♦ „Nie chcemy komuny!” (4) P.W.Jakubiak
Strona 4
.
Komisja Zakładowa NSZZ Solidarność Oświaty i Wychowania w Sandomierzu
Solidarni, nasz jest ten dzień,
A jutro jest nieznane,
Lecz czyńmy tak, jak gdyby nasz był wiek,
Pod wolny kraj spokojnie kładź fundament.
Jerzy Narbutt
Coś się budzi…
Latem 1980 roku byłem na wakacjach w Zamościu. W lipcu radio warszawskie zaczęło coraz więcej miejsca poświęcać muzyce, którą można by określić tylko nazwą pogrzebowej. Jeżeli im tak smutno, to na pewno dzieje się coś ciekawego. I rzeczywiście. Wolna Europa zaczęła mówić o trudnych do uwierzenia sprawach. Słuchając cały dzień, żeby z pojedynczych zrozumiałych słów odtworzyć sobie pełny tekst wiadomości, dowiadywałem się o podniecających wydarzeniach. Robotnicy kolejowi mieli mianowicie przyspawać do szyn koła pociągu z mięsem, które wywożono do Rosji. W czasie, kiedy w Polsce często nie można było dostać żadnego rodzaju mięsa czy kiełbasy, nie mówiąc już o szynce.
.Wiedziałem, że wszystko jest wywożone do Rosji. Przecież nie zapadało się pod ziemię. Dotyczyło to zarówno produktów rolniczych, jak i przemysłowych. Mój ojciec pracował w tym czasie w fabryce mebli, które od razu na miejscu, w Zamościu, zaopatrywano w napisy „Sdiełano w SSSR”, cyrylicą oczywiście. Czyli nasza produkcja nie tylko zaspokajała potrzeby Rosji, ale także stanowiła jej eksport do innych krajów. Jednak znając uległość Polaków trudno było uwierzyć, że ktoś odważył się po prostu zatrzymać choćby jeden pociąg z dostawami dla okupanta.
.A przecież to była prawda. Od początku lipca strajkowała WSK w Świdniku, potem zaczęły się strajki w Lublinie i w wielu mniejszych miastach, jak Kraśnik, Chełm czy Lubartów. Strajkowały Gorzyce i Stalowa Wola.W sierpniu wiadomości zaczęły się mnożyć i przypominać rok 1970. Znów strajkowały stocznie na Wybrzeżu. Przez szumy i zgrzyty zagłuszania znów słychać było piosenkę o Janku Wiśniewskim. Tym razem miało być inaczej. Strajk ogarnął całą Polskę i komuna była zaszokowana. Do końca sierpnia reżim nie zaatakował strajkujących, nikt z opozycji nie został zamordowany, nie było nawet masowych aresztowań. Porozumienie między strajkującymi i reżimem zostało podpisane i fakt ten podano do publicznej wiadomości. Jeden z punktów (punkt 4) porozumienia mówił o zwolnieniu z więzienia Jana Kozłowskiego, znanego w naszym regionie opozycjonisty wiejskiego zza Wisły, którego proces odbył się w Sandomierzu 26 maja 1980 roku. Najważniejszy, pierwszy punkt porozumień mówił o prawie pracowników do tworzenia własnych związków zawodowych, które określono jako niezależne i samorządne.
.
Masa krytyczna
.Solidarność była kolejnym ogniwem w „długim łańcuchu ludzkich istnień połączonych myślą prostą, żeby Polska była Polską”. Była nim pomimo tego, że równocześnie była tworzona, inspirowana i manipulowana przez siły nam obce, antynarodowe. Ich problem polegał na tym, że w pewnym momencie wymknęła się im spod kontroli. Zapewne ani Moskwa ani inni międzynarodowi manipulatorzy nie spodziewali się, że po podpisaniu porozumień sierpniowych kilka milionów ludzi przyłączy się do ruchu w ciągu kilku dni. Była to masa krytyczna, nad którą nie mogli już w całości panować. Na najwyższym szczeblu w Moskwie zdecydowano, że strajki na Wybrzeżu trzeba zakończyć w sposób pokojowy. Reżim warszawski musiał więc podpisać porozumienie. Dlaczego podpisał je w takim brzmieniu, w jakim to się stało, pozostanie zagadką do badania przez przyszłych historyków. Wtedy mogliśmy się tylko domyślać, że taki był plan masonów po obu stronach. W każdym razie stało się i do Związku mógł przystąpić każdy dorosły pracujący Polak, nie tylko strajkujący pracownicy stoczni. Wiadomość rozeszła się nie tylko przez Wolną Europę, ale nawet przez reżimowe środki masowej dezinformacji. Tym razem wiadomość była prawdziwa, fakt dokonany. W Gdańsku podpisano pierwszą kapitulację systemu komunistycznego. Teraz przyszedł moment na decyzję, jak się do tego niewiarygodnego faktu ustosunkować.
.W czasie II wojny światowej wybór był dość prosty: albo mężczyzna szedł do lasu i walczył, albo nie. Ci, którzy szli do lasu, podjęli tę męską decyzję, chociaż wiedzieli, że idą na nierówną walkę i prawie pewną śmierć. Nieśli swoje życie dla idei – Polski, bo nie mieli walczyć o żadne sprawy materialne, o „lepszą dla ludzi dolę”, a tylko o niepodległość, tylko o Polskę.
.Teraz decyzja nie wymagała tak wielkiej odwagi. Wstąpienie do Związku nie oznaczało podjęcia zbrojnej walki na śmierć i życie. Walka miała być pokojowa i tylko o codzienne sprawy, o polepszenie doli ludzi. Czyżby ci ludzie stali się bardziej tchórzliwi? W pierwszych dniach września nie było w Sandomierzu zbyt wielu ochotników. Sytuacja zmieniła się nieco na lepsze po rejestracji Związku. Nie będę twierdził, że ci, którzy pozostali w domu, byli gorszymi Polakami. Na pewno mieli wiele bardzo słusznych powodów. Ale niech mi nikt nie tłumaczy, że ci, którzy podjęli walkę, nie byli lepszymi Polakami. Otóż w każdym znaczeniu, subiektywnie i obiektywnie, byli lepsi. Byli tą częścią narodu, która decydowała o historii w sposób aktywny. Ze swojej decyzji podjęcia walki nie muszą się tłumaczyć. Swojego wyboru nie muszą się wstydzić.
.W roku 1980 przed całą mniej więcej dorosłą ludnością Polski stanęła podobnie prosta jak w czasie II wojny alternatywa: wstąpić do Solidarności albo nie. Jak wiadomo, ostatecznie wstąpiło 10 milionów. Toteż nic dziwnego, że w tej części narodu znaleźli się ludzie wszelkiego autoramentu: setki grup i grupek, cała ludność, z komunistami i ubekami włącznie, praktycznie – cały naród. I niech nikt mi nie tłumaczy, że człowiek, który w tym momencie (jesień 1980) będąc w kraju stanął po drugiej stronie, był cokolwiek wart. Obojętne, czy był to emeryt, nauczyciel, student, milicjant, rolnik czy ksiądz. Ci ludzie mieli dość czasu, żeby swoją decyzję przemyśleć. I odwrotnie, ci którzy przystąpili do ruchu pomimo wszystkich zastrzeżeń, nie muszą teraz swojej decyzji żałować. Są z niej dumni, bo zrobili to, co w danym momencie należało zrobić. Historia uznała ich za bohaterów – pierwszych, którzy zapoczątkowali upadek komunizmu w Europie.
.
Co robiłeś wtedy, tato?
.Osobiście rozumiałem, że wszystko pozostaje pod kontrolą KGB, że wypadki są sterowane przez głęboko zakonspirowanych agentów i monitorowane przez tysiące prawie jawnych donosicieli. Od kilku lat będąc czytelnikiem biuletynów KORu, miałem też pewne wyobrażenie, jacy to ludzie kierowali naszym ruchem – i jakie mogły być ich ewentualne cele. Nie znałem wtedy prawdziwego nazwiska Michnika, ale inne nazwiska były mi wystarczająco znane. Dlatego wahania niektórych ludzi były dla mnie zrozumiałe. Tym niemniej alternatywa wydawała się podobnie prosta, jak w czasie II wojny: albo stać z boku i czekać następne 40 czy 50 lat, albo wziąć udział w ruchu i mieć jakąś tam możliwość, jakby nie ograniczoną przez nieznane nam siły, możliwość kształtowania historii. Była to chyba możliwość o wiele większa, niż ta rzekomo istniejąca w latach 60 – poprzez wewnętrzne przetwarzanie, „reformowanie” tzw. „partii”.
.W moim wypadku nie chodziło o zwyczajne zapisanie się, bierne przyłączenie do ruchu, ale o czynne zaangażowanie się jako organizator, o wzięcie na siebie odpowiedzialności przed ludźmi, którzy chcieli mnie mieć za przywódcę. Miałem już prawie 40 lat i następna taka okazja w moim życiu mogła się nie zjawić. Chciałem coś w tym życiu zrobić. Miałem też różne powody, żeby się nie angażować: wszystko mogło skończyć się aresztowaniem, śmiercią, tragedią rodziny. Bałem się przede wszystkim następnego zawodu, klęski ruchu, który wydawał się nie mieć żadnej siły fizycznej (nie mówiąc już o zbrojnej). Jedynym widocznym atutem była siła moralna, wypływająca w przeważającej części z religii, której siły wtedy nie doceniałem. Nie mogłem więc rozumieć, jakie znaczenie historyczne dla Polski miał wybór Karola Wojtyły na papieża i jak przemienił on w ciągu roku wielką część narodu… Ostatecznie przeważył argument podsunięty mi przez Michała Pęksę: – Masz syna.
Co mu odpowiesz kiedyś, gdy cię zapyta, co robiłeś w roku 1980?
Wydobyć z niebytu…
W roku 1980 miałem wreszcie sposobność, by przypomnieć leśnych, co sami przyszli na posterunek, bo umierali z głodu, i spalony mundur mojego ojca, i groby w Puszczy Solskiej, i zmarnowane gospodarstwo stryjka, który stracił zdrowie w kazamatach UB. Dziwnym wyrokiem historii za kilkanaście miesięcy sam miałem się znaleźć po raz pierwszy w piwnicy UB i w więzieniu, gdzie zachowała się wolność. Miałem też realną sposobność, by przypomnieć bohaterów mojego ojca – strzelców i legionistów Piłsudskiego.
.
.Jedną z osób, które miały wpływ na powstanie Solidarności w Sandomierzu, był Zygfryd Fuks. Fuks był moim sąsiadem. Mieszkał w tej samej klatce schodowej, tylko piętro niżej i po przeciwnej stronie. Kolekcjonował różne rzeczy, przede wszystkim starocie, rzeźby, obrazy, lampy. Miał uzdolnienia artystyczne, mianowicie dobrze rzeźbił w drzewie. Jego siostra była profesjonalną malarką. Pracował w hucie szkła, jak wielu mieszkańców Sandomierza, jego żona zaś była przedszkolanką, czyli niejako moją koleżanką po fachu. Ja byłem przede wszystkim filatelistą, ale kolekcjonowałem też różne inne rzeczy, między innymi militaria. To zbliżyło mnie do Fuksa. Wiele zainteresowań mieliśmy wspólnych: militaria, antyki, dzieła sztuki (oczywiście w dostępnym nam zakresie), także turystyka.
.Zbieraliśmy medale i odznaki wojskowe. W trzecim tygodniu września 1980 roku huta robiła wycieczkę do Krakowa i Częstochowy, na którą Fuks mnie zaprosił. W autobusie rozmawialiśmy o wszystkim i niczym i w pewnym momencie Fuks powiedział, że warto by było mieć znaczek Solidarności. W tym czasie, po podpisaniu porozumień w Gdańsku i Szczecinie, Związek był w trakcie organizacji. Od 17 września wiedzieliśmy już, że wolne związki zawodowe obejmą organizacją cały kraj pod wspólną nazwą Solidarności i uznaliśmy, że Solidarność musi mieć swoją oznakę czy znaczek. Zgodzaliśmy się co do tego, że zdobyć taki znaczek jest dosyć trudno (jeżeli w ogóle istnieje). Najlepszym sposobem byłoby założenie naszej własnej Solidarności i zamówienie dla niej znaczków. Wtedy w tym autobusie chyba po raz pierwszy pomyślałem, że to ja sam powinienem założyć Solidarność. Zrozumiałem, że jak ja sam czegoś nie zrobię, to nikt za mnie tego nie zrobi.
.W tych dniach wypadki biegły szybko; czasem w ciągu jednego dnia miało miejsce kilka historycznych wydarzeń. O niektórych wiedzieliśmy z regularnego nasłuchu Wolnej Europy, BBC i wiadomości polskich z Montrealu, było to uzupełniane przez czytaną między wierszami dezinformację reżimową (gazety, radio i telewizję). Trzecim i najlepszym źródłem informacji były biuletyny przywożone z Wybrzeża i z Warszawy i bezpośrednie rozmowy z „kurierami”. Byli to kierowcy, kolejarze i wszyscy inni ludzie, których praca pozwalała na przemieszczanie się po zrewolucjonizowanym kraju.
.Obraz, jaki wyłaniał się z sumy takich przekazów, był niekompletny i czasem zniekształcony. Tym niemniej „ten kto chciał, to wiedział”. Już tego samego dnia, po powrocie z wycieczki, wiedzieliśmy, że w Stalowej Woli jest MKZ. Był to prawdopodobnie jeden z pierwszych komitetów założycielskich Solidarności w kraju. Fuks pracował w hucie szkła w Sandomierzu, która była za Wisłą, już w dawnym województwie lwowskim. Pracowało tam wielu ludzi spod Stalowej Woli. I odwrotnie – wielu ludzi z zawiślańskich przedmieść Sandomierza dojeżdżało codziennie do pracy do Stalowej Woli. Przepływ informcji ustnej był więc dobry.
.Jak zwykle bywa w takich wypadkach, w tym samym lub następnym dniu zetknąłem się z innymi osobami, które miały swój wpływ na kształtowanie lokalnej historii. W szkole miałem dłuższą pogawędkę z Marianem Szymczykiem. Był to namiętny palacz i plotkarz. Spędzał dzień na rozmowach ze wszystkimi, którzy nie wywyższali się zbytnio i byli gotowi poświęcać mu czas. Lubił też wypić i miał mocną głowę. Siłą rzeczy kontaktował się blisko z pijakami, jak dyrektor, sekretarz partii i inni donosiciele UB. Marian miał więc wiadomości z dobrych jak na Sandomierz źródeł.
Zakładamy „Solidarność”!
Powiedział mi, że jest człowiek, który chce założyć Solidarność w Sandomierzu: Włodzimierz Niemczyk, nauczyciel w.f. z budowlanki. Marian był również za założeniem Solidarności. Miał swoje powody, bo był pieniaczem, zawsze przez kogoś skrzywdzonym i zawsze w konflikcie z wieloma osobami. Chciałby użyć Solidarność do wyrównania swoich rachunków z ministerstwem oświaty. Podsunął mi myśl, żeby rozmawiać z panem Janem Tukałłą, weteranem AK z Wileńszczyzny, który był naszym starszym kolegą, bo uczył chemii w „Marmoladzie”. Zdanie Jana było krótkie i jasne: natychmiast zakładać.
.Rada w radę, postanowiliśmy zorganizować spotkanie założycielskie: Tukałło, ja i Szymczyk z naszej szkoły, polonistka z drugiego liceum, pani Ligia Kurasiewicz, Niemczyk z budowlanki i dwie osoby z terenu: pani Aleksandra Paralusz i zwerbowany przez nią Bolesław Wilk z Chobrzan. Te dwie ostatnie osoby zobaczyłem dopiero na spotkaniu, które odbyło się w domku Niemczyka za miastem, przy obwodnicy, wieczorem następnego dnia. Nie pamiętam, kto je sprowadził; Marian czy Niemczyk.
.Było to 26 września 1980 roku. Spotkanie miało dla mnie niezwykły urok: czułem w każdym momencie, że oto po czterdziestu latach niewoli Polacy w Sandomierzu biorą sprawy w swoje ręce i pierwszymi ludźmi, którzy to robią, jesteśmy my, teraz i tutaj. Pomimo tej niezwykłej atmosfery spotkanie było sprawne i owocne. Uznaliśmy się za Komitet Założycielski wolego związku zawodowego pracowników oświaty i wychowania.Tukałło powiedział, co chcemy zrobić i jak to zrobić. Wybraliśmy przwodniczącego – mnie. Mnie przypadł obowiązek nawiązania kontaktu z MKZ w Stalowej Woli i zorganizowania zebrania założycielskiego Solidarności dla wszystkich nauczycieli Ziemi Sandomierskiej.
Skończyliśmy w miarę wcześnie. Wyszedłem na drogę, gdzie zostawiłem mój samochód zaparkowany wzdłuż płotu Niemczyka. Patrzę: nie ma samochodu. Tak zaczęła się dla mnie ta rzeczywistość absurdu, która dla milionów ludzi była jedynym życiem, jakie mieli, a dla pana Bratnego „rokiem w trumnie”. Rozglądanie się po okolicy osłupiałym wzrokiem dało jednak rezultat: samochód stał na środku małej łączki po drugiej stronie drogi. Dało się go uruchomić i wyjechać z pomocą kolegów, którzy malucha wypchali z podmokłej łączki. Już wtedy rozumiałem, że mogą być tylko dwa wytłumaczenia: pijacki żart (bardzo nieprawdopodobne) i ubecki znak: jesteśmy, czuwamy, wiemy wszystko i możemy zrobić wszystko. Oczywiście zignorowałem ten znak, bo nie miałem innego wyboru. Historia musiała się toczyć swoją drogą.
Budowanie struktur
W sobotę pojechałem do Stalowej, gdzie znalazłem MKZ. Nie było przewodniczącego Krupki. Któryś z zastępców, noszących oficjalny tytuł sekretarzy (może Marek Kalinka lub Mirek Kocik) dał mi kilka kartek z powielacza z tekstem umowy gdańskiej i wzorem listy podpisów obecnych na zebraniu założycielskim, która miała służyć równocześnie jako deklaracja przystąpienia do Solidarności. O znaczkach ani legitymacjach nie było na razie mowy.
W międzyczasie wielu nauczycieli dowiedziało się od moich współpracowników (Mariana i Włodka) o naszych planach. Napisałem kilka ogłoszeń o planowanym zebraniu dla wszystkich pracowników oświaty i powiesiłem je w sandomierskich szkołach: I i II liceum, „Marmoladzie”, budowlance i trzech podstawówkach. Zebranie odbyło się na rynku, w sali należącej do miasta. Było to moje pierwsze w życiu wystąpienie publiczne. Powiedziałem, po co zebraliśmy się tutaj i jakie mamy prawa zgodnie z Porozumieniami Gdańskimi.
.Odczytałem tekst porozumień, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowa: Gdańsk, 31 sierpnia 1980 roku. Włożyłem w nie całą nienawiść do systemu, który chcieliśmy obalić: od teraz nie Warszawa, tylko Gdańsk. To miasto stało się już symbolem czegoś do tej pory w komunizmie nie spotykanego: rzeczywistej zmiany dokonanej przez ludzi.
.Sala była dość wypełniona, ale kiedy przyszło do wpisywania się na listę, znalazło się tam tylko kilkanaście nazwisk. Oprócz naszej grupki założycielskiej zapisała się Alka Lyro, polonistka z I liceum, Danka Budna, germanistka, i Bolesław Frydrych, nauczyciel p.o., oboje z II liceum i moja żona Grażyna, która uczyła polskiego w technikum ekonomicznym, zwanym wtedy Zespołem Szkół Zawodowych nr 2. Było też kilka innych osób, których nazwisk nie pamiętam, gdyż nie wyróżniały się w późniejszej pracy. Oceniliśmy z Marianem, że zebranie raczej nie było sukcesem.
Włodek chciał zrobić nastęne zebranie w swojej budowlance i obiecywał, że namówi wiele osób. Zrobiliśmy tak – i nasza lista bardzo się powiększyła. Oprócz nauczycieli ze szkół podstawowych i średnich zapisało się sporo wychowawczyń z przedszkoli, a także kucharek, bibliotekarek, wychowawczyń internatów. Z naszej szkoły doszły wychowawczynie internatu z harcerkami Barbarą Kwaśniewską i Janiną Biernacką na czele. Dołączyło też kilka organizacji ze szkół podstawowych ze wsi z obu stron Wisły, to jest z części dawnego województwa lwowskiego i kieleckiego. Lubelskie w naturalny sposób ciążyło do Lublina i Zamościa. Bolesław Wilk organizował szkoły w rejonie Chobrzan, a Felicjan Gołębiewski z Pęchowa – w rejonie Klimontowa. Zapamiętałem tego starego członka PSL, bo na swoim terenie miał pole bitwy pod Konarami i pomnik legionowy pod Kozinkiem, a także Ossalę, gdzie mieszkał Adam Bień, ostatni członek Delegatury Rządu Rzeczypospolitej, skazany w „procesie szesnastu”, który żył na wsi, w całkowitym prawie zapomnieniu, ale uaktywnił się w okresie Solidarności.
.Z obszerną listą i stosem deklaracji członkowskich mogłem teraz pojechać do Stalowej i oficjalnie zarejestrować naszą organizację jako Komisję Zakładową NSZZ Solidarność Pracowników Oświaty i Wychowania w Sandomierzu.
.Do MKZ w Stalowej Woli zgłaszały się najróżniejsze zakłady z terenu województwa tarnobrzeskiego. Większość ludności nie uznawała tej jednostki administracyjnej, która obejmowała części dawnego województwa lubelskiego, rzeszowskiego i kieleckiego, była więc całkowicie sztucznym wytworem komunistycznym. Jednak równocześnie zauważyliśmy, że ten mały region mieści sią całkowicie w ramach historycznego (XV-XVIII w.) województwa sandomierskiego, czy też Ziemi Sandomierskiej, jak ją nazywano jeszcze wcześniej, od czasów prehistorycznych do XV wieku.
.Między Stalową Wolą a Tarnobrzegiem istniała pewnego rodzaju rywalizacja: Tarnobrzeg był oficjalną stolicą województwa i miał kopalnie siarki, które były uważane za bardzo ważny zakład przemysłowy; Stalowa Wola była bez porównania większym ośrodkiem z dawną tradycją robotniczą i była siedzibą MKZ. Idealnym kompromisem okazała się nazwa Ziemi Sandomierskiej, która nie raziła niczyjego regionalnego patriotyzmu. Wszyscy mieli charakterystyczny dla Solidarności szacunek dla historii. Dlatego region został nazwany Ziemią Sandomierską za powszechną zgodą. Oczywiście najbardziej podobało się to mieszkańcom Sandomierza i naszej Komisji Zakładowej, która już wcześniej wybrała tę nazwę dla siebie.
Wrzesień i październik 1980 roku był czasem gorączkowej organizacji struktury niezależnej i równoległej do oficjalnej struktury komunistycznego państwa. Awanturnicze grupki podobne do naszej organizowały Związek w swoich zakładach pracy. Oficjalne reżimowe tzw. „związki zawodowe” zostały zignorowane, nikt nie dbał o występowanie z nich, bo przecież nikt nigdy do nich nie wstępował, chociaż prawie wszyscy należeli. Piszę „prawie”, bo ja nie należałem. Nie byłem członkiem tzw. „ ZNP” i nie chodziłem na ich zebrania.
.Jako nauczyciele mogliśmy uznać za swoje zakłady pracy poszczególne szkoły. Jednak to nie dałoby nam wystarczającej siły: szkoły w ogóle nie są dużymi zakładami pracy, a w niektórych szkołach mieliśmy tylko pojedyncze osoby. Potencjalni członkowie bali się wstąpić do Solidarności, byli zastraszeni przez dyrektorów i innych agentów UB.
.Wybraliśmy więc inne, lepsze rozwiązanie: za zakład uznaliśmy cały teren podległy kuratorium oświaty i wychowania w Tarnobrzegu. Jako oficjalnej Komisji Zakładowej dawało nam to władzę nad całym województwem (wszystkimi placówkami oświatowymi, czyli szkołami i przedszkolami). Naszą „dyrekcją”, czyli wrogiem zostawało automatycznie kuratorium w Tarnobrzegu. Napisałem do niego pismo z zawiadomieniem o powstaniu Komisji i żądaniem przydzielenia lokalu, telefonu, maszyny do pisania. Były to typowe żądania, które na podstawie Porozumień Gdańskich, reżimowych wcześniejszych przepisów i ustaw o związkach zawodowych wysuwały wszystkie powstające organizacje zakładowe Solidarności. Zdezorientowany reżim spełniał je bez szemrania, bo nie wiedział w tych dniach, kto będzie w Polsce rządził: „partia” czy Solidarność. Oczywiście rządziła i miała nadal rządzić ubecja, ale jako struktura tajna nie afiszowała się z tym zbytnio. Toteż wielu ludzi, a nawet przedstawicieli reżimu, miało fałszywe lub mętne wyobrażenie o rzeczywistości. Do takich należał kurator oświaty o nazwisku Nazimek. Oficjalnie należał nie do „partii”, tylko do tzw. „ZSL”, żeby się lepiej zamaskować. Przydzielił nam lokal w Sandomierzu, na ulicy Opatowskiej, głównej ulicy Starego Miasta, biegnącej od Bramy Opatowskiej do Rynku. Był to pokój na parterze kamienicy, poprzednio zajmowany przez TPD czy PCK. Na piętrze tej samej kamienicy mieścił się inspektorat oświaty.
W oknie wystawiłem kartkę z nazwą Komisji i biało-czerwoną flagę, bo był to czas świętowania polskiej wolności. Natychmiast zgłosił się artysta plastyk, który zaofiarował wykonanie dużej tablicy z napisem Solidarność wykonanym „gdańskim gotykiem” (nierówno ustawione litery naśladujące pierwszy wzór znaczka Solidarności z Gdańska – wzór dostępny we wszystkich biuletynach regionalnych). Przyniósł tę tablicę wkrótce. Zastąpiła moją amatorską wywieszkę i odtąd cieszyła oczy ludzi przez kilka tygodni. Wiem, że zapisała się w pamięci mieszkańców Sandomierza. Sławek Kukuła, współpracownik Jana Kozłowskiego, powiedział potem, że byłem pierwszym człowiekiem, który wywiesił w Sandomierzu znak Solidarności. Dzięki temu napisowi nasz lokal stał się punktem kontaktowym dla innych organizacji zakładowych Solidarności, których było już wtedy w Sandomierzu kilka, ale które nie miały swoich lokali lub mieściły się w zakładach przemysłowych na dalekich peryferiach miasta.
Piotr Wiesław Jakubiak
cdn.
Strona na której publikujemy wspomnienia
.
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać





1 komentarz
1. Jan Tukałło
Jan Tukałło był potomkiem wielkich książąt litewskich, z których wywodził się też Andrzej Wołodkowicz z Ottawy. Obaj byli blisko spokrewnieni. W posiadaniu żony pana Wołodkowicza jest tablica genealogiczna.
Piotr Wiesław Jakubiak