic o sobie ani o żadnym człowieku, nie wiem nic o wolności ani o celi. Jestem zmęczony. Włażę na kojo. Złodzieje zajmują się swoimi sprawami. Nic nie mówią, ale dobrze obserwują. Gdyby trzeba było pomóc, to pomogą. Leżę na zasłanym łóżku w środku dnia, niezgodnie z regulaminem, ale to drobna sprawa. Teraz już będzie spokój. Cały dzień. I na długo. Może na parę tygodni, może na parę dni, ale do jutra na pewno.
24 maja było drugie przesłuchanie. Pachnik odgrywał swoje zwykłe przedstawienie. Wyjął pistolet i położył go na stole. Zdjął marynarkę, powiesił ją na krześle, podwinął rękawy. Stałem pod ścianą, gdzie mnie klawisze postawili. Podszedł, zdjął mi okulary, położył je na stole. Ostatnie pytanie:
- Będziesz mówił?
Uderzył mnie w twarz dosyć mocno. Zachwiałem się i oparłem o ścianę.
- Nie opieraj się o ścianę! To własność państwowa!
Posłusznie wyprostowałem się. Nie opierałem się o ścianę. Nie stawiałem oporu. Nic nie mówiłem. Miałem zamiar przetrzymać bicie, tortury, wszystko. Pachnik lubił bić w twarz. Pluł na mnie przy tym i wyzywał, żeby dać świadectwo swemu obrzydzeniu i żeby się bardziej podniecić. Uderzył jeszcze kilka razy, zmęczył się. Poszedł do stołu, ubrał się i sporządził protokół.
- Chodź tu! Przeczytaj!
Podał mi okulary. Przeczytałem. Protokół był krótki i zgodny z prawdą:
Protokół przesłuchania
24 maja 1984
przesłuchujący: ppor. Tadeusz Pachnik
przesłuchiwany: Piotr Jakubiak
Przesłuchiwany w dniu dzisiejszym podejrzany w dalszym ciągu odmawia złożenia jakichkolwiek wyjaśnień w prowadzonym śledztwie, związanych nawet z jego linią obrony.
- Podpisz to!
Pokręciłem głową:
- Nie.
- Nieważne, wszystko jedno – schował protokół do teczki i wyszedł.
Ubecy obrabiali mnie zawsze we dwu, w zasadzie na zmianę. Przez jakiś czas Pachnik, a potem Nikodem. Ostatnie przesłuchanie w Załężu różniło się tym, że byli obecni obaj równocześnie, przez co ubecki monolog przybierał pozory dialogu:
- Kto dał wam prawo narażać tylu ludzi? – pytał Pachnik.
- Może mu ktoś dał – zjadliwie wtrącał Nikodem.
Ja przez cały czas milczałem. Wyglądało na to, że rzeczywiście wierzyli, że podziemna Solidarność była zorganizowana tak jak ich własna „SB”, to znaczy każdy szczebel miał wyższego przełożonego, który wydawał mu rozkazy. Na samej górze tej wyobrażonej hierarchii znajdowała się zapewne CIA, tak jak u nich KGB, Moskwa, zwana przez nich „centralą”.
Piotr Wiesław Jakubiak
cdn.
Strona na której publikujemy wspomnienia
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz