♦ „Nie chcemy komuny!” (od Autora) P.W.Jakubiak

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl

.

Od Autora

Pochodzę z Zamojszczyzny, ale wychowałem się na Kujawach, a potem wędrowałem po całej Polsce. Skończyłem w Sandomierzu, gdzie w latach 70 byłem nauczycielem języka polskiego w Technikum Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego. Moja żona Grażyna, młodsza ode mnie o pięć lat, była także polonistką, tylko w innej szkole – w Zespole Szkół Zawodowych nr 2. Poznaliśmy się podczas studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie. Wcześniej odbyłem służbę wojskową, ukończyłem Studium Nauczycielskie, zdążyłem nawet popracować dwa czy trzy lata w wiejskich szkołach. W 1977 roku urodził się nam syn, Paweł. Grażyna była rodowitą sandomierzanką. Jej ojciec piastował funkcję naczelnika poczty w Sandomierzu, miał duże, służbowe mieszkanie, w którym odstąpił nam jeden pokój. Oboje lubiliśmy swoją pracę. Oprócz języka polskiego uczyłem też przysposobienia obronnego, dodatkowo wyżywałem się w harcerstwie, PCK, LOK, na rajdach i obozach. Należałem nawet do Koła Oficerów Rezerwy, gdyż byłem podchorążym rezerwy.

Symbole narodowej niepodległości zawsze miały dla mnie jakieś niezwykłe znaczenie, co wcześnie ściągnęło na mnie uwagę ubecji. Nie mogłem ścierpieć ówczesnego zniewolenia Polski. Już w 1962 roku zerwałem czerwoną flagę w auli Liceum Zamoyskiego w Zamościu, a w 1966 roku powiesiłem portret Piłsudskiego w akademiku w Szczecinie i wywiesiłem polską flagę na 11 Listopada. Miałem być za to wydalony ze studiów, ale obronił mnie dr Drobny, który szanował moje zainteresowanie Piłsudskim. W 1978 roku zorganizowałem rajd harcerski na pole bitwy I Brygady pod Konarami. Skutkiem tego była pierwsza rewizja, zatrzymanie i przesłuchanie przez prokuratora Głowackiego, który do tej pory nie oddał mi zabranych wtedy map. We wrześniu 1980 roku zorganizowałem Solidarność nauczycielską, jedną z pierwszych organizacji zakładowych NSZZ Solidarność w Sandomierzu. W naszym małym miasteczku nie było dużo zakładów pracy. Do większych należała huta szkła – tylko tam Solidarność powstała wcześniej. W tamtych czasach Sandomierz funkcjonował w województwie tarnobrzeskim, w którym największym ośrodkiem przemysłowym była Huta Stalowa Wola. Tam też powstał pierwszy Międzyzakładowy Komitet Założycielski (kiedy się tworzył, nie było jeszcze nazwy Solidarność). Stalowa Wola została stolicą regionu – nadaliśmy mu nazwę Ziemia Sandomierska.

Wybrano mnie przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność Oświaty i Wychowania w Sandomierzu. Moja organizacja miała jednoczyć wszystkich pracowników resortu oświaty, nie tylko nauczycieli. Duży procent członków stanowiły kucharki i sprzątaczki. Terytorialnie chcieliśmy objąć całe województwo, jednak reżim zdołał przeprowadzić kontrakcję i zorganizował własną Komisję Zakładową NSZZ Solidarność Pracowników Oświaty i Wychowania w Tarnobrzegu. Na jej czele postawiono tajnego współpracownika UB. W rezultacie opanowałem tylko pół województwa. Jako przedstawiciel nauczycieli znalazłem się jednak w Zarządzie Regionu NSZZ Solidarność Ziemia Sandomierska w Stalowej Woli, co dawało mi większą siłę, jakiej konkurencyjna organizacja nie miała.

Po 13 grudnia kontynuowałem pracę związkową z tymi członkami, którzy Solidarności pozostali wierni. Zbieraliśmy składki, rozprowadzaliśmy prasę niezależną.

W maju 1982 roku nastały aresztowania. Była to tzw. „druga kolejność internowania”. Zamknięto mnie w Załężu, dużym więzieniu na przedmieściu Rzeszowa, jednym z około pięćdziesięciu więzień, opróżnionych ze złodziei i przygotowanych przez reżim dla 10 tysięcy działaczy Solidarności. W moim transporcie przyjechał także uczeń z Sandomierza, Wiktor Juda, oraz adwokat Andrzej Miąsik. Równocześnie do Gołdapi zostały zesłane dwie nauczycielki z mojej organizacji: Alicja Lyro (I LO) oraz Ligia Kurasiewicz (II LO).

W więzieniu zaskoczyła mnie panująca tam wolność – w odróżnieniu od zniewolonego świata, z którego przybywałem. Na oknach, na kratach, nawet na każdych drzwiach od celi były w Załężu dekoracje i napisy NSZZ Solidarność – nazwa, wydawałoby się, prawie pół roku po 13 grudnia, już zapomniana. Drzwi cel stały cały czas otworem, zamykano tylko kraty oddzielające poszczególne piętra. Tę wolność internowani wywalczyli sobie za dużą cenę. W poprzednich miesiącach zostali za to kilkakrotnie ciężko pobici przez oddziały ZOMO, które wpuszczano do więzienia. Teraz dochodziły do nas listy, biuletyny oraz żywność – dostarczana oficjalnie przez Kościół, PCK, rolników – toteż internowani odżywiali się lepiej niż większość Polaków na zewnątrz więzienia. Byliśmy również lepiej informowani, bo na naszym piętrze mieliśmy nawet radio do nasłuchu Wolnej Europy.

Internowanych wzywano czasem na indywidualne rozmowy z ubekiem, który urzędował za kratą. Polegały one na namawianiu do współpracy, do publicznego potępienia Solidarności, a także na zastraszaniu i proponowaniu wyjazdu z kraju. Osobiście nie znałem żadnego przypadku skuteczności tych rozmów, ale w skali kraju było ich kilka (znanych z telewizji). Wydawało mi się, że ubecy w Załężu byli w tym czasie (czerwiec 1982) zrezygnowani i nie wierzyli w swoją misję.

Po dwóch miesiącach przyszła amnestia, którą reżim urządzał zawsze 22 lipca, i znalazłem się na „wolności”. Internowanie nie okazało się jednak wystarczającą „karą”. Kuratorium przeniosło mnie ze stanowiska nauczyciela szkoły średniej – choć byłem „mianowanym profesorem” – na stanowisko bibliotekarza w jednej ze szkół podstawowych. Było to jawne pogwałcenie prawa i Karty Nauczyciela, toteż następny rok spędziłem na legalnej walce o przywrócenie mnie do pracy na poprzednim stanowisku. To samo dotyczyło Ligii Kurasiewicz. W styczniu 1983 roku wygraliśmy walkę i powróciliśmy na swoje stanowiska pracy.

Równocześnie zacząłem organizować solidarnościowe podziemie. Zaangażowałem nowych ludzi, różnych zawodów. Założyłem skrzynkę kontaktową w seminarium duchownym, wyznaczyłem kuriera na Region – został nim Kazimierz Plachimowicz, kierowca. Miał zadanie pobierać prasę niezależną z centrali w Stalowej Woli i dostarczać ją do skrzynki. Stamtąd kolportowało ją kilka nauczycielek i pielęgniarek. Rozprowadzały prasę w swoich środowiskach. Wszystkie zwerbowane osoby składały przysięgę Solidarności Walczącej. Pomimo to, kiedy jedna z kolporterek, Maria Prochowska-Frańczak, przypadkowo wpadła i została aresztowana – po dwóch miesiącach wydała mnie i Kazimierza Patera, przewodniczącego Solidarności z PKS.

Tuż przed Wielkanocą 1984 roku zostałem więc aresztowany ponownie. Tym razem towarzyszył mi Pater. Prawdopodobnie Prochowska wydała też kleryka z seminarium duchownego, opiekuna skrzynki, ale nie został on aresztowany, tylko ukarany przez władze kościelne.

Znowu znalazłem się w tym samym więzieniu w Załężu, ale tym razem zupełnie sam wśród złodziei. Więźniów politycznych nigdy nie trzymano razem. Na szczęście złodzieje nas szanowali.  Konsekwentnie odmawiałem zeznań i nie wydałem nikogo. Również Pater zachował godną postawę. Nie powiedział nic, nikogo nie wsypał.

W czerwcu przewieźli nas do aresztu w Lublinie, na Północną. Tam zastała nas kolejna lipcowa amnestia, 1984.

Kiedy we wrześniu tego roku zgłosiłem się do swojej szkoły w Sandomierzu, okazało się, że już tam nie pracuję. Zostałem „zawieszony w prawach nauczyciela” natychmiast po aresztowaniu. Ponadto „władza” wszczęła sprawę dyscyplinarną, aby usunąć mnie na zawsze z nauczycielskiego zawodu. Odwoływałem się co prawda do różnych wyższych instytucji, ale wynik za każdym razem był taki sam. Ostatecznie wydaliła mnie z nauczycielskiej profesji komisja dyscyplinarna przy ministrze oświaty. Było to jednoznaczne z wilczym biletem, metody te stosowano zresztą również w innych zawodach.

Zacząłem myśleć o emigracji. Przede wszystkim nie widziałem żadnych szans dla Polski. W 1984 roku nikt na świecie nie mógł przewidywać, że sowieckie imperium może się za naszego życia rozpaść. Byliśmy raczej przekonani, że nasza walka przejdzie do historii jako jeszcze jeden romantyczny zryw oraz klęska polskich marzeń. Co prawda istniała grupa działaczy zdecydowanych na przejęcie władzy, ale na drodze ugody z komunistami. To byli poprzednicy okrągłego stołu. Nie zdecydowałem się iść z nimi, gdyż nie widziałem w tym nic pozytywnego dla Polski.

Spotykałem się z byłymi więźniami i internowanymi w kościele św. Józefa, gdzie przychodziły dary dla nas. Przychodził tam też Andrzej Miąsik, jako „były internowany”. Potem okazało się, że był on pośrednikiem między nami a UB, ich tajnym współpracownikiem. Ubecji zależało na tym, żebyśmy wyjechali z Polski. Propozycji tej nie przedstawiono mi nigdy otwarcie, ale za pośrednictwem innych.

Możliwość wyrwania się z więzienia, jakim była Polska, i osiedlenia się w dowolnie wybranym kraju mitycznego Zachodu wydawała się wtedy nieprawdopodobną wygraną na loterii. Setki tysięcy uciekinierów porzucało w 1981 roku rodziny i wyjeżdżało z kraju. Oczywiście skazani byli na tułaczkę i poniewierkę. Jednak od Grudnia wyjazdy na Zachód nie były już możliwe, bo nikt nie mógł dostać paszportu. Tymczasem my, działacze Solidarności, mogliśmy otrzymać je bez problemu. Wielu moich kolegów wyjechało więc zaraz po zwolnieniu z internowania w latach 1982 i 1983, przeważnie do Stanów Zjednoczonych.

Natomiast moje wahania i podejmowanie decyzji trwało kilka miesięcy. W międzyczasie pracowałem w archiwum kurii biskupiej. Była to forma jałmużny, archiwum mogło doskonale poradzić sobie beze mnie.

Podczas internowania, pracy podziemnej i więzienia moja rodzina niemal się rozpadła. Sytuacja ta przedłużała się niebezpiecznie, bo pracując całymi dniami w archiwum, znowu niewiele bywałem w domu. Czułem, że marnuję czas. Rosło we mnie przekonanie, że jeżeli chcę ratować rodzinę, to musimy wyjechać, opuścić kraj.

Złożyłem podanie o paszport. Wkrótce z Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Tarnobrzegu otrzymałem zawiadomienie, że mi go przyznano. Paszport otrzymała także żona i syn. We wszystkich trzech dokumentach wstawiono ten sam stempel: „Upoważnia do jednokrotnego przekroczenia granicy państwowej”. Były to więc paszporty w jedną stronę, bez prawa powrotu. I tak odebrano nam ojczyznę… Nawet naszemu dziecku, bo Paweł był wtedy dopiero w pierwszej klasie szkoły podstawowej.

Musieliśmy wybrać kraj emigracji. Poszedłem do ambasady amerykańskiej, ale okazało się, że roczny limit przyjęcia działaczy Solidarności już tam wyczerpano. Francja była chętna, ale nie gwarantowała pracy. Australia i Szwecja odmówiły. Poszedłem więc do ambasady kanadyjskiej, gdzie chętnie wydano mi promesę wizy.

Po kilku tygodniach urzędniczka tej ambasady zadzwoniła z zapytaniem, czy zgodziłbym się zmienić sponsorowanie rządowe na prywatne – na Prince Albert Polish Association. Zgodziłem się, gdyż przekonano mnie, że nie będzie żadnych różnic, a rząd kanadyjski przyjmie dzięki temu jedną rodzinę więcej.

Ze zmianą sponsora wiązała się jednak konieczność zamieszkania w jego siedzibie, a mianowicie w miasteczku Prince Albert w północnym Saskatchewanie. W Prince Albert mieszkały trzy grupy Polaków: emigranci z początku XX wieku (drugie pokolenie), weterani II wojny światowej oraz uciekinierzy z lat 1980-1981. Ci ostatni podawali się często za członków Solidarności, czym psuli nam opinię, bo często byli to zwyczajni oszuści i złodzieje. Ja byłem tam jedynym prawdziwym emigrantem politycznym. Kanada nie widziała jednak różnic pomiędzy więźniami politycznymi a uciekinierami.

Zgodnie z prawem kanadyjskim organizacja sponsorująca zapewniła nam utrzymanie przez jeden rok. Wynajęła dla nas mieszkanie i wypłacała nam co miesiąc czek na jedzenie. Ich wiedza na temat komunizmu była powierzchowna, ale w zasadzie zgodna z prawdą, to znaczy każdy wiedział, że w Polsce panuje straszliwa bieda. Dlatego wszyscy nam współczuli i pomagali jak mogli. Weterani Wojska Polskiego (w Prince Albert, niestety, rozbici) byli jedyną grupą, która rozumiała nasze dążenie do wolności oraz niepodległości Polski – prawdziwy cel Solidarności. Znaleźliśmy z nimi wspólny język, szczególnie ze Stanisławem Hurkałą, żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych z moich stron, z Zamojszczyzny.

Dawny kolega z Zarządu Regionu NSZZ Solidarność, Kazimierz Weber, mieszkał w Windsor, w prowincji Ontario. Namówił nas, żebyśmy do niego przyjechali. Na wiosnę wybraliśmy się więc dwoma samochodami, przez pół Kanady, do Windsor. Niestety, tam też nie było dla nas stałej pracy.
Pracowałem jako ogrodnik u bogatszych ludzi, zbierałem pomidory i jabłka na farmach. W końcu otrzymałem zatrudnienie w manufakturze produkującej meble, a raczej wyposażenie dla „restauracji” typu McDonald.

Kiedy zwolniono mnie z tej pracy, wybrałem się na studia do Toronto. Miałem tytuł magistra filologii polskiej z Polski, ale tego nie chciano w Kanadzie uznać, dopóki nie uzupełniłem kursów. Dopiero po roku studiów kanadyjskich przyznano mi tytuł magistra filologii słowiańskiej (MA). W tym czasie zostałem asystentem, a właściwie lektorem języka polskiego i zacząłem studia doktoranckie.

Z biegiem czasu poświęciłem się raczej badaniom historycznym i opublikowałem pracę The Polish Legions in the First World War.

Wydaje mi się, że moje życie nie zostało zmarnowane. Człowiek powinien czegoś w życiu dokonać. Zbudowanie domu czy posadzenie drzewa to dużo, ale jeszcze ważniejsze są prace podjęte dla dobra narodu. My byliśmy pierwszymi odważnymi, którym udało się podważyć komunizm. Nie tylko w Polsce, ale i w całym sowieckim obozie. Dzięki nam dzisiaj Polska jest wolnym krajem i członkiem NATO. Tylko od Polaków zależy, czy potrafią tę wolność obronić. Zaczynaliśmy kiedyś pracę u podstaw, mrówczą robotę drukarzy, kolporterów, ludzi, którzy budzili ducha narodu. Co prawda za tę pracę spotkało nas wygnanie, jak tylu innych rodaków przed nami, ale żyjemy. Co prawda straciliśmy nasze majątki, mieszkania, kariery, rodziny, kraj, ale mamy czyste sumienie.

Po przejściu na emeryturę spisałem wspomnienia całego życia, które było ciekawe. Jest to gruba książka pod tytułem Nie chcemy komuny!, gotowa do druku, jednak obecnie żadne wydawnictwo w Polsce, przyznając jej, co prawda, walory literackie, nie chce zaryzykować jej wydania. Publikowane tu fragmenty dotyczą tylko Ery Solidarności i lat bezpośrednio ją poprzedzających. Za wszystkie informacje zamieszczone w książce biorę pełną odpowiedzialność.

Do ogłoszenia tych fragmentów zmobilizowała mnie pani Teresa Kaczorowska, która wydała miesiąc temu swoją książkę Dwunastu na trzynastego. Jest to pierwsza książka, która dotyka tematu pozasądowej banicji – zesłańców Ery Solidarności. Teresa Kaczorowska pisze, między innymi, o mnie i o Grzegorzu Staszewskim.

Piotr Wiesław Jakubiak

Cdn.

 

Zapowiedź publikacji

 

 

6 komentarzy

avatar użytkownika gość z drogi

1. witaj

stracone rodziny,mieszkania,kariery,przerwane życiorysy w momentach bardzo ważnego buntu...
i za to powinni odpowiedziec ci, co wymyślili tzw MNIEJSZE ZŁO,odpowiedziec przed ziemskim sądem,zanim staną przed Boskim
To nie sprawa zemsty,to Przestroga dla podobnym im...
rozgonione społeczeństwo po świecie,rozbite rodziny ,grupy przyjaciół,zadeptywanie pamięci
o Symbolach Polskości
martwcie się tuskoPOdobni i wy wszyscy z Nocnej Zmiany,oj martwcie się
Polska żyje i pamieta
serdeczne pozdrowienia dla Autora
ileż takich życiorysów czeka na swoja opowieść o tym jak BYŁO wtedy,
powodzenia

gość z drogi

avatar użytkownika Maryla

2. Panie Piotrze

„Upoważnia do jednokrotnego przekroczenia granicy państwowej”.

W ten sposób władze pozbyły sie niepokornych i szykowały podwaliny Okrągłego Stołu.

Dobrze, ze zdecydował sie Pan na publikację w sieci swojej ksiązki.
Tak, wiele takich życiorysów czeka wciąz na publikację, na opisanie prawdziwej opozycji .

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

3. Szanowna Pani Marylu :)

pan Piotr zasłużył na piękne życzenia NOWOROCZNE prawda :)
panie Piotrze
Tamten CZAS to był kolejny przystanek na naszej drodze do WOLNOSCI,ale ta droga wciąż trwa...
wiec panska ksiązka jest pieknym podarunkiem na Nowy ROK
w tej wspólne wędrówce ku wolnej Polsce,Naszej Polsce
jesteśmy mądrzejsi o Tamte lata i to jest to, co można dać Młodym....Do Siego Roku 2012 :)
Niech boją się go żli ludzie,my nie mamy czego się bać,
nam zawsze było pod prąd... :)
serd pozdrawiam

gość z drogi

avatar użytkownika natenczas

4. > Gość z drogi,

Pierwsza strona wspomnień http://blogmedia24.pl/node/54591
Druga będzie po Nowym Roku, a jest ich ok.90.

Pozdrawiam.

avatar użytkownika gość z drogi

5. Dzięki Smoku :)

Natenczas
DO Siego Roku 2012 :)
serd pozdrowienia
re ilości stron,damy radę w czytaniu,pozdrowienia :)

gość z drogi

avatar użytkownika PiotrJakubiak

6. Nowy rok

Dziękuję wszystkim za dobre słowa. Postaram się wytrwać do końca.
Wszystkim Kolegom życzę dużo zdrowia i wytrwałości i abyśmy doczekali...

Piotr Wiesław Jakubiak