Nieprzypadkowo już dwa dni po ostatnim spotkaniu z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem Bronisław Komorowski przyznał w wywiadzie telewizyjnym: zbrodnia katyńska nie była ludobójstwem. Idealnie wpisał się w ten sposób w konsekwentnie prezentowaną linię Kremla.

Z rosyjskiego punktu widzenia to niewątpliwie najważniejszy efekt wizyty polskiego prezydenta w rocznicę tragedii smoleńskiej. Znad Wisły jak na dłoni widać za to klęskę i żałość tego, co politycy Platformy nazywają polsko-rosyjskim pojednaniem.

Pod drwiącym spojrzeniem Gogola i Miedwiediewa

Kilka godzin bezsensownego czekania na polsko-białoruskiej granicy. Wszystkie samochody za nami zostają odprawione i mogą jechać. My czekamy bez powodu, a mundurowi na wszystkie pytania tylko rozkładają ręce: procedury! Kiedy wreszcie ruszamy, nasz plan podróży bierze w łeb i odtąd musimy już tylko się spieszyć.

Na ostatnią chwilę docieramy do Smoleńska. W mieście pełno milicji, wszystkie ważniejsze skrzyżowania obstawione patrolami. Prezydent Rosji nie pojawia się tu na co dzień. Mimo to wśród mieszkańców szczególnego podniecenia wizytą jakoś nie widać. Życie toczy się normalnie. Starsza pani niesie dwie ciężkie siatki pełne ziemniaków, grupa młodych dziewczyn śmieje się i gestykuluje, na uszach słuchawki z empetrójek.

Jeszcze tylko procedura przejścia przez bramki, kontrola bagażu podręcznego i wchodzimy do centrum prasowego, które urządzono na II piętrze gmachu miejscowej biblioteki. Wrze jak w ulu. Korespondenci polskich i rosyjskich mediów nadają pierwsze relacje, szukają newsów, by zaspokoić niecierpliwość wydawców. Tematem dnia jest oczywiście podmiana tablicy smoleńskiej, którą Rosjanie zdjęli nocą, tuż przed przyjazdem Anny Komorowskiej i rodzin ofiar katastrofy. Wśród dziennikarzy z miną wtajemniczonego krąży prezydencki minister Sławomir Nowak. Pojawia się informacja, że Komorowski postawi sprawę „ostro”. Rzekomo możliwe jest też osobne składanie kwiatów przez obu prezydentów. Podnoszę wzrok. Rosjanie zorganizowali centrum prasowe w przestronnej czytelni. Wysoko na ścianach malowane portrety wielkich pisarzy. Jest Dostojewski, Tołstoj, Puszkin. Jest i Gogol, który z drwiącym uśmiechem spogląda na ziemię. W czasach Platformy wymowa „Martwych dusz” wydaje się doprawdy szczególna...
 

Czekanie na akcję przedłuża się nieznośnie. Miało być półtorej godziny, wychodzi dobrze ponad dwie. Korespondenci nie tracą czasu. Hiszpanie z państwowej telewizji wysyłają pierwsze relacje, szukają najlepszych ujęć z miejsca tragedii 10 kwietnia. Wdaję się w rozmowę z reporterem z Madrytu, tłumaczę, że zbrodnia katyńska to ludobójstwo, czego Rosjanie nie chcą uznać. – I know, I know – zbywa mnie i wraca do pracy. Gdzieś z boku udziela wywiadu telewizyjnegoWładimir Kondratiew, jeden z najbardziej znanych rosyjskich komentatorów politycznych. Padają słowa o współczuciu dla polskiego narodu za Katyń i za Smoleńsk. Ale wyłącznie w obowiązującym w oficjalnej linii Moskwy sznycie: w Katyniu zginęło też wielu Rosjan, Smoleńsk nie może przesłonić nam polsko-rosyjskiego pojednania. Patrzmy w przyszłość.

Pozdrowienia od Aleksandra Kwaśniewskiego!

Słychać narzekania części operatorów, że tylko niektóre stacje mogą wprowadzić swoje kamery do pomieszczenia, gdzie będą rozmawiać prezydenci. Pozostałym zaproponowano, by... filmowali z ustawionego w centrum prasowym telebimu. – Co za absurd i w ogóle to wszystko beznadziejnie zorganizowane – irytuje się młody operator TVP.

Wreszcie są! Dmitrij Miedwiediew i Bronisław Komorowski. Na ekranie telebimu kadr ustawiony bezbłędnie. Niziutki Miedwiediew wygląda, jakby górował wzrostem nad znacznie przecież wyższym Komorowskim. Ale nawet gdyby tak było, nie o wzrost tutaj przecież chodzi. Już po pierwszych minutach widać, że jeśli nawet prezydent znad Wisły ośmielił się wspomnieć coś o podmienionej tablicy, został szybko spacyfikowany. Choć pewnie nie zdobył się na żadne twardsze słowa. W oficjalnym wystąpieniu padają zdania o „kontekście wydarzeń ostatnich dni”, żadnego bardziej zdecydowanego sformułowania. Ów „kontekst”, który każdy chyba Polak potrafi nazwać po imieniu, ma sprawić, że Polacy i Rosjanie uzgodnią treść napisu na przyszłym pomniku smoleńskim. Gdy Komorowski to mówi, przyglądam się oczom Miedwiediewa. Spoglądają równie drwiąco jak oczy autora „Martwych dusz” na portrecie. Zastanawiam się, czy budowa pomnika to sprawa dla prezydentów? O czym rozmawiali ze sobą przez dwie godziny w smoleńskiej bibliotece? Dlaczego polski prezydent został przyjęty w tym podrzędnym przecież miejscu, kątem, w sali, do której może wejść tylko parę kamer? Czyżby w kilkusettysięcznym Smoleńsku, stolicy obwodu, nie było niczego godniejszego głowy sąsiedniego państwa?

Z pozoru tylko nieważne pytania. Rosjanie przecież na symbole zwracają wyjątkową uwagę. Tutaj nic nie dzieje się przypadkowo. A już na pewno nie w pierwszą rocznicę katastrofy rządowego Tu-154 ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie.

Prezydent Miedwiediew mówi o Katyniu jako zbrodni państwa stalinowskiego. Zapowiada, że Rosjanie przekażą kolejne tomy akt zbrodni Polakom, choć od dawna wiadomo, iż dostajemy materiały, które nie są niczym nowym. Konsekwentnie nie pada ani słowo o ludobójstwie. Czemu trudno się dziwić. Nie pada jednak również z ust polskiego prezydenta. Dopiero dwa dni po powrocie ze Smoleńska Bronisław Komorowski w wywiadzie telewizyjnym powie, że w Katyniu ludobójstwa nie było. Jakby na zamówienie Kremla. Na deser przyzna zaś, że Lotos trzeba sprzedać po prostu korzystnie. Więc dlaczego nie Rosjanom?

Czyżby wyjaśniła się tajemnica dwóch godzin rozmów Komorowski–Miedwiediew w smoleńskiej bibliotece?

Można się tylko domyślać. Zapytać, o czym rozmawiali prezydenci się nie dało, bo konferencja prasowa nie znalazła się w programie smoleńskiego spotkania.

Siewiernyj, Katyń – miejsca przeklęte

Uroczystość na Siewiernym trwa krótko. W oczekiwaniu na prezydentów operatorzy wybierają najlepsze miejsca na zdjęcia. Parę osób fotografuje kamień z podmienioną przez Rosjan tablicą. Wkoło kilka wieńców, największy ten z szarfą w rosyjskich barwach narodowych. Reporterka anglojęzycznej stacji Russia Today mechanicznie przygotowuje wejście na żywo. Popełnia błąd charakterystyczny dla wielu młodych dziennikarzy, ucząc się całego tekstu na pamięć. Większość reporterów jest tutaj kolejny raz, stąd pewnie rutyna i zawodowa obojętność. Z podobną udają się też co roku na uroczystości rocznicowe zbrodni ludobójstwa w lesie katyńskim...

Dla mnie to pierwsza wizyta na Siewiernym. Uderza nędza tego miejsca. Fatalna infrastruktura lotniska – rozlatujące się baraki, płyty pasa startowego przypominające te, jakie układano na dojazdach do PRL-owskich budów, latarnie umocowane na drewnianych słupkach.

Jakby szydząc z tych odczuć, na Siewiernym tuż przed spotkaniem z Bronisławem Komorowskim ląduje samolot prezydenta Rosji.

Czyżby po to, by upokorzyć Polaków, pokazać im, że można, tylko „trzeba umieć”? Jakkolwiek rozumieć symbolikę tego gestu, lotnisko Siewiernyj to obiekt, na którym nigdy nie powinien wylądować samolot z prezydentem RP na pokładzie. Wstrząsające wrażenie sprawia nieogrodzony pas po drugiej stronie szosy prowadzącej w kierunku białoruskiej granicy. To zwykłe wysypisko śmieci, gdzie walają się części telewizorów, gruz wywieziony z budowy, plastikowe butelki i porozbijane szkło. Widać, że mieszkańcy Smoleńska regularnie wysypują tutaj odpadki ze swoich domów. Podobno niewiele lepiej jest na terenie, gdzie rozbił się polski Tu-154. Trudno sprawdzić, bo miejsce jest dzisiaj niedostępne. Na błotnistej ziemi widać tylko pojedyncze znicze, palą się w miejscach, gdzie rozrzucone zostały szczątki feralnego samolotu.

Komorowski z Miedwiediewem decydują się złożyć wieńce tylko pod brzozą, w którą rok temu wbiła się część maszyny. Wartę pełnią przy drzewie polscy i rosyjscy żołnierze. Parę kroków za prezydentami podążają członkowie ich delegacji. Jest szef MON Bogdan Klich, szef BBN Stanisław Koziej, minister infrastruktury Cezary Grabarczyk. Jest wreszcie prezydencki minister Sławomir Nowak, zadaje szyku z miną Casanovy, w krótkim, modnie dopasowanym płaszczyku ze zwisającym paskiem.

Żadnych oficjalnych wystąpień. Tylko wieńce i chwila zadumy. Prezydent Miedwiediew podchodzi do brzozy i kładzie dłonie na jej pniu. Nieznacznym gestem przywołuje polskiego odpowiednika. Dziennikarze odczytują ten gest jako naturalny i spontaniczny. Ich uwadze nie uchodzi też uścisk, do jakiego między prezydentami dochodzi później. Uścisk na dystans. Inny niż ten słynny uścisk, który nad zwłokami polskiego prezydenta przed rokiem wykonali Putin z Tuskiem.

Na polskim cmentarzu wojennym w Katyniu wszyscy dziennikarze czekają, aż miejsce opuści kolumna prezydenta Rosji. Później szybko, popędzani przez polskich BOR-owców, pod czujnym okiem rosyjskich milicjantów idziemy na miejsce. Trwa msza św. z udziałem prezydenta Komorowskiego, zorganizowana przez Federację Rodzin Katyńskich. Wygodna dla polskich władz Izabella Sariusz-Skąpska ma okazję do kolejnego w ostatnich dniach wystąpienia. Jako jedyni z dziennikarzy przynosimy ze sobą znicze. Nerwowo reaguję na próby uniemożliwienia dotarcia do tablicy z nazwiskiem mego wuja, por. Jana Kiselki. Nie wierzę, że będzie czas po zakończeniu mszy i postanawiam pójść ze zniczami teraz. Jakiś mężczyzna w garniturze próbuje mi to uniemożliwić. Dopiero słowa o tym, że jesteśmy w Katyniu, a nie na łące, gdzie może poganiać sobie stado baranów, przywołują go do porządku. Przeprasza i ustępuje.

Po niespełna godzinie intuicja okazuje się nieomylna. Msza skończona, prezydencki program ma solidne opóźnienie czasowe. Nie ma już czasu na nic. Dziennikarze w pośpiechu wracają do prasowego autobusu. Kto nie zdąży, zostanie i kilkanaście kilometrów z lasu pod Smoleńskiem będzie musiał pokonać na własną rękę. Siedząc w autobusie, obserwuję niezwykłą aktywność prezydenckiego doradcy – Tomasza Nałęcza. Dotychczas niewidoczny, udziela teraz wywiadów na prawo i lewo. W tym czasie jego pryncypał siedzi w prezydenckiej limuzynie, otoczonej oficerami BOR. Opóźnienia w programie narastają. Czekamy, bo w prezydenckiej kolumnie mamy pojechać do smoleńskiego hotelu „Rossija” na spotkanie prezydenta z rodzinami katyńskimi. Może tam powie cokolwiek o tablicy i zdradzi szczegóły rozmów na ten temat z prezydentem Rosji?

Takie nadzieje szybko okazują się płonne. Komorowski decyduje o powrocie do Moskwy, na lotnisko Wnukowo i odlocie do Warszawy. Spotkanie z rodzinami zostaje odwołane. Reporterzy mogą wrócić do centrum prasowego i nadawać swoje relacje.

Zagadkowa tragedia

W drodze powrotnej, po przejechaniu białoruskiej granicy, włączamy radio. Doniesienia z Mińska są wstrząsające. Bomba na stacji metra Oktiabrskaja, w sercu stolicy, kilkaset metrów od siedziby białoruskiego parlamentu, zabija kilkanaście osób i rani ponad 160, w tym kilkadziesiąt ciężko. W ładunku umieszczono stalowe kulki, które po wybuchu musiały siać straszne spustoszenie.

Mijamy uzbrojone w długą broń patrole białoruskiej milicji. W hotelu rozkładamy rzeczy, zastanawiamy się, jak to możliwe, by terroryzm pojawił się na Białorusi. Nie mija pół godziny, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Milicja spisuje nasze dane. Grzecznie, bez docinków i komentarzy. Oficer przypomina, że do zamachów dochodziło już w Witebsku i Mińsku w 2005 i 2008 r. Rannych zostało wówczas kilkadziesiąt osób. Czyżby Łukaszenka zamierzał połączyć te zdarzenia?

Białoruska telewizja pokazuje zniszczoną stację Oktiabrskaja. Odwiedza rannych w szpitalach. Wypowiadają się znani aktorzy, reżyserzy, malarze. Obok naturalnego w takich momentach szoku i współczucia dominuje dobrze wyreżyserowany spektakl: wezwania do ogólnej jedności i deklaracje poparcia dla władz, które na pewno szybko złapią sprawców. Aleksander Łukaszenka już dwie godziny po zamachu pojawia się w metrze. Składa kwiaty, spogląda na plamy krwi na posadzce peronu. Za rękę trzyma sześcioletniego syna. To jeden z trzech synów białoruskiego prezydenta – oficjalnie mężczyzny nieżonatego...

Wcześnie rano jedziemy do Mińska. Wejścia do stacji Oktiabrskaja znajdują się po obu stronach prospektu Niepodległości, najbardziej reprezentacyjnego w białoruskiej stolicy. Przy drzwiach pilnujący milicjanci, przybywa coraz więcej reporterów z kamerami i aparatami fotograficznymi. Kwiaciarnia w niedalekim podziemnym pasażu przeżywa oblężenie. Ludzie kupują znicze i kwiaty, składają je przy wejściach do metra. Wiele osób płacze i modli się. Dominuje szok i zaskoczenie. – Jak to możliwe w naszej spokojnej Białorusi? – pyta pani Natalia, która mieszka całkiem niedaleko. – Przecież to nie ludzie mogli zrobić innym coś podobnego – mówi ze łzami w oczach.

Pojawia się informacja, że władze aresztowały już sprawcę. Szybko zdementowana. Ludzie gromadzą się pod wielkim telebimem w pobliżu Pałacu Republiki. Na ekranie wąsata twarz ministra spraw wewnętrznych w mundurze przypominającym sowieckie czasy.

Następnego dnia prezydent Łukaszenka triumfalnie ogłasza sukces i aresztowanie sprawców. Tak błyskawicznej akcji nie byłyby w stanie przeprowadzić chyba żadne służby na świecie. Ale na Białorusi wszystko okazuje się możliwe. Wraz z informacjami o głównym sprawcy – szaleńcu, któremu ból i cierpienie mają sprawiać satysfakcję – pojawiają się i takie, że w śledztwie trzeba będzie przesłuchać przedstawicieli opozycji i „radykalnych ugrupowań młodzieżowych”. Według władz, to oni mogli zainspirować zamachowca. A zatem, czyżby prezydent Łukaszenka wobec pogarszającej się sytuacji gospodarczej swojego kraju, zamierzał wykorzystać krwawy dramat na stacji Oktiabrskaja do rozprawy z opozycją?

Przekazywane przez władze w Mińsku informacje są tym bardziej niewiarygodne, że zamachowiec przyznał się przy okazji do aktów terroru z 2005 i 2008 r. Przez sześć lat białoruskie służby nie dały rady zrobić tego, co teraz udało się w 48 godzin? Gdyby 25-letni dziś sprawca zamachu przyznał się do współudziału w zabiciu cara Aleksandra II, białoruska i międzynarodowa opinia publiczna też miałaby Łukaszence uwierzyć?

Rafał Kotomski

 

http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/301040,cztery-dni-smolensk-katyn-minsk