Prawdziwa polityka nadejdzie - Prof. Janusz Ekes

avatar użytkownika Maryla

Historia się nie skończyła. Tym samym nie wyczerpał się potencjał zdarzeń, w jakich jednostki i zbiorowości są podmiotami polityki

Prawdziwa polityka nadejdzie

fot. R. Sobkowicz

Prof. Janusz Ekes



Postpolityka oznacza koniec jedynie pseudopolityki. Skoro zaś bez polityki prawdziwej zarządzanie fachowe obejść się nie może, tym samym stan rzeczy polskich, i innych, zdaje się przedstawiać jako przedpolityczny. Poszerza to perspektywę odrodzenia polityki prawdziwej, która może oddalić od Rzeczypospolitej niebezpieczeństwo i zwrócić szacunek obywatelom - tak boleśnie dotkniętym kłamstwami, jakimi z nich zadrwiono.


Banalne jest już skojarzenie fenomenu postpolityki z dwoma innymi wydarzeniami intelektualnymi. Z proklamowanym w roku 1989 na jednym z uniwersytetów amerykańskich końcem historii i z dekretem o końcu nowoczesności, nieco wcześniej wydanym przez paryski matecznik lewicy europejskiej. Co jasne, nie tylko człowiek, ale i myśl człowiecza posiada prawo do przygód, co sprawia, że ona także ma swoją historię. To zaś, że i ta historia powtarza się omal do znudzenia, wykazał wielki Francuz - filozof swą twórczością rehabilitujący, przyznać wypada, myśl zachodnią XX wieku - Etienne Gilson. Podobnie też Gilbert K. Chesterton - gdy obrazował różne słabostki właściwe naturze ludzkiej, a skłaniające myśl i praktykę do powtórek przygód dobrze znanych z doświadczeń bolesnych - dowiódł, że w mowie Williama Szekspira i Johna Drydena pisarstwo dowcipne i poważne jest możliwe zawsze, również w aurze autorytetu Bloomsbury Group.

Koniec czy początek?
Nie zamierzamy wdawać się w obie te historie z minionego wieku ani definiować morału, jaki z nich wynika. Naszą ciekawość rozbudza jednak ton - modelujący swoistą puentę do nich, jaką właśnie postpolityka staje się w obu swoich przejawach. To znaczy, jako fenomen z zakresu myśli i z zakresu praktyki. Ton ten zarejestrowany został z całą ostrością już w tytule eseju, jaki Jadwiga Staniszkis ogłosiła przed pięciu laty - "O władzy i bezsilności". Analityczny charakter eseju skutecznie broni go przed ewentualnymi zarzutami - pesymizmu i optymizmu. Stąd wyłącznie realizmem uderza przedstawiony w nim obraz politycznej niemocy. Niemocy, która wynika nie z braku woli mocy politycznej, lecz z braku jej potencjału. Jej potencjał miałby bowiem wyczerpać się i nie odnawiać choćby dlatego, że zmienione realia systemu naczyń połączonych - jaki relacje wewnątrzpaństwowe łączy z relacjami ponadpaństwowymi - już go nie generują. Otóż tonem budzącym ciekawość, a łatwo uchwytnym w większości innych analiz i komentarzy politycznych jest ton wątpliwości, czy realia postpolityki są realiami niemocy już starczej, czy jeszcze niemowlęcej. Siłą rzeczy nasuwa się pytanie, czy w realiach, jakie z maestrią prezentuje Staniszkis, polityka w istocie jest już niemożliwa. Czy raczej właśnie aktualna specyfika realiów, o których mowa, nie tylko zwiększa samą możliwość polityki, ale też odsłania bynajmniej niewyczerpaną jeszcze część jej potencjału.
Potencjał tkwi przecież - co oczywiste - w pojęciach charakterystycznych dla oryginalnej wyobraźni politycznej Zachodu. Przede wszystkim jednak w samym ich tradycyjnym narzędziu, jakim jest słowo. Przejrzystość tych pojęć budzi otuchę współmierną przygnębieniu niedolą słów - także tych, które mają wyrażać pojęcia ujmujące realia z zakresu polityki. Zbiorowe sprawstwo niedoli rozkłada się na wiele czynników, w tym ponadczasowych. Takich więc jak niedostatki edukacji mówców i słuchaczy, pisarzy i czytelników czy brak odporności - czasem epidemiczny - na zabobon, który nawet jeśli słowa nie zabija, to na pewno odbiera mu jego naturalną siłę. Ów znany zabobon podpowiada, że słowo służyć może zaklinaniu rzeczywistości, nie tylko jej wyrazowi. Indywidualni sprawcy kłopotów słowa paradują w kolejnych odsłonach politycznej historii Zachodu. Od jej zarania słowo jest zakładnikiem sprawności intelektualnej autorów i odbiorców idei politycznych, odmian stylu politycznego dyskursu, jak i kolejnych tematów politycznej narracji. Na żenującą część tej historii w jakimś stopniu spada odpowiedzialność za niesmak, jaki dziś wywołują oba słówka - polityka i polityk. Tymczasem jest to niesmak groźny, bo anorektyczny. Przekonuje o tym etymologia obu słówek, odsłaniając całą siłę życiodajną, jaka dla każdej jednostki ludzkiej i ludzkich zbiorowości wynika z realiów oznaczanych nimi pierwotnie. Stąd, by odsłonić potencjał zawarty również w pojęciach takich jak polityka i polityk, być może wystarczy po prostu - jak zaleca to Cyprian Kamil Norwid - "przywrócić słowom ich wygłos pierwszy".

Polis, politeja, polites
Wiadomo doskonale, że słówka zarówno polityka, jak i polityk mają rodowód starogrecki oraz że swój sens wywodzą ze słówka polis. Jednak słówko polis bynajmniej nie miało pierwotnie takiego znaczenia, jakiego nabrało później, a jakie dziś powierzamy polskiemu słówku miasto. To gdy już dała życie polityce i politykowi, zwęziła polis swój pojęciowy zakres do realiów miasta, wieś z niego wykluczając - w przekonaniu z pewnością nie obcym również i starożytnym Grekom, że życie prawdziwe jest dopiero w mieście. Zanim tak się stało, oznaczała polis realia występujące jednako w obu przestrzeniach - wiejskiej i miejskiej. Realia te dobrze obrazuje zwrot mówiący, że - na przykład - na ślub czy pogrzeb zbiegła się cała wieś lub całe miasto. Co jasne, w każdym z obydwu przypadków skupia się tu nie przestrzeń, lecz na co dzień w niej rozproszona mnogość ludzkich istnień. I, co niewątpliwe, każde z nich w skupieniu takim czuje się lepiej, niezależnie od tego, czy udział w nim jest udziałem w radości, czy w smutku. Pojęcie słówkiem polis niesione pierwotnie - a więc skupiona mnogość - swój nośnik najbardziej odpowiedni w polszczyźnie odnajduje w słówku gromada. Zaś że realia oznaczane terminem gromada wywołują aprobatę odruchową, przyzna każdy, kto choć raz wziął udział w zbiorowych wagarach czy w imprezach, gdzie płynie alkohol tani wprawdzie i takaż muzyka, lecz co nikomu przyjemności nie odbiera, a to stąd, że konsumpcja ma tu naturę gromadną. Otóż uniwersalne dobro gromadności, właściwe gromadzie każdej, między innymi wiejskiej i miejskiej, oznaczała polis pierwotnie i jej właśnie takie znaczenie wprowadza nas w narrację polityczną autorstwa Arystotelesa.
Z kolei każdy, kto porównuje gromadę i tłum, łatwo dostrzega dzielącą je różnicę. Tłum w jego przestrzeni utrzymują jedynie te materialne granice, które ją ścieśniają, nie pozwalając wydostać się z niej nikomu, choć w istocie chcieliby uciec stąd, oprócz kieszonkowców, wszyscy. Gromadę natomiast w jej przestrzeni zatrzymuje władza o naturze odwrotnej od materialnej na tyle, by wypadało uznać ją za duchową. Stąd władzę, która gromadę skupia bez użycia fizycznej przemocy, każdemu zaś, komu się nie podoba, pozwalając odejść, trudno jest nazywać inaczej jak duchem gromady. Tymczasem złożeniem obu słówek polskich - duch gromady - tłumaczy się najwierniej owe tak intelektualnie doniosłe słówko starogreckie politeja. Podobnie je rozumiał jeszcze Izokrates, gdy oznaczaną nim władzę definiował jako "duszę gromady [psychř poleos], co rządzi wszystkim tak jak rozum ciałem, z zachowaniem pomyślności i unikając niepowodzeń". Nie dziwi więc, że tak samo je pojmujący Arystoteles - który z życiem państwa utożsamiał jego ustrój - ustrojowi jego zdaniem najbardziej życiowemu nadał miano właśnie politei. Co więcej, państwo o ustroju tak właśnie nazwanym, miał za państwo we właściwym tego słowa znaczeniu. Nie co innego, a obecność ducha gromady w realiach politei pojętej jako ustrój, usprawiedliwia jej tradycyjny przekład na łacinę słówkiem respublica.
Postać życia tchniętego duchem gromady, czyli politeją, odbija się w czasowniku, jakim swą obecność w gromadzie-polis stwierdzał jej uczestnik. Mówiąc politeuomai - co znaczy żyję gromadnie - jednym słówkiem syntetyzował on realia, do których opisu języki współczesne zużywają dziś przynajmniej dwa. Synteza taka - wyrażając posłuszeństwo wyobraźni duchowi gromady - przesądziła też o znaczeniu pierwotnym obu rzeczowników, polityka i polityk. W pierwotnym więc stanie pojęć, polityka - politiké - oznacza umiejętność życia gromadnego. Natomiast polityk - politikos - to ktoś posłuszny duchowi gromady.
Co charakterystyczne, właśnie tak definiując oba terminy, Arystoteles nie projektował żadnych nowych pojęć ani nie stosował jakiejś nowomowy. W jego słownictwie wciąż trzymał się "wygłos pierwszy" mowy Hellenów, a z nim także zdolność wyrazu wyobraźni tradycyjnej, w całej jej specyfice. Również w tym rysie, co uczestnikom starogreckich gromad - Ateńczykom, Spartanom i innym - rzeźbił ich osobowość. Osobowość kwalifikującą do udziału w polis i jej prawach i związaną z politeją już swym tytułem - pol�tes. Słówko polskie, które tłumaczy ten tytuł - obywatel - wywodzi się z nie innej rodziny pojęć. Obecne w renesansowej polszczyźnie księdza Jakuba Wujka, swoje znaczenie rdzenne - posiadacz społecznego obycia - łączy ono z wyrazem pewności bytu osoby je posiadającej. Osobowość taką przewiduje tytuł obywatel, do którego testament adresował król Zygmunt August, powierzając Rzeczpospolitą jej obywatelom. Podobnie widzi się ona na sejmikach ziem Rzeczypospolitej, gdzie z kolei ich wolę, zgromadzeni na nich wyrażają pod inwokacją my, obywatele ziemi - na przykład sieradzkiej lub czerskiej. Taką osobowość chciał utrzymać w przyzwoitej formie ksiądz Piotr Skarga, właśnie obywateli Korony Polskiej, nagląc do pokuty. Staropolskie pojęcie obywatel wpisuje się przejrzyście w wyobraźnię tę samą, która "wygłos pierwszy" nadała pojęciom polityka i polityk. W wyobraźni Polaków dawał się on słyszeć zresztą na co dzień jeszcze pod koniec XIX wieku. Przymiotnikiem polityczny nadal bowiem komplementowali oni każdego, kto był po prostu grzeczny.

Polityczna moc tradycyjnych pojęć
Imponująca moc polityczna takiego to układu pojęć wcale nie stanowi utopii. Zgadzamy się, że imponuje słusznie; nie sądzimy, że pozostaje utopią. Jego kodyfikator - Arystoteles - nie tylko nie tworzył w nim żadnej docelowej wizji jakiegoś świata doskonałego, ale czynił ze swej kodyfikacji narzędzie uniwersalnej procedury poznawczej i praktycznej, w realiach świata takiego, jakim on jest. Dowodem choćby jej tytuł - Politiká - co, jako liczba mnoga rzeczownika politiké, oznacza umiejętności życia gromadnego, czyli polityczne. Obiektywizm poznawczy aparatury pojęciowej arystotelizmu politycznego nie tylko wnikliwie analizuje mocne i słabe strony natury ludzkiej, ale też nakazuje aprobować ją i wyłącznie jej właściwy stan wolności. Równie konsekwentny realizm cechuje jego procedurę praktyczną. Dyscyplinujące ją pojęcia wykluczają jakiekolwiek próby "poprawy" natury ludzkiej drogą instytucjonalną; postulują polityczną prewencję jej wolności i interwencję, w przypadku jej zagrożeń. Determinują praktykę reformy instytucji w duchu ich posłuszeństwa naturze ludzkiej, skoro w spełnieniu jej stron mocnych człowiek widzi swoje szczęście.
Liczne doświadczenia ukazują, że potencjał tych pojęć, którym trudno odmówić wdzięku naturalnego, ma sporą moc polityczną. Myślimy zarówno o doświadczeniach, w jakich gromada, wrażliwa na ten wdzięk, z niego czerpie zachętę do koniecznej reformy, jak i o przypadkach, gdzie sama jego podróbka starcza na hasło, co do rewolucji pcha tłum.
Otóż kodyfikując pojęcia potrzebne do obiektywnej i realistycznej narracji o politycznej naturze człowieka i powodowanych nią standardach instytucjonalnych państwa, i po to przywracając znaczenie pierwotne słowom do narracji takiej koniecznym, pielił Arystoteles język polityki z nadużyć, które powagą pierwotnego znaczenia słów autoryzowały ich znaczenie już przeinaczone. Nadużyć takich dopuściła się, już w pokoleniu dla Arystotelesa poprzednim, narracja polityczna oparta na zasadach przeciwnych, bo idealistyczna. Już sam tytuł flagowego dzieła tej szkoły - Politeja - zwodził każdego, kto myślał, że jego autor Platon rozprawia o tradycyjnie pojętym duchu gromady, o właśnie z nim zgodnym ustroju państwa i o polityce zgodnej z jego zasadami. I - jeśli tylko złudzeniu ulegał - to całe tradycyjne zaufanie dla tego ducha, dla tego ustroju i dla takiej polityki przenosił on na przedmiot dzieła tak zatytułowanego, a nawet go z tym duchem, tym ustrojem i taką też polityką utożsamiał. Tymczasem projekt, jakim jest politeja Platona, przeczy im radykalnie. Rzecz nie w tym głównie, że idealistyczny projekt państwa jest projektem systemu zarządzania tłumem, a nie statutem życia publicznego gromady, w zgodzie z dobrym duchem jej natury. I nie w tym, że jest projektem dyktatury totalnej, obejmującej też najbardziej intymne sfery świadomości i człowieczych zachowań. Nie w tym wreszcie nawet, że zuchwałość projektu pochodzi z hipotezy, w świetle której natura pcha człowieka wyłącznie do zła, przed czym miałby go chronić wyłącznie rozum - a tym skuteczniej, im pilniej wymawia jej posłuszeństwo. Rzecz w szkodach powodowanych narracją podobną. Są znaczne, niezależnie od najlepszych intencji będących jej przyczyną. Takich jak choćby intencje Platona, co od korupcji pseudopolityką, demagogii pseudopolityków i infantylizacji pseudoopinii swego czasu, chciał chorą polis Ateńczyków uwolnić projektem racjonalnym wprawdzie, ale - pseudopaństwa.
Szkodliwość idealistycznej narracji politycznej polega na tym, że to właśnie w niej słowa tracą swój "wygłos pierwszy". I że to programujące ją idee - przeinaczywszy znaczenie słów - osłabiają pojęciowy kontakt wyobraźni z rzeczywistością i zarazem psują elementarne części podstawowego narzędzia polityki, jakim jest dialog. Rzecz w bezradności finalizującej ponurą prezentację kolejnych projektów i narracji, jakich idealizm nie szczędzi w żadnej ze swych odmian. Myślimy nie tylko o bezradności intelektualnej, aprobującej brednię, która definiuje politykę "naukowo", jako "sztukę zdobywania i utrzymywania władzy" (co stanowi absurd równy absurdowi definicji, która zdrowie definiowałaby jako zarazę). Mamy też na uwadze całą dramatyczną bezradność, jaka uzewnętrznia się przy okazjach ekspresji obrzydzenia tym, co w istocie politykę dziś niszczy. Gdy więc to, co politykę niszczy, zwane jest polityką - w braku słów nazywających rzeczy po imieniu. I gdy ta niemoc oburzonych stwarza sytuację, w jakiej znaleźliby się ci, co na zaduch reagowaliby, krzycząc: "precz z powietrzem", i bali uchylić okno.

"Narracje" w służbie utopii
W tym stanie rzeczy mniejsze zagrożenie publiczne stwarza swą osobą premier mówiący "nie zajmujmy się polityką", większe zaś obietnica, którą składa widzom prezenter "Wiadomości", że o polityce nie będzie w nich mowy. Ów drugi bowiem schlebia ignorancji tej samej, co w tłum zamienia gromadę - niezdolną ani przemiany takiej ścierpieć, ani wysłowić swego bólu, jaki dowodzi przecież, że tłumem ona jeszcze nie jest. Można by jednak powiedzieć, że ten typ dziennikarza bardziej pasuje już do gabinetu figur woskowych niż do wybiegu i rewii mody. To przecież, co serwuje, pozostaje wciąż narracją, gdy w erze postpolityki narracji ma już nie być. Tymczasem wraz z narracją zasady postpolityki eliminują z dyskursu także fenomen ideologii. Wydaje się tedy, że z deklaracją tych zasad, w puencie swej historii polityczny idealizm abdykuje dziś sam. A to uchyla okno i ułatwia dopływ politycznego realizmu.
Z pewnością przedwczesny byłby pogląd, że już go starczy, by wdrożyć politykę zgodną z jej faktycznym standardem. Jednak bardziej przedwczesna jest myśl, że proces zwany polityką ustępuje miejsca procesowi zwanemu zarządzaniem [governance]. Że więc właściwa państwom, królom i narodom skłonność do polityki - w relacjach wewnętrznych i zewnętrznych jakoby z natury awanturnicza - nie ma już pola popisu. A miałoby tak być stąd, że jedność systemu naczyń połączonych, w jakim jedne i drugie relacje zachodzą i łączą się, dziś pole te przekazuje jakoby wyłącznie obsłudze technicznej jego elementów lokalnych i globalnych, sam zaś popis staje się popisem jedynie racjonalności.
Są jednak trzy powody, dla których poglądy podobne wypada oddalić. Jeden to fakt, że historia nie skończyła się jednak. Tym samym nie wyczerpał się potencjał zdarzeń, w jakich jednostki i zbiorowości, czy chcą, czy nie chcą, stają się podmiotami polityki. Drugi to iluzoryczność myśli, że ponadgraniczna współzależność stanowi nowość i eliminuje polityczne suwerenności lokalne. Nadnarodowa instytucja cesarstwa, jedność kościelna, międzynarodowość zakonów rycerskich i duchownych, także uniwersytetów, transgraniczność instytucji handlowych, faktyczna wspólnota waluty z kruszcu, ponadpaństwowe integracje polityczne konkurujące lokalnie (gwelfowie i gibelini), więzi dynastyczne, wszystko to - zarządzane z fachowością nieodzowną i racjonalną - ukazuje średniowieczny "system naczyń" jako połączony i współzależny nie mniej niż obecny. Nie przeszkodził on królom głosić i wykonywać ich suwerenność, właśnie polityczną. Po trzecie, dobra kadra zarządzająca nie para się polityką nigdy, a z politykiem, co wtrąca się w jej sprawy, radzi sobie zawsze; nie inaczej też polityk prawdziwy z kadrą. Polityki prawdziwej i zarządzania dobrego nie dzieli konkurencja, lecz łączy kompatybilność.
Chyba więc postpolityka oznacza koniec jedynie pseudopolityki. Skoro zaś bez polityki prawdziwej zarządzanie fachowe obejść się nie może, tym samym stan rzeczy polskich, i innych, zdaje się przedstawiać jako stan raczej przedpolityczny.
Sądzimy, że stan taki poszerza perspektywę odrodzenia polityki prawdziwej. Podnosi też rangę sprawy zwrócenia słowom ich "wygłosu pierwszego" - co jest przecież niezbędne do odnowienia dialogu, jaki rzetelnie rozważy narrację sięgającą do głębi rzeczy, zrozumiałą i odpowiedzialną, bo polityczną w istocie.

Perspektywy politycznego realizmu
Możliwości wyprowadzenia polityki polskiej z pojęciowego zamętu - jaki wytworzył się w pewnym stopniu pod przymusem, który na życie intelektualne wywarło zarządzanie komunistyczne - wydają się nieco większe w porównaniu z możliwościami, jakie w tym względzie ma polityka w krajach na zachód od Polski, gdzie zamęt podobny zaistniał spontanicznie. Wynika to z niuansu wyróżniającego polski udział we wspólnej przygodzie myśli i praktyki politycznej Zachodu. Jest to udział w duchu integralnego arystotelizmu. To on w XVI wieku inspirował dyskurs polityczny w Pierwszej Rzeczypospolitej i reformę ustroju, która państwu dała - na dwa wieki - mir w jego granicach, a respekt na zewnątrz. To on - w wiekach XVIII-XX - echami tradycyjnej narracji politycznej odstręczał polską wyobraźnię, w ważkich momentach dość skutecznie, od aprobaty projektów, jakie triumfujący wtedy platonizm polityczny redagował w różnych wersjach wciąż tej samej fabuły. Mimo wyrw w historycznej ciągłości i mimo katastrofy edukacji duch polskiego arystotelizmu politycznego przetrwał, aczkolwiek w formach ograniczonych do odruchu instynktu. Jak odruch dystansujący się od erupcji pseudopolityki. Czy instynktowny sceptycyzm wobec wizji, co źródło wszystkich zagrożeń upatrują w samym państwie.
Natomiast w Anglii, a także we Francji czas triumfu platońskiej narracji politycznej to jednocześnie - w wiekach XVIII-XX - czas ich politycznych przewag. Wprawdzie związek tego triumfu z tymi przewagami był tu nikły, zaś te ostatnie i Chesterton, i Gilson mieli za triumfu niewarte. Jednak - choć przyszłość przyznała im rację - rutyna wyobraźni nie poddaje się zmianie, nie tylko w mateczniku lewicy anglosaskiej, ale i po stronie przeciwnej. Pierwsza, jeśli już dopuszcza arystotelizm do głosu - jeszcze przed wojną - to tylko dostrojony do klimatów Bloomsbury Group (George E. Moore). Druga, w swej manifestacji powojennej - nie wygląda, by czytała Chestertona. Podobnie nie wydaje się, by zachodziła łączność pojęć między Gilsonem a bystrym krytykiem postpolityki francuskiej, jakim jest Mathieu Laine z centroprawicowego think tanku Fondation pour l´innovation politique.
O ile więc perspektywy politycznego realizmu w Anglii i we Francji zależą od zdolności przezwyciężenia intelektualnej rutyny elit, o tyle w Polsce zależą one jedynie od zdolności do odpowiedzi oczekiwanej przez instynkt równie silny, a rozpowszechniony nieco szerzej.
Autor jest profesorem Wydziału Studiów Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu, kieruje Katedrą Historii i Teorii Państwa. Jest autorem książek, m.in.: "Polska - przyczyny słabości i podstawy nadziei" (1994), "Natura - Wolność - Władza. Studium z dziejów myśli politycznej Renesansu" (2001), "Trójpodział władzy i zgoda wszystkich. Naczelne zasady 'ustroju mieszanego' w staropolskiej refleksji politycznej" (2001). Jego "Złota demokracja", wydana po raz pierwszy w roku 1987, miała drugie wydanie w roku ubiegłym.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110312&typ=my&id=my09.txt

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz