„Felicja” – pod takim kryptonimem w okupowanej Danii działała polska organizacja wywiadowcza.
Zachodzące słońce ostatni raz omiotło Kopenhagę, pogrążoną w czwartym roku II wojny światowej. Był 31 grudnia 1944 r., wieczorem, gdy kobieta – legitymująca się dokumentami na nazwisko Inga S?rensen – zamykała za sobą drzwi kościelnego kantoru. Za chwilę podpisze akt ślubu, swoim własnym imieniem i nazwiskiem. Naprawdę nazywa się Anna Louise Christine Mogensen. Jest kurierką i fotografem, jednym z najbardziej aktywnych członków „Felicji”. Taki kryptonim nosi polska organizacja ruchu oporu w Danii, okupowanej przez Niemców od wiosny 1940 r.
Anna ma 23 lata. Od chwili, gdy wyjdzie z kościoła wraz z ukochanym mężczyzną, Lucjanem Masłochą – porucznikiem, dowódcą „Felicji” – zostanie jej jeszcze kilkadziesiąt godzin życia.
Wesela nie będzie. Ślub uczczą lampką czerwonego wina w pobliskiej restauracji.
Kilka dni później, 3 stycznia 1945 r., ona zginie od razu, od serii z pistoletu maszynowego. On, ciężko ranny, umrze wkrótce w wojskowym lazarecie.
Kilka miesięcy później, gdy Dania będzie już wolna, spoczną obok siebie po niezwykłej ceremonii: ona jako jedyna kobieta, on jako jedyny cudzoziemiec, pochowani na cmentarzu bojowników duńskiego ruchu oporu w Mindelunden.
Ostatnie godziny
Wspólnie walczyli z wrogiem – niszczącym jego ojczyznę, a jej ojczyźnie odbierającym honor. Ich konspiracyjna miłość, ślub i krótkie, gwałtownie przerwane małżeństwo, a także niewyjaśnione okoliczności ich śmierci to temat na film fabularny, który do dziś nie powstał. Ich historia nadal każe stawiać pytania, szukać odpowiedzi; może też sprawiedliwości. Która – jeśli już, po tylu latach, nie dosięgnie winnych – to przynajmniej nazwie po imieniu zbrodnię, rozjaśni czerń domysłów.
Wiadomo, że w ciągu kilkudziesięciu godzin, które minęły od ślubu do śmierci, Anna napisze list do matki i spędzi trochę czasu ze współpracownikami męża. Wtedy pozna jego duńskiego radiotelegrafistę, który później opowie, jak bardzo tych dwoje było szczęśliwych, jak pasowali do siebie (i nie będzie odosobniony w tym spostrzeżeniu). A potem, rok po roku, przez wszystkie lata swego długiego życia, będzie wracać do tej myśli – i do tych dwojga. Gdy założy na ramię opaskę z inicjałami Armii Krajowej i on, duński oficer, pójdzie jak co roku na cmentarz, aby spotkać tam grupkę rodaków. Kiedyś, tak jak on, podwładnych polskiego dowódcy.
W tych ostatnich godzinach Anna pożegna męża, udającego się na pilne wezwanie przełożonych do Londynu – miał wyruszyć przez Sztokholm, właśnie ten rozkaz przyspieszył ich ślub. Ale zobaczy go jeszcze raz, gdy wróci on do domu, klucząc i oglądając się co chwila – próba przedostania się na statek odchodzący do Szwecji nie udała się, Niemcy zrobili nalot.
Na statku Lucjan musi zostawić swój pistolet i granat; z nimi nie sposób wydostać się z matni. Ale można, udając pijanego fińskiego marynarza, przedostać się na ląd i wrócić do Anny. Zaskoczonej, ale przecież szczęśliwej, że znów są razem.
Nieznany rozdział wielkiej wojny
Jednak nie jest to jeszcze kilkanaście godzin, tylko kilka, a na pewno mniej niż dziesięć. O drugiej w nocy załomoczą do drzwi, wbiegną na górę, otworzą ogień. Gestapo i ich duńscy pomocnicy z Hipo [policji pomocniczej, kolaborującej z Niemcami – red.]. Jest wśród nich ten, którego po wojnie oskarżano o zastrzelenie Anny i śmiertelne zranienie Lucjana: Duńczyk Arne Oskar Hammeken, tłumacz. Ale duński Sąd Najwyższy, skazując go na karę śmierci – za wiele zbrodni dokonanych na Duńczykach, do których zresztą się przyznał – uwolni go od tego jednego zarzutu. Nawet w obliczu śmierci Hammeken nie wyjawi, jak gestapo trafiło na kryjówkę Masłochów.
Odtąd historycy i dziennikarze, duńscy, polonijni i polscy, a także bracia Anny i jej przyjaciele będą latami rozważać okoliczności tragedii. Stawiać pytania. Skąd Niemcy znali kryjówkę? Kto przekazał im specjalny sygnał, którym zapukano o drugiej nad ranem do willi? Kto pierwszy otworzył ogień? Dlaczego nigdy sprawiedliwość nie dosięgła sprawców tej zbrodni, choć bracia Anny po wojnie domagali się wszczęcia śledztwa? Odpowiadano im, że zbrodniarz został już ukarany.
Śmierć Anny i Lucjana w styczniu 1945 r., na kilka miesięcy przed końcem wojny, będzie za to przypominana co roku światłem świec, palonych w kolejne rocznice przez właściciela domu, w którym zginęli, aż do jego śmierci. A także światłem zniczy, zapalanych – przez Polaków i Duńczyków – w tradycyjne polskie święto, gdy wraca się myślą do zmarłych. W Mindelunden będą przystawać też polscy turyści, słyszący o tym nieznanym im wcześniej epizodzie II wojny światowej.
Nieznanym – i rozgrywającym się na obrzeżach wielkich frontów. Choć przecież mającym wpływ na to, co się na tych frontach działo. Bo to dzięki działalności Anny i Lucjana oraz „Felicji” alianci uzyskają informacje o prowadzonych przez Niemców eksperymentach z tajemniczą bronią na Bornholmie, o umocnieniach niemieckiego „Wału Atlantyckiego” (mającego zatrzymać aliancki desant na kontynent), o ruchu statków przez cieśniny duńskie. Także za ich pośrednictwem duńskie organizacje ruchu oporu dostaną tak potrzebną im broń i radiostację.
„Felicja” ze Skandynawii
Lucjan przejął dowództwo „Felicji” pod koniec 1943 r.
„Felicja” stanowiła podziemną jednostkę organizacyjną Akcji Kontynentalnej w Skandynawii – z bazą w Sztokholmie, z regularną strukturą trójkową, zaprzysiężonymi członkami, własnym systemem kodowania, radiostacją i ośrodkiem dowodzenia.
Całość pod linkiem :
http://tygodnik.onet.pl/35,0,62383,1,artykul.html
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz