Pawełek: Wyprawa na róg starej mapy (żyleta.info)

avatar użytkownika natenczas

 


 

Jest takie miasto, którego historia zdecydowanie przesłania smutną teraźniejszość… Miasto, którego współczesność chowa się gdzieś zawstydzona, odurzona zamglonym blaskiem dawnej świetności… W tym mieście sny przywołujące kadry starych fotografii trwają jeszcze długo po przebudzeniu… To tam zapiera nam w piersiach dech, bo choć formalnie jesteśmy za granicą, to każdy wręcz kamień odzywa się do nas po polsku. Taki jest dzisiaj nasz Zawsze Wierny  Lwów… to Leopolis Semper Fidelis, będące niedoścignionym wzorem walecznego, polskiego patriotyzmu, za co zbiorowo jako Miasto wraz ze swoimi Mieszkańcami zostało udekorowane przez Marszałka Józefa Piłsudskiego Krzyżem Virtutti Militari. I żeby doświadczyć powyższych doznań wystarczy pokonać niecałe czterysta kilometrów, czyli mniej niż w czasie wakacyjnej wyprawy na Hel.

Do tego wyjazdu przymierzaliśmy się od paru lat. Zawsze towarzyszyło temu coś, co można określić mianem fatum – ze świńską grypą włącznie, która zamknęła granicę gdy wszystko wydawało się być już w zasięgu ręki. Ten wyjazd był kwestią głębokiej duchowej potrzeby, ale z uwagi na fakt, że ciągle stało coś na przeszkodzie, potrzebny był jakiś konkretny pretekst – taki imperatyw, przed którym nie ma już odwołania. I oto na początku roku zadzwonił do mnie zaprzyjaźniony z naszym środowiskiem wieloletni działacz na rzecz Polaków na Wschodzie, Rafał Dzięciołowski. Słuchaj – mówi – pod koniec stycznia we Lwowie będzie ekspozycja wystawy związanej z tematyką Powstania Styczniowego na terenie obecnej Ukrainy, której jestem współautorem. Co tu dużo mówić – jesteście mile widziani.

Przymknąłem oczy i ujrzałem obraz: nasz herbowy wieniec, złożony przez  delegację OFMC w imieniu kibiców Legii Warszawa, na Górce Powstańców Styczniowych na Łyczakowie, nasze znicze na Cmentarzu Orląt… Cynkuję do Foxxa – Wyobrażasz to sobie?
– Wyobrażam…
Decyzja mogła być jedna.  Tym razem jedziemy, żeby nawet z nieba żabami padało.

Oczywiście od samego początku fatum podjęło z naszą inicjatywą bezpardonową walkę. Przerzedziło nasze szeregi na wiele sposobów, a jak okazało się to niewystarczające – niemal w ostatniej chwili unieruchomiło nam samochód. Niemniej jednak triumf woli lub łaska Ducha Świętego spowodowała, że tuż po północy 29 stycznia skromniutka kibolska delegacja była gotowa do akcji. Ta delegacja – to ursynowski charakterniak najlepszej starej szkoły – Robert i… ja. Towarzyszył nam znany dokumentalista, Mariusz Pilis, autor głośnego filmu „List z Polski”, prywatnie kibic Wisły Kraków. Był też właściciel użyczonego samochodu. Nie kibol, acz figura grubo zapisana w dziejach Strefy WN.

Przed wyjściem z domu, z przyzwyczajenia rzuciłem okiem na samochodową mapę Polski z 1938 roku. Prosta sprawa – jedziemy klasyczną, przedwojenną trasą: Warszawa, Lublin, Zamość, Żółkiew, Lwów.

Zrywna, stupięćdziesięciokonna maszyneria dodawała mi skrzydeł, przy których te od red bulla mogą zaledwie unosić komara.  Było pusto, sucho, radyjko dobrze grało, a termometr pokazywał minus piętnaście stopni. Działo się…  Na granicy byliśmy bardzo szybko. Nie wjeżdżałem na Ukrainę od 10 lat, więc dało się zaobserwować parę zmian, wśród których wiodącą była ta, że służby polskie były bardziej nieprzyjemne od ukraińskich. Ba! Ukraińcy puścili nas jak swoich – i nie trzeba było żadnych tłumaczeń, że to co jest w bagażniku „ce winok na Łyczakiwskij Cwintar” i innych różnych jakie pamiętam. Mały szok, ale spoko.

O szóstej rano wjechaliśmy do Lwowa, to znaczy minęliśmy niebieską tablicę z napisem Lviv. Najpierw te sowieckie blokowiska, przy których również betonowy Ursynów wydaje się być dziełem sztuki. I potem jest takie rondo. Przejechaliśmy je na wprost i nagle…  czas uciekł siedemdziesiąt trzy lata wstecz. Znaleźliśmy się na ulicach Zamarstynowa. Nieremontowany od 1939 roku oryginalny bruk, a z niego raz sterczące, to znów zapadające się w nim tramwajowe szyny. Dla naszego samochodu to była gehenna i mordęga do kwadratu, ale dla naszych oczu i dusz – Raj na Ziemi. Niesamowite, cudowne, nie do oddania zwykłym słowem. Nasz Wiślak pokazuje te rzędy kamienic. – Gdyby to doprowadzić do stanu sprzed wojny – Kraków nawet by się do Lwowa nie umywał. I to mówi on, Krakus… Ale taka jest prawda.

No więc toczymy się ulicami Zamarstynowa, ani żywej duszy – i to, że nie przenieśliśmy się w czasie uświadamia nam zaparkowana na chodniku pięćdziesięcioletnia ruska ciężarówka, a także wyjący niemiłosiernie na tych poniszczonych torach poranny tramwaj.
W myślach słyszę nieodżałowanego Zbigniewa Herberta: – „Na samym rogu tej starej mapy, jest kraj do którego tęsknię”. Tak… To Jego Miasto, które nosił w sobie do końca swych dni.

Widzimy Kopiec Unii Lubelskiej. Czyli, żeby dotrzeć do Śródmieścia trzeba odbić w prawo i zaraz potem w lewo. Wszystko po przedwojennym bruku, po którym kiedyś wiózł mnie ukraiński taksówkarz i krzyczał – Pan! Tu była Polska i to potrzebne, by była tu Polska…
O, ja przepraszam, co za klimat…

Docieramy do Śródmieścia. Mijamy Akademicką, kolumnę Mickiewicza na Placu Mariackim, wjeżdżamy na Wały Hetmańskie zwieńczone przepięknym Teatrem Wielkim. Po środku Wałów stoi dziś szpecący to miejsce monument jakiegoś Ukraińca. W normalnych czasach dumnie prezentował się tam pomnik Jana III Sobieskiego, który na cokole ma wyrytą dedykację od Miasta Lwowa, a który wegetuje dziś sobie na zesłaniu w bardzo odległym z tej perspektywy Gdańsku.  Parkujemy w bocznej uliczce. Na termometrze minus dwadzieścia dwa stopnie…

Idziemy na spacer. Teatr Wielki fantastycznie odbija blask wstającego świtu. Mijamy dopiero co oddany wiernym kościół Jezuitów, a po prawej gmach Galicyjskiej Kasy Oszczędności. Jesteśmy przy Mickiewiczu. Nie ma czasu, żeby skręcić za Georgem w prześliczną Akademicką – Mariusz musi się dostać do kościoła Bernardynów. Zatem zaraz jesteśmy na Placu Bernardyńskim, w kościele trwa msza wschodniego obrządku. W kamienicy obok widzę knajpę, w której urzędowałem przed laty… Mróz trzyma. Jeszcze wszystko pozamykane, nie ma gdzie się ogrzać przy kawie, wracamy więc do samochodu. Po drodze mijamy monumentalną charakterystyczną kamienicę „Starego Szprechera”. Wpatrujemy się w gzymsy dzielące parter od piętra, tam był taki napis… Jest! „UL. RUTOWSKIEGO”. Jeszcze się uchował…

Robimy samochodem małą rundę po uliczkach Śródmieścia i łapiemy trochę ciepła. Ale lepiej się łazi, no i tej bryczki aż szkoda. Więc przejdziemy się na Rynek ulicą Krakowską. Przy Ratuszu witają nas lwy. W części Rynku, gdzie jest słynna Czarna Kamienica jakaś babuszka rozpoczyna niedzielę z miotłą w ręku. Na pytanie, gdzie można wypić herbatę wskazuje drewniane drzwi w bramie na końcu sieni. Faktycznie otwarte. Schody prowadzą w dół. Widzę czarny tryzub na czerwonym tle, kelnerka zamiast „dobryj deń” mówi do nas „sława Ukrainu!” – obok jakiś koleś w mundurze UPA, na ścianach plakaty UNA UNSO – no psiakrew, zaraz mnie jasny szlag trafi -  jesteśmy w „Kryiwce” czyli „Kryjówce” znanej też jako „Bunkier”, na który nacięła się w zeszłym roku moja znajoma. Zbieram chłopaków, oświecam ich gdzie wleźliśmy i, delikatnie mówiąc,  informuję, że nie jest to miejsce, gdzie będziemy cokolwiek konsumować. Natychmiast wyszliśmy. Normalna knajpa była otwarta w kamienicy na rogu, naprzeciw  studni Diany. „Kopalnia Kawy”, czy coś w tym stylu. Pokazywali ją zresztą dzień wcześniej w polskiej telewizji.

Czas się wybrać na Łyczaków. O 10.00. jesteśmy umówieni przy ul. Św. Piotra i Pawła z Markiem Horbaniem – prezesem Pogoni Lwów i ekipą od wystawy. Idąc Aleją Legionów głośno gadamy. Mija nas młody chłopak. Taki w wieku studenckim. Zagaja najczystszą polszczyzną – Polacy?! A skąd dokładnie przyjechaliście? Mówimy co i jak. Na słowa o Pogoni Lwów ożywia się. Też bierze udział w tym przedsięwzięciu. – Moja matka – Polka, ojciec – Ukrainiec – mówi – ale ja czuję się Polakiem, chodziłem do Polskiej szkoły, a teraz najchętniej wyjechał bym na studia do Polski, ale nie stać mnie na paszport. Na imię miał Walery – kapitalny gość. Towarzyszył nam już do końca naszej wizyty.

Przebijamy się samochodem na ten Łyczaków. Powybijany bruk pamięta czasy Franciszka Józefa, acz za II RP miał się jeszcze bardzo dobrze. Jadę mniej niż dwadzieścia na godzinę, by nie rozwalić zawieszenia. Toczymy się w dół i zatrzymujemy vis a vis Bramy Głównej Cmentarza Łyczakowskiego. Tam czekają już Lwowiacy przystrojeni w barwy Pogoni, za chwilę podjeżdżają chłopaki od wystawy. Wystawiamy wieniec i karton ze zniczami. Stojąc już w dużej grupie – przekazujemy na ręce Marka cztery tysiące złotych zebrane dla Pogoni Lwów przez kibiców Legii w ostatnich miesiącach i za naszym pośrednictwem, kiboli z niemal całej Polski w Częstochowie. Marek mówi, że ta kasa spadła im jak z nieba, bo znów ktoś coś tam obiecał, a życie to boleśnie zweryfikowało… Na pamiątkę zostawiamy Pogoniarzom tę puchę, która stała w sklepie kibica ABJ i która była na Patriotycznej Pielgrzymce Kibiców na Jasną Górę. Zrobimy sobie nową.  Jest kozacko.

Wchodzimy na cmentarz. Mijamy groby Konopnickiej, Zapolskiej, Ordona. To tu spoczywa Bełza, autor wierszyka „Kto ty jesteś? Polak mały! Jaki znak twój? Orzeł biały!”… Tu został pochowany legendarny matematyk, Stefan Banach…

 

Czytaj dalej: zyleta.info

 

 

Etykietowanie:

2 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Jest kozacko.

tak chłopaki, Jest kozacko :) Tak trzymać !

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

2. Pan Tymczasowy.

Szanowny Panie,

Dobrze, że Pan przypomina, stare dobre polskie dzieje.

Ukłony

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz