Polskie pejzaże - Podwórko.

avatar użytkownika jwp

Podwórko to był wtedy prawie cały świat! Otoczone ścianami wysokich kamienic, z jednej strony, jak wąską gardzielą, otwarte na okolice.

Opowiadanie "Podwórko" pochodzi ze zbioru opowiadań autorstwa mojego przyjaciela Jacka Chruścińskiego pt. "Bania" - za zgodą autora publikuję. Jak Bóg da, a partia pozwoli w najbliższym czasie opiszę moje "Zaczarowane Podwórko".

Poprzednie wpisy - rozdziały z "Bani".

Moja Polska - Zwierzyniec.  Mój Kraków - „Klub Pod Jaszczurami".

Polecam też mój ostatni wpis -

Jak ziarnko piasku, jak każdy z nas...

Podwórko to był wtedy prawie cały świat! Otoczone ścianami wysokich kamienic, z jednej strony, jak wąską gardzielą, otwarte na okolice. Tym wąskim przesmykiem czasem dumnie wtaczały się – nieliczne wówczas – samochody, czasem dotarł z zewnętrznego świata jakiś pijany, zabłąkany gość, a czasem grupa okolicznych agarów, znająca wszystkie przejścia na skróty. Drugim wejściem na podwórko był mroczny, łukowo sklepiony, długi tunel. Miejsce zabaw dzieciarni podczas deszczu, ale też idealne boisko do gry w „beki”! Dla wtajemniczonych podwórko miało jeszcze inne przesmyki. Bramy w większości kamienic były przejściowe... Jednak nie wszystkie były otwarte – trzeba było mieć klucz!

Klucz był też konieczny, aby dostać się do windy. Płaski, duży, zupełnie inny od reszty kluczy, jakich używali dorośli, był marzeniem, nieosiągalnym pragnieniem wszystkich chłopaków. W mojej kamienicy, wyższej od pozostałych, bo pięciopiętrowej, była winda. Cóż, kiedy mieszkałem na parterze i klucza mi nie dano... W windzie pachniało drewnem i smarami, podczas jazdy trzeszczały deski i zgrzytała lina... Magiczny świat! Czasami koleżka z III piętra zabierał mnie na przejażdżkę – on miał klucz!

Ja za to wszedłem ukradkiem w posiadanie klucza od piwnic! Kolejna tajemnicza kraina. Tuż przy wejściu bieliły się jeszcze litery LSR. Pozostałość po wojnie. Wewnątrz unosił się zapach stęchlizny, gnijących ziemniaków i moczu. Królestwo szczurów i pająków – test odwagi i odporności. Zaraz za wejściem były drzwi do suszarni – lubiłem tam chodzić z babcią, rozwieszać bieliznę. Naciągaliśmy prześcieradła i poszwy, głos dudnił fascynującym echem w pustych ścianach, w ogromnych czarnych rurach kanalizacyjnych coś grało, szemrało... Następne drzwi za suszarnią były zawsze zamknięte, prowadziły do szybu windy. Raz tylko udało mi się tam zaglądnąć. Wewnątrz coś majstrowali monterzy – winda nie działała od paru dni. Mieli ze sobą wielkie, skórzane torby z narzędziami, nosili wyszmelcowane „ferszalunki”, a w rękach mieli ogromne klucze francuskie – istni kosmici!

Następne drzwi były jeszcze bardziej tajemnicze, wręcz straszne. Kiedyś w tej suterenie mieszkali lokatorzy, jeszcze przed moim urodzeniem wybuchł tam pożar! Zapaliły się od piecyka jakieś zasłonki czy firanki. W domu były tylko dzieci! Jednej z dziewczynek płonęły włosy... Babcia moja, jak mi opowiadano, polała ją wodą z garnka! Inni dorośli wyprowadzili pozostałe dzieci, ugasili pożar. Jednak ojciec tej rodziny omal nie oszalał! Był w szpitalu, potem chodził dziwny, mówił do siebie, coś wykrzykiwał znienacka po nocach, złorzeczył władzy ludowej... W końcu wyprowadzili się z sutereny, a na ich miejsce nie było chętnych. Na głucho zamknięte, zostały lekko okopcone dołem drzwi...

Kolejne wejście prowadziło do właściwych, lokatorskich piwnic. Nie było tam prądu, więc na wyprawę zabierało się kapiącą świeczkę na herbacianym spodku. Choć nie lubiłem tam chodzić, czasem, z babcią lub bratem maszerowałem po konfitury, marynaty lub ziemniaki przechowywane w wielkiej skrzyni. Była cała czarna od węgla. Niegdyś, przed laty, tu go składowano, zanim do kamienicy doprowadzono gaz i centralne. Przez lata w piwnicy poniewierała się stara, dwupalnikowa, kuchenka gazowa. Taka do postawienia na płycie pieca kuchennego. Piec w kuchni rozebrano jeszcze w czasach dla mnie prehistorycznych, ale ślad po nim pozostał na ścianie w kuchni. Lamperia była tu w innym odcieniu i chropowata... W piwnicy pełno było na ubitej, ziemnej podłodze resztek węgla, drewnianych drzazg, jakiś dziwnych śmieci...

W kącie, w drewnianej skrzyneczce z klapką na zawiasach i z napisem „J.F.Shüle – Eierteigwaren” leżała sterta pożółkłych zdjęć. Skrzętnie ukryte przed wzrokiem ciekawskich dumne oblicza, sumiaste wąsy, zawadiackie spojrzenia, maciejówki, grupy postaci w mundurach... I sporządzone „kopiowym” ołówkiem podpisy: sypanie kopca, wielka parada, pogrzeb „Dziadka”, przysięga. Poniszczone dokumenty z groźnie brzmiącymi fragmentami napisów: arbeitsbuch, Krakau, Bezirkskarte, SS und Polizei, Gültig vom... Pieczęcie, wrony, ale też napisy cyrylicą... Kpakob, пoчтoвaя картoчкa, Cтapoбeлcк. Zdjęcia z palmami, batlledresy. Egzotyczne nazwy: Persja, Palestyna, Ziemia Święta...

Dookoła mnóstwo pustych butelek, słoików, a na półce z nieheblowanej deski: „wecki”! Dżemy, galaretki, ogórki i grzyby. Równym szeregiem połyskiwały w blasku świecy, prężąc stalowe sprężyny zacisków i pomarańczowo mrugając gumkami... Obok duże flaszki soku malinowego!!!

Ach, ten sok. Raz na czas, babcia wydawała zezwolenie na naruszenie zapasów. Generalnie, sok był na przeziębienie, jako lekarstwo podlegał ścisłej reglamentacji, ale gdy zima była lekka i nie było przeziębień w rodzinie... Oczywiście najlepiej smakował z wodą sodową, czyli wodą z syfonu. Napełniało się go w syfoniarni – małej, ciasnej klitce, pełnej szumu wody i gazu... Jak tylko było parę groszy w kieszeni, w lecie, pędziło się na – jak to się mówiło – syfon lub do buzera. Nawet jak brakło parę grosików, szef zawsze nalał smykom szklaneczkę albo pół. Za resztę kupowało się dropsy i świat był piękny!

Na środku podwórka, za wielką piaskownicą, rosła ogromna stara wierzba. Od rana było to miejsce najlepszych zabaw dzieciaków. Można było na nią wyłazić, huśtać się na gałęziach, fechtować się jej witkami. Pod osłoną jej chłodnego cienia, na ogromnym, zbitym z surowych desek stole, rozkładać bierki, domino, plastikowe figurki kolarzy, cynowych żołnierzy. Schować się za jej pniem strzelając z korkowca lub colta na kabzle (kapsle?).Grywaliśmy też pod nią w karty. W wojnę, w kuku, w dupę biskupa i w durnia. Najczęściej, jednak graliśmy w „sześćdziesiąt sześć” czyli w „zechcyka” albo w „obieraca”. Przy stole stały wkopane w ziemię, dwie długie, prostokątne ławki. Gładko wypolerowane od siedzenia, były wprost idealne do cymbergaja! Słońce z trudem prześwitywało przez gęste wierzbowe ramiona, a ziemia dookoła stołu i ław wydeptana była starannie. Ani jedno źdźbło trawy nie psuło nieskazitelnej gładzi terenu. Wymarzona arena do gry w dołek i w taftę!!! W to jednak grali głównie starsi chłopcy. Okupowali oni wierzbę po południu, po lekcjach. Bawili się w podchody i w chowanego, grali w noża i w państwa miasta, a w gęstwinie gałęzi podpalali skrycie pierwsze papierosy.

Wieczory należały do trzeciej zmiany. Długowłosi chłopcy z dziewczynami czesanymi w kok, pili wino, przeklinali, przyjeżdżali na Jawach i Komarach, czasami ktoś przynosił tranzystorowe radio... Czerwone gitary, Niemen, Beatlesi i Stonesi... Czasem bili się kawalerowie pod wierzbą, czasem w nocy piszczała dziewczyna, nagle głośno wybuchały salwy śmiechu. Rano dozorca, zwany z powodu nieustannej zadyszki Parowozem, sprzątał pety, zbierał flaszki i kapsle.

W zimie, cała przestrzeń między wierzbą a śmietnikiem, zamieniała się w lodowisko! Ślizgawka była przygotowywana profesjonalnie. Najpierw odgarniano równo górną warstwę śniegu a potem wylewano wodę. Z naszej kuchni na parterze było najbliżej, więc wieczorem brat nakładał szlauch na kran i przez godzinę albo i dłużej lano wodę na lód. Cóż to była za atrakcja! Dzieciaki od rana miały używanie na ślizgawce, a wieczorem najstarsi chłopcy rozgrywali regularne mecze. Przecież 300 metrów stąd było prawdziwe, „sztuczne” lodowisko i klub hokejowy! Dużo chłopców trenowało w „Cracovii”, mieli sprzęt: hokejki, łyżwy, krążki i nawet ochraniacze! Złamana na pół podczas meczu „Smoleńka”, wyrzucona przez zawodnika za bandę, stawała się najbardziej porządnym łupem wśród chłopaków. Wyszczerbiony, ułamany koniec, przycinało się na równo, okręcało taśmą izolacyjną, potem również łopatkę kija oklejało się izolacją i... na lód!!! Kontuzje bywały jednak groźne: wybite zęby, podbite oczy, pocięte łyżwami paluchy...

Sporadycznie na podwórko docierali obcy przybysze. Głośnym dzwonieniem, młotkiem o kawałek podwieszonej, metalowej sztabki, oznajmiał swe przybycie szlifierz! „Ostrzę noże i nożyczki”. Sypały się iskry, wartko obracało się kółko, napędzane nogą przez szlifierza. Kiedy indziej pojawiali się Cyganie, wzbudzając lęk i tajemnicze zainteresowanie. Dźwigali połyskujące patelnie i brytfanny, wykrzykiwali coś niezrozumiale i targowali się na migi z gospodyniami. Czasem pojawiał się druciarz. „Garnki drutuje, garnki lutuje” wykrzykiwał głośno, stojąc przy piaskownicy, na środku podwórka... „Ziemniaaaaki, ziemniaaaki”! Konkurował z nim chłop w wysokich butach z filcowymi cholewami. Sporadycznie przywędrował szklarz z całą szklaną menażerią na plecach, czasem kominiarz, wzbudzając euforię i łapanie za guziki... Rano kręcili się śmieciarze, zbieracze szmat, makulatury, a wieczorami pojawiał się milicjant – dzielnicowy! W szeleszczącym ortalionie, z raportówką i pałką przy pasie, w czapce z błyszczącym daszkiem. Znał wszystkich i wszyscy jego znali. Lumpy kłaniały mu się z daleka, drobne złodziejaszki, znikały czym prędzej w przechodnich bramach, pijaczkowie milkli i sztywnieli, kobiety poprawiały ondulacje.

W oficynach mieszkał tak zwany półświatek, całe familie, wiecznie pijanych zbieraczy wszystkiego, co można spieniężyć. Pomagali wnosić meble na piętro, zrzucić węgiel do piwnicy, naprawiali „korki”, reperowali zepsute sprzęty domowe. Awantury wybuchały tam codziennie, ale raz to była sensacja!

Przyjechał gazik z „mentownią” – bójka na parterze, są ofiary w ludziach. Tą ofiarą był pan Mundek. Stał w spodniach i zakrwawionym podkoszulku, podbite oko, bańka jak mydlana pod powieką, rozkwaszony nos... Głosem Himmilsbacha odgrażał się donośnie, że on jeszcze tę k... zabije! Gdyż, to jego ślubna sprawiła mu lanie!!! Ona zaś w potarganej halce, opierała się „panu władzy”, bo przecież „nie może dzieci zostawić bez opieki”! Dzieci te, czyli kwiat okolicznej bandziorki, albo dawno został osadzony, albo pierzchnął, czym prędzej, na dźwięk milicyjnej syreny. Pani Rybakowa, dozorczyni sąsiedniej kamienicy, usilnie namawiała funkcjonariuszy do zaglądnięcia także do jej posesji. „Schlali się i na klatce mi leżą. Wstydu panie nie mają!” Jednak władza ludowa była wystarczająco pochłonięta panem Mundkiem i jego żoneczką. Nie mieli na nic już czasu – zwinęli małżonków i pojechali. Nawet kompletnie pijaniusieńki Pan Zenek, były księgowy, co po śmierci żony nie wytrzeźwiał od dwóch lat, choć domagał się, szarpał dzielnicowego za rękaw i twierdził, że chcą go zamordować, i że tylko na dołku czuje się bezpiecznie – został pominięty!

Radiowóz odjechał, a tu na drugim końcu podwórka wrzask, lament! Wołają pogotowie! „Parowóz” – dozorca z naszej bramy, wylazł na szafę, w geście protestu, że mu „żona ze szwagrem wódkę gdzieś schowali”. Nie chcieli oddać to desperat skoczył w dół na parkiet. Teraz cała kamienica w napięciu czekała na karetkę...

Przez otwarte okno na drugim piętrze słychać było rżnący na cały regulator telewizor. Kościółkowie, dopiero co kupili „Szmaragda”. Ktoś śpiewał naprzeciwko, gdzieś płakało dziecko, pan inżynier Bęben podjechał właśnie brązowym Wartburgiem, a u Stępińskich znów się kłócą...

Powoli mrok otula kamienice, pod wierzbą już ciemno, cicho. Tylko jarzą się ogniki papierosów. Gąskowa idzie ze śmieciami, u Smalików ciemno, pora spać.

Jacek Chruściński 2002-04-23

Ukazało się w Dzienniku Polskim

22 lutego 2003, pt. „Podwórko”.

A teraz z innej beczki.

9 komentarzy

avatar użytkownika homo polacus

1. @Jwp

Piękny świat, no nie!
Po przeczytaniu tej opowieści, stwierdzam, że chyba należę do tej samej generacji co autor i muszę powiedzieć, że oprócz scenerii, to atmosfera mojego podwórka niewiele różniła się od tego opisanego powyżej.

Pozdrawiam.

PS. Nie mniejsze wrażenie wywarł na mnie Twój opis okna, który niegdyś miałem okazję przeczytać.

avatar użytkownika barbarawitkowska

2. Jwp

dzięki. To był prawdziwy świat, nie to co teraz. Dzieciaki maja przegwizdane, zero wolności, zero tajemnic i zero (podwórkowych) reguł.

avatar użytkownika jwp

3. Homo Polacus

Bo myśmy Bracie z tej samej Polskiej Ziemi i Krwi.
Spieszę przeczytać Twój wpis.

Pozdrawiam

JWP

avatar użytkownika jwp

4. Barbara Witkowska

Tak na poziomie teorii spiskowych, to co raz bardziej wierzę w to, iż sposób w jaki buduje się nowoczesne blokowiska ( bo jeszcze między 50-ymi, a 70-ymi latami były podwórka ), ten sposób co najmniej nie sprzyja wychowaniu dzieci we wspólnocie.

Pozdrawiam

Ostatnio zmieniony przez jwp o ndz., 22/05/2011 - 18:12.

JWP

avatar użytkownika barbarawitkowska

5. Jwp

pewnie, ale jeszcze w blokowiskach były wspólnoty ( co prawda najczęściej kryminalne), a już w nowych ogrodzonych osiedlach zochroną totalna samotność.

avatar użytkownika jwp

6. Barbara Witkowska

A to się dawnej po szklankę cukru szło do sąsiada, a to imieniny dla całej klatki schodowej, wspólne wieczory przy jedynym w kamienicy TV, zabawy na podwórku, wypady za miasto.

Pozdrawiam

JWP

avatar użytkownika barbarawitkowska

7. Ja co prawda nie mieszkam w bloku

ale w domku za miastem. Dziś przyszła do mnie moja młodociana sąsiadka i przyniosła mi kawałek ciasta , które upiekła na niedzielę. Miłe.

avatar użytkownika jwp

8. Brabara Witkowska

Tam się jeszcze wspólnoty ostały i dobre sąsiedzkie obyczaje.

Pozdrawiam

JWP

avatar użytkownika barbarawitkowska

9. JWP

To jest nowa wspólnota, wszyscy wybudowaliśmy się całkiem niedawno. Różni nas wszystko: wiek, wykształcenie, rodzaj zajęć i pochodzenie z różnych części Polski.
Jedno mamy wspólne- ładny kawałek przyrody. I chyba poczucie, ze ona jest nasza łączy.