POpolsza 2011* Wspomnienie z Polski 1944

avatar użytkownika nissan


Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 37

 
Maria Miłodrowska lekarz - cd.
Naraziłam się komendantowi M. W stołówce, przy całym personelu. odebrał mi prawo ustalania kolejności zabiegów (nie miałam wówczas skończonej medycyny). Przełknęłam pigułkę, ale i tak zwycięstwo było po mojej stronie - nadal pełniłam tę funkcję, bo nikogo nie wskazał w zastępstwie.
Przynoszą chłopca około 14-15 lat, rozdarta klatka piersiowa, w której szaleje obnażone, zranione serce. Przytomny!!! Takie bijące serce widziałam tylko na ćwiczeniach fizjologii - u żaby. Tu miota się serce człowieka - dziecka... Przychodzi dwóch nieco starszych kolegów z karabinami na ramionach:
- Co powiedzieć Zośce?
Pełna odwagi, dostojna, dojrzała, z trudem wypowiedziana odpowiedź:
- Powiedz jak było.
To były jedyne słowa. W głosie kolegi słychać tłumione łkanie, gdy mówi:
- Z nami też tak będzie.
W tył zwrot, wracają do swoich bojowych obowiązków. Chirurg, ten starszy, już usiłuje zeszyć ranę serca - igła rozdziera je jeszcze bardziej... Ach! Czemu nie dr Masiukiewicz - myślę, ale czy on nadążyłby z igłą za skurczami miotającego się serca?
Na salę wnoszą młodego, silnego mężczyznę - zapalenie otrzewnej. Zdumiewające! Skąd? Narkoza. Chirurg bierze nóż, nacięcie skóry napiętego brzucha i nagle chory umiera. Na salę wpadają chłopcy:
- To był nasz więzień! Był na usługach Niemców, skoczył z pierwszego piętra na strażnika, chciał go obezwładnić, może zabić.
Jesteśmy jak sparaliżowani. Nikt nie kwapi się do zdjęcia zwłok ze stołu. A tak zwykle czule i serdecznie zdejmujemy poszarpane ciała tych naszych drogich umarłych. Wreszcie dwaj chłopcy-sanitariusze zdejmują, kładą na nosze, zaplatają ręce na piersiach. Nagi, silnie zbudowany mężczyzna, o ciemnych oczach i krzaczastych brwiach, robi wrażenie groźnego posągu.
A oto łączniczka, młoda, drobna dziewczynka, prawie dziecko. Nie żyje. Nie ma żadnych obrażeń? Dokładne oględziny. Pod prawą piersią ranka wielkości grochu.
- Wątroba - wyrokuje dr Masiukiewicz krótko. Obok smutny, młody chłopiec - mąż - podobno pobrali się tego ranka.
- Trzeba oszczędzać denaturat - apeluję. Zarówno dr Masiukiewicza jak i siostrę operacyjną drażni moje skąpstwo.
Od jakiegoś czasu mamy dużo wody. Wywiercono studnię w piwnicy. Personel dostaje jedno wiadro na osobę dziennie.
W moim mieszkaniu jest stale 13 osob. W tym kobiety "spod czołgów". Przyszedł również z bratem ranny w rękę Henryk Borowski - aktor - mój kuzyn. Ważne, że mogą się myć. Mój hotel w domu zmienia gości, ale feralna "13-ka" zawsze się utrzymuje.
Trudno operować przy stale sypiących się tynkach i ogłuszającym huku rozszarpujących się pocisków. Przenosimy salę operacyjną do piwnic, od frontu. Jest spokojnie. Chorzy  pozostają na pierwszym i drugim piętrze, ale piwnice też są zastawione łóżkami.
O zmierzchu słychać spod okna, na ulicy, odgłos kroków - to żołnierze idą do akcji.
- To straszne, za chwilę przyniosą nam ich na noszach - myślę głośno.
- Pani cierpi za miliony - odpowiada komendant, dr "Moszczeński".
Pewnego dnia przybiega do mnie sąsiad z mego domu. Wzywa mnie nie mówiąc o co idzie. Przechodzimy wyrąbanymi między piwnicami otworami (w tym czasie domy były tak połączone dla bezpieczeństwa). Jest już wieczór. Mrok. Odarta z tynków ściana domu - gołe cegły tworzą jakiś niesamowity podkład dla sceny, która właśnie odbywa się na dole na podwórzu. Zwarty tłum, z głowami pochylonymi, w śmiertelnej ciszy, wolniutko przesuwa się po wilgotnym asfalcie podwórza. Wygląda to na jakieś tajemnicze, budzące grozę misterium-taniec. Obserwuję tę scenę, ogarnia mnie lęk:
- Co to jest? - pytam.
- Worek chleba zrzucono z samolotu, gromada rzuciła się i ciągną go, każdy w swoją stronę.
W pewnej chwili worek pęka - ktoś podobno zdołał przeciąć go scyzorykiem. Suchary padają na bruk, w błoto... ludzie wyławiają je z błota - też w ciszy. Taniec chleba zakończony.
Wyglądam z okna mego domu na dom przeciwległy. Tam, na piątym piętrze, widzę kogoś spoglądającego przez lornetkę w kierunku ulicy Piusa. Nagle ze spalonego domu znajdującego się ukośnie po prawej stronie strzela snop ognia w kierunku obserwującego. Czy zabity? Zbiegam do szpitala. Melduję. Polowanie na "gołębiarzy" takie trudne, przypłacił je życiem nasz dozorca. W czasie intensywnych bombardowań, w krotkich przerwach, słychać jakieś pojedyncze strzały z dachu tuż, tuż. Czy to znaki umówione informujące o celności ataku? - nikt nie wie... Ale tego "gołębiarza" złapali chłopcy. Wdrapali sie na któreś tam piętro spalonego domu, znaleźli jedzenie, jakieś rzeczy, czatowali - przyszedł... To chyba on strzelał do chorych ludzi idacych do kaplicy na Wilczej 7. Bo i oni trafiali do nas.
W szpitalu zatrzymuję dr Maciejewskiego:
- Przed domem Mokotowska 57 zawsze stoi jakiś człowiek. Czy nie warto go poobserwować? - pytam.
Po kilku godzinach wzywają mnie do pokoju komendanta "Moszczeńskiego". Przed drzwiami dwóch młodych powstańców z pepeszami. Wchodzę. Dr "Moszczeński" za stołem i chyba jeszcze dwie jakieś ważne postacie. Z boku siedzi na krześle mój "człowiek z bramy".
Cdn.
http://lubczasopismo.salon24.pl/pis-reporter/post/330513,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-37

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz