♦ „Nie chcemy komuny!” (3) P.W.Jakubiak

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl

 

Strona 3


Przed wybuchem

Nie chcemy komuny, nie chcemy i już!
Nie chcemy ni sierpa, ni młota.
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów
Zapłaci czerwona hołota.

„Związek zawodowy”

W roku 1976 reżim wprowadził racjonowanie żywności i równocześnie kolejne podwyżki cen na żywność. Pierwsze kartki zostały wydane w czerwcu. Nędza i praca ponad siły wywołały żywiołowe protesty robotników w Lublinie, Ursusie i Radomiu. Po krwawych rozpędzeniach demonstracji, aresztowaniach i biciu protestujących robotników, powstał Komitet Obrony Robotników.

bilety towarowe 1976-1977

O tych wydarzeniach wiedziałem z Wolnej Europy. Nie znałem ludzi, którzy wiedzieliby więcej ode mnie. Jedyną osobą lepiej zorientowaną był Michał Pęksa w Warszawie. Kiedy przyjeżdżałem do niego, wyciągał wieczorem gazetkę i wręczał mi ją do przeczytania, sprawdziwszy przedtem, czy mam czyste ręce. Miałem przecież dotknąć rzeczy świętej. To był „Robotnik”. Wkrótce pokazały się inne druki. Michał nazywał je pornografią. Oto po raz pierwszy od wojny pokazały się podziemne wydawnictwa. Przynajmniej ja widziałem je po raz pierwszy. Dawało to jakąś nadzieję, wiarę w lepszą przyszłość Polski.

W szkole wypłynęła sprawa tzw. „związku zawodowego”. Przy wypłacie pensji (marzec 1976) kazano mi podpisać dodatkową listę. Kiedy sprawdziłem dokładnie listę płac okazało się, że  były tam „inne” potrącenia.

- A to co znowu?
- To jest składka związkowa, panie profesorze.
- Co? Nie dosyć, że zarabiam takie grosze, to jeszcze będzie mi tu pani potrącała na jakiś tam „związek”? Nie należę do żadnego „związku”! Nie podpiszę takiej listy płac. Impas przełamała pani Nazimkowa, która podjęła decyzję:
- Proszę napisać oświadczenie, że nie należy pan do związku. To musi być potwierdzone przez związek. Niech pan zapyta pana Pytlaka. On jest przewodniczącym. Odnalazłem go w ciągu kilku minut kilka pokoi dalej.
- Potrzebuję tu pana poświadczenie, że nie należę do „związku”.

Prawdopodobnie był już telefonicznie zawiadomiony o istocie sprawy. Próbował jeszcze udowodnić mi, że należę do tzw. „związku”, bo znajduję się w jego spisie. Widząc jednak moje zdecydowanie poprosił mnie tylko o napisanie oświadczenia, że występuję ze „związku”, do którego nigdy nie wstępowałem. Napisałem więc: mgr taki i taki, miejsce, data, oświadczam, że występuję.
Od tego czasu składki na tzw. „związek” nie były mi potrącane. Pobierałem tyle, ile zarabiałem. Inni nauczyciele po cichu mi zazdrościli, ale nikt nie odważył się na wystąpienie podobne do mojego. Tylko Marian Szymczyk wystąpił ze „związku” w jakiś czas po mnie.

Dowódcy obozu p.o. Siedzę drugi z prawej

Szerokie tory na wschód

Z Pytlakiem miałem następne starcie w czasie budowy szerokich torów dla Rosji. Specjalna linia kolejowa miała łączyć polskie kopalnie i huty na Śląsku z odbiorcą ich produkcji – sowieckim kompleksem militarno-przemysłowym. Żeby usprawnić transport, Rosji potrzebna była taka linia kolejowa, po której mogłyby kursować rosyjskie szerokie wagony. Podobne żądanie niemieckie w 1939 roku było jedną z bezpośrednich przyczyn II wojny światowej. Obecnie obłędna „polityka” służalczości tutejszych kacyków wobec ich sowieckiego mocodawcy doprowadziła do jawnego budowania rosyjskiej linii kolejowej mającej służyć do grabieży polskich bogactw, na ziemi polskich chłopów, w poprzek terytorium polskiego rzekomo państwa, rękami polskich robotników.

Mało tego, reżimowa propaganda starała się przedstawić to „przedsięwzięcie” jako korzystne dla kraju i ochoczo popierane przez naród. W tym celu Gierek wprowadził tzw. „czyny społeczne”, czyli rzekomo ochotniczą pomoc różnych grup ludności przy budowie magistrali. Pomysł nie był nowy. Powszechne darmowe roboty przymusowe w soboty lub niedziele wprowadzili bolszewicy w Rosji w roku 1917, a w Polsce natychmiast po opanowaniu połowy kraju, czyli w roku 1944. Teraz doszło do tego, że z naszej „społecznej” pracy miała korzystać tylko i wyłącznie Rosja, jawnie i bezpośrednio! Jakże nisko upadł ten naród!

Do tego rodzaju „czynów” najłatwiej było używać wojsko i młodzież szkolną. Toteż i na naszą szkołę przyszedł czas. Dyrekcja wydała zarządzenie i nauczyciele potulnie je wykonali: stawili się do darmowej pracy w wyznaczonym miejscu w wyznaczoną sobotę. Praca nauczycieli miała polegać na nadzorowaniu i kontrolowaniu uczniów, którzy z kolei mieli wykonywać właściwą pracę fizyczną: kopanie rowów i sypanie ziemi na nasyp. Nieśmiałe protesty pojedynczych uczniów były przez nauczycieli skutecznie tłumione przy wykorzystaniu całej dostępnej gamy środków przymusu. Nawet te nieliczne próby uchylenia się od pracy nie kwestionowały samej istoty tej narodowej zdrady, ale były właśnie tylko tym: próbą uniknięcia męczącej, szczególnie dla uczniów dojeżdżających z daleka, pracy w wolną sobotę.

Niektórzy nauczyciele narzekali po cichu, prywatnie, ale też zdawali się nie dostrzegać całej potwornej prawdy. Narzekali na ten dodatkowy obowiązek tak jak na każdy inny, narzucany im bezprawnie: konferencje, szkolenia, zbieranie ziemniaków, jabłek czy stonki, udział w idiotycznych „akademiach” i „demonstracjach”, które nie miały przeciwko niczemu demonstrować, ale właśnie całe zło popierać.

Zapewne trzydzieści lat wcześniej nikt nie odważyłby się nawet mruczeć pod nosem czy mieć inny wyraz twarzy niż przepisowy radosny uśmiech. Teraz czasy były inne, gadało się między sobą dużo, ale było to tylko narzekanie niewolników. W głębi duszy wszyscy godzili się z „wyższą koniecznością” tego, co robili. Nie wyobrażali sobie świata innego niż współczesny i Polski innej niż „socjalistyczna”.
Takie i podobne myśli tłoczyły mi się do głowy, kiedy robiłem to samo co wszyscy inni, pozornie może jeszcze bardziej zdecydowanie. Zgodnie ze swoim zwyczajem wojskowego zachowania się nie wdawałem się bowiem w żadne dyskusje, ale po prostu wydawałem komendy. Stałem wyprostowany i obojętny w battle-dressie, mapnik u boku, jednak wewnątrz coś się gotowało, coś musiało dojrzewać i w końcu jakoś musiało się ujawnić. Pytlak dyrygował całą szkołą w zastępstwie nieobecnego dyrektora.

- Kolego – krzyknął w pewnym momencie, zwracając się w oczywisty sposób do mnie – wyślijcie kilku uczniów do samochodu po łopaty.
- Nie jestem pana kolegą. Może się pan do mnie zwracać „panie magistrze” albo „panie Piotrze” – odpowiedziałem rzeczowo i spokojnie.

To oczywiście Pytlaka zatkało. Nie spodziewał się czegoś takiego i prawdopodobnie nie rozumiał nawet, na czym polegała jego wina. Tym bardziej nie mógł rozumieć, co doprowadziło do mojej „niegrzecznej” odpowiedzi. Mamrotał coś niewyraźnie, że te łopaty trzeba by jednak przynieść…

Oczywiście musiał natychmiast donieść do dyrektora, bo następnego dnia pijaczyna Chmielewski wezwał mnie do gabinetu. Starał się wyjaśnić, co się stało na robotach. Wytłumaczyłem mu, że nie należę do tzw. „ZNP”, w którym przyjęta jest forma „kolego” i że w związku z tym Pytlak nie ma prawa zwracać się do mnie w ten sposób. Odczuwam to jako obrazę. Zamroczony alkoholem mózg Chmielewskiego nie mógł pojąć istoty rzeczy. Dobrotliwie jak zazwyczaj starał się wytłumaczyć, że wszyscy nauczyciele są „kolegami”. Obstawałem przy swoim żądaniu: nazywać mnie „panem magistrem” lub „panem Piotrem”. Od tego dnia atmosfera w szkole stawała się coraz bardziej napięta.

Być może stawałem się rzeczywiście nadwrażliwy. Nie mogłem się pogodzić z rzeczywistością i ten mój nastrój stawał się powodem konfliktów. Działałem normalnie tylko wtedy, kiedy wszystko działo się zgodnie z regulaminem, z ogólnowojskową pozoracją. Tylko taki stosunek do świata czynił go dla mnie możliwym do przyjęcia. Chyba chodziło o to, że za maską „nauczyciela p.o.” ukrywałem swoją prywatność. Każde uchylenie tej maski powodowało coraz poważniejsze konflikty z „kolegami”.

Ogień pod kotłem

W całym kraju wyczuwałem podobny nastrój: ponure ukrycie się za fasadą pozoracji. Pod spodem istniała beznadziejność i czasami rozpacz. Groteskowa sytuacja polityczna (wprowadzenie zapisu o „przyjaźni” z Sowietami do konstytucji itd.) łączyła się z tragiczną sytuacją ekonomiczną kraju. Kolejki przed sklepami były coraz dłuższe, wielu ludzi nie miało co jeść, pomimo że pracowali. Kiedy bywałem w większych miastach, zauważałem też jednak jakiś nieokreślony nastrój nadziei na zmianę, na coś, co musiało nieodwołalnie i już wkrótce przyjść. Nie wahałbym się porównać tego nastroju z tym, który zaistniał w Warszawie w lipcu 1944 r.

Swojej wojny z ubecją nigdy nie zaczynałem. To oni ją zaczęli. To oni – komuna, ubecja pierwsza ją zaczęła, przeszkadzając mi na każdym kroku, w końcu napadając na mnie, przerywając moją pozytywną pracę u podstaw.

Reżim chciałby widzieć inicjatywę i samorządność młodzieży, ale kontrolowaną przez siebie. Niestety, nie jest to możliwe. Moja inicjatywa nie będzie kontrolowana przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o historii ani o turystyce, o wojsku ani o harcerstwie, nie wiedzą, co to jest patriotyzm, a wycierają sobie nim usta przy każdej okazji, w połączeniu z brudnymi słowami z komunistycznego slangu.

Byłem niezależny od nich i ubecja nie mogła już dłużej tego ścierpieć. Wkrótce po awanturach z Bielaszką zaskoczyli mnie pierwszą w moim życiu rewizją. Rano zapukali do drzwi. Było to trzech młodych ubeków w cywilnych ubraniach. Przedstawili się, że są „z komendy wojewódzkiej”, ukazali „nakaz przeszukania” i rozpoczęli rewizję. Jeden stanął przy mnie, drugi przy drzwiach, trzeci zaczął metodycznie przeszukiwać książki na półkach.

- Przeczytał pan te wszystkie książki? – zapytał z nieukrywanym zdziwieniem.
- Prawie wszystkie – mruknąłem.

Zachowywali się spokojnie, jakby nieco nawet znudzeni, od czasu do czasu próbowali nawiązywać rozmowę, ale nie zależało im na tym specjalnie. Ot, tak odzywali się, jakby z grzeczności. Ja również byłem grzeczny. Nie widziałem powodu, żeby protestować czy domagać się czegokolwiek. Nie dałoby to żadnego rezultatu. Sąsiedzi i tak wiedzieli o rewizji, bo jeden z nich był przez ubeków poproszony na świadka, to znaczy miał być obecny w moim mieszkaniu przez cały czas rewizji. Był rok 1978 i nikt nie miał jeszcze doświadczenia ani przeszkolenia, jak zachowywać się w podobnych sytuacjach. Ja w każdym razie nie miałem zielonego pojęcia. Rewizja była dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Nie wiedziałem, czego mogliby szukać.

Po kilku godzinach znaleźli mój projekt szlaku turystycznego śladami walk I Brygady. Być może tego szukali, jakkolwiek wydawałoby się to nieprawdopodobne. Znaleźli też mapy, którymi się posługiwałem przy opracowywaniu szlaku. Były to piękne polskie mapy wojskowe 1: 50 000 i 1 : 25 000, które dostałem od jednego ze znajomych oficerów rezerwy. W innej teczce znaleźli też moją pracę o ułanie 1 Pułku Ułanów WP, Januszu Saryuszu-Kamockim, kopie jego listów do siostry, Halszki Kamockiej, i jej do niego. Był to materiał przekazany mi osobiście przez panią Kamocką w czasie mojej wizyty u niej w Krakowie i przez jej siostrzeńca, współczesnego podróżnika i pisarza.

Wszystko to ubecja skonfiskowała, zabrali mnie ze sobą i powieźli do komendy, „żeby coś tam tylko wyjaśnić”. W komendzie nie było żadnego wyjaśniania, tylko nastąpiła próba przesłuchania przez prokuratora Andrzeja Głowackiego. Jego nazwisko nic by mi nie mówiło, ani bym go nie pamiętał, gdyby nie moja żona, która pochodziła z Sandomierza i znała mniej więcej wszystkich jego mieszkańców. Ten ubek mieszkał w tym samym bloku, co my. Miał syna, autentycznego idiotę, w wieku mojego syna. Próbował rozmawiać ze mną jak równy z równym, niby to inteligent. Zwracał się do mnie per „panie Piotrze”.

Kopia dokumentu IPN o rewizji z 1978 roku

Podejrzewali mnie, że zamierzam zorganizować rajd turystyczny szlakiem walk I Brygady. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczałem. Było to dla mnie tym łatwiejsze, że rzeczywiście nie zamierzałem organizować konkretnego rajdu. Taki pomysł po prostu nie przyszedł mi jeszcze do głowy. Byłbym prekursorem organizatorów marszów szlakiem Kadrówki, które zaczęły się (czy raczej zostały wznowione) dobre kilka lat potem. Ja pisałem swój przewodnik do użytku dla każdego, kto by w przyszłości chciał go czytać. Nie miałem nawet konkretnego planu publikacji. Czyli był to rodzaj twórczości do szuflady. Swój niewyobrażalny prymitywizm Głowacki odsłonił, kiedy zapytał zupełnie poważnie:

- Dlaczego nie napisze pan raczej przewodnika turystycznego szlakiem Armii Radzieckiej? – Było to tak idiotyczne, że aż mnie zadziwiło.
- Na ten temat jest już bardzo dużo napisane – odpowiedziałem rozsądnie – chciałbym pisać o sprawach mniej znanych…

Głowacki odradził mi zdecydowanie pisanie o takich sprawach, ostrzegł bardzo groźnie i „tym razem mi darował”. Zostałem wypuszczony na wolność. O oddaniu zabranych mi materiałów nie było mowy. Nie byłem na tyle bezczelny, aby tego żądać. Po trzydziestu latach dowiedziałem się, że rzeczywiście byłem wtedy podejrzany o planowanie rajdu szlakiem Legionów Polskich i chodziło o znalezienie projektu trasy:

II/128 Wydział ”C” KWMO Tarnobrzeg. W 1978 r. rozpracowywany przez Wydział III KWMO Tarnobrzeg w ramach sprawy operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Rajd” Nr. Ref. TG-2135 – zamiar zorganizowania rajdu turystycznego szlakiem walk Legionów Piłsudskiego. Sprawę zakończono dnia 10.07. 1978 r. przeprowadzeniem rozmowy ostrzegawczej.

Wkrótce po rewizji, „rozmowie ostrzegawczej”, włamaniach do mojego mieszkania i magazynu postanowili mi odebrać część wpływu na młodzież. W październiku ‘78 dyrekcja nakazała mi przekazanie opieki nad kołem PTTK i magazynu sprzętu turystycznego niejakiemu Leopoldowi Wójcikowi, który znalazł się w szkole nie wiadomo skąd. Protokół przekazania został sporządzony 8 listopada. Na szczęście część sprzętu zachowałem w magazynie p.o., który ciągle pozostawał pod moją opieką. Chcieli mnie nadal wykorzystywać do czarnej roboty, ale nie byłem już tak niezależny jak do tej pory. Miałbym trudności, gdyby mimo wszystko strzeliło mi do głowy poprowadzić nowy rajd szlakiem Legionów.

Jeszcze panuje komunizm…

Jakiś czas po tej pierwszej rewizji i utracie projektu szlaku turystycznego inny pomysł przyszedł mi do głowy. Pozazdrościłem Paskowi* i Kitowiczowi** i postanowiłem napisać pamiętnik moich czasów. Zasiadłem do pisania w swoim magazynie, gdzie były idealne warunki do spokojnej pracy. Magazyn przysposobienia obronnego znajdował się na drugim piętrze czy prawie poddaszu. Oprócz niego nie było już tam żadnych innych pomieszczeń, toteż nikt mi nie przeszkadzał, kiedy tam odpoczywałem w wolnych chwilach. Miałem w nim swoje biurko i cały wojskowo-turystyczny sprzęt, jak również żelazną szafę z bronią i amunicją. Magazyn zamknięty był na trzy zamki i żelazną sztabę. Pobrałem duży brulion i zamierzałem zacząć od interesującego życia codziennego w Polsce w końcu XX wieku. W tym momencie muza podsunęła mi idealne zdanie na rozpoczęcie książki – pamiętnika: „W roku 1978 w Polsce ciągle jeszcze panował komunizm”.

Byłem z tego zdania niezmiernie dumny. Był w nim błysk geniuszu, chociaż nie mógłbym dokładnie określić, na czym polegał. Chyba wydawało mi się prorocze, bo zakładało, że czytelnik będzie żył już w zupełnie innych czasach. Równocześnie musiałoby zrobić piorunujące wrażenie na kimś, kto przeczytałby je teraz. Po krótkim rozwinięciu tej myśli przeszedłem do właściwego tematu. Jednak po napisaniu jednej niecałej strony zabrakło mi natchnienia czy ochoty. Odłożyłem zeszyt na półkę, przykryłem go dla pewności kilkoma mundurami – i został tam na dłuższy czas.

Kiedy po kilku tygodniach chciałem wrócić do pisania, mojego zeszytu nie było w miejscu, w którym powinien się znajdować. Prawdę mówiąc, nie było go nigdzie. Ubecja nie byłaby podejrzana o wykradzenie zeszytu, gdyby nie zupełnie taki sam wypadek, który się zdarzył dwa lata później, już w czasach Solidarności.

Ponieważ znałem się na wszystkim (?), cieszyłem się dziwnym szacunkiem u pani Eli Kosztołowicz z księgowości. Pani ta robiła właśnie kurs na przewodnika po Sandomierzu. Napisała pracę, która była wymagana do zaliczenia kursu i dała mi ją do sprawdzenia. Ta praca była napisana w podobnym brulionie jak mój niedokończony „Opis zwyczajów i obyczajów”. Wziąłem ją ze sobą do magazynu p.o. i tamże zostawiłem, aby przeczytać ją kiedyś w wolnym czasie. Nie zapamiętywałem specjalnie miejsca, bo nie była to żadna ważna czy tajna rzecz. Najprawdopodobniej położyłem ją na biurku. Jednak kiedy po kilku dniach przypomniało mi się, że obiecałem tę pracę przeczytać i ewentualnie poprawić, zeszytu nie było. Zacząłem go szukać. Praca zaginęła. Minęło jeszcze kilka dni. Przerzuciłem cały magazyn, w którym panował prawie idealny porządek i każda rzecz leżała na swoim miejscu. Zeszytu nie było. Nie pozostawało nic innego, jak iść do pani Eli i powiedzieć, że zeszyt zgubiłem.

Czułem się bardzo źle i głupio. Nie było w tej sprawie mojej winy, a jednak tak wyglądało, jakby była. Być może ubecji chodziło właśnie o to, żeby sprawić mi ból. I być może dać kolejny znak, że oni mogą wszystko, wszystko im wolno i mają na wszytko sposób. Czyli że są wszechwiedzący i wszechwładni. Ostrzeżenie, żebym się miał na baczności. „Znak”, jak potem nazwał to Pachnik: „dawaliśmy panu znaki”. Ja w tym czasie ich znaków nie rozumiałem.

Wchodzili też na pewno bez mojej wiedzy do mojego mieszkania, kradnąc drobne rzeczy. Pewnego razu Grażynie zginęła portmonetka z pieniędzmi. Była pewna, że miała ją w mieszkaniu. W mieszkaniu, do którego wchodziliśmy tylko my dwoje. Jeżeli zginęła jej własność, tylko ja mogłem być podejrzany o jej zabranie czy schowanie. Na szczęście nasze stosunki w tym czasie były na tyle dobre, że podobne podejrzenie musiało się jej wydawać absurdalne. Dlaczego i po co miałbym to zrobić? Portmonetka nigdy się nie znalazła.

.

Piotr Wiesław Jakubiak

…………………………………………………………………………………………………………..

*) Jan Chryzostom Pasek, – polski pamiętnikarz epoki baroku.
**) Jędrzej Kitowicz – polski historyk, pamiętnikarz, ksiądz działający w w. XVIII.

Śródtytuły pochodzą od redakcji WS.

cdn.

bilet towarowy 25 lipca 1976

Strona na której publikujemy wspomnienia

Zapowiedź publikacji

.

4 komentarze

avatar użytkownika PiotrJakubiak

1. Kartki na cukier

Dziękuję jeszcze raz za zamieszczenie zdjęć kartek na cukier z 1976 roku. Przywiązuję do tego znaczenie, bo Polacy mają bardzo krótką pamięć i ciągle trzeba przypominać prawdziwą historię, nawet z czasów tak niedawnych. Jeżeli ktoś ma wspomnienia o kartkach żywnościowych lub ich reprodukcje, bardzo proszę o uzupełnienie wiadomości.

Piotr Wiesław Jakubiak

avatar użytkownika Hope Forever

2. Piotrze - zawsze wkladaj dokumenty - Kartki sa super!

Nie zapomnij tez o znaczkach pocztowych - zobacz co masz z komuny, z Solidarnosci itd.
Znaczki to okladka do minionych lat.
Jola sz.

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl

3. > Hope Forever,

Pan Piotr w następnych odcinkach opisze początki powstawania "S" Ziemi Sandomierskiej w roku `80.

Solidarni, nasz jest ten dzień,
A jutro jest nieznane,
Lecz czyńmy tak, jak gdyby nasz był wiek,
Pod wolny kraj spokojnie kładź fundament.

Jerzy Narbutt

Pozdrawiam

http://wielka-solidarnosc.pl

avatar użytkownika PiotrJakubiak

4. Znaczki

Znaczki, koperty i listy będą już za tydzień. Robię, co mogę. Oby tylko cenzura ich nie zatrzymała, bo obrażają Rosję, Breżniewa i jaruzelskiego.

Piotr Wiesław Jakubiak