Ż o l n i e r z e.
nissan, pon., 28/02/2011 - 10:28
Ppłk cc Adolf Pilch ps. "Góra", "Dolina" napisała p. Grażyna Dziedzińska Jaki był ppłk Adolf Pilch ps. "Góra", "Dolina"? Mądry, obowiązkowy, zamknięty w sobie. Myśmy jednak umieli go rozszyfrować. "Oho - mówiliśmy - stary szarpie wąsy, to znaczy, że jest źle". Nie był politykiem, był żołnierzem. Nadzwyczajnie dobry, dbał o nas jak najlepszy ojciec. Miał szczęście w walce, odważny był do zuchwałości. W Kieleckiem w sytuacji zmasowanych ataków hitlerowskich błagaliśmy go niemal na kolanach,żeby nie "lazł" w ogień, ale mruknął tylko: "Zostawcie to Panu Bogu". Rzucał się tam, gdzie najgoręcej, pomagał, ratował ludzi. Kochaliśmy go ogromnie. Na ślepo szliśmy za nim w bój. - Tak mówią o swoim dowódcy żołnierze kombatanci Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego AK. Śpij kolego w ciemnym grobie... 27 II 2001 r., w pierwszą rocznicę śmierci ppłk cc Adolfa Pilcha, w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marii w parafii św. Jakuba Apostoła odbyło się uroczyste nabożeństwo odprawione przez proboszcza, ks. prałata Henryka Bartuszka, za spokój duszy bohatera oraz za zamordowanych, poległych i zmarłych cichociemnych i żołnierzy Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego. Przed Mszą św. słowo wstępne wygłosił żołnierz Okręgu Kieleckiego 25. pułku AK Stanisław Korwin. Przypomniał sylwetkę "partyzanta trzech puszcz": Nalibockiej, Kampinoskiej, Świętokrzyskiej, jako żołnierza, a po wojnie kombatanta, utrwalającego etos działalności AK (m.in. w licznych publikacjach książkowych), prezesa Koła Cichociemnych i Koła AK na emigracji, członka Kapituły Krzyża AK. W Mszy św. uczestniczyły poczty sztandarowe: Okręgu Wileńskiego, Okręgu Nowogródzkiego oraz 4 sztandary Grupy Kampinos AK. Gdy się patrzyło na tych dzielnych żołnierzy, niektórych jeszcze w przedwojennych mundurach, ułanów z szablami przy boku, serce ściskało się na wspomnienie tysięcy im podobnych, którzy zginęli w tak niewiarygodnie koszmarny sposób w Katyniu, Ostaszkowie, Miednoje, na Łubiance i których śmierć była i będzie niepowetowaną stratą dla naszej Ojczyzny. Ks. prałat w swojej homilii przypomniał, iż ci, których przypominają witraże, na wezwanie zagrożonej polski porzucili domy, najbliższych, skazali się na życie w lasach, wieczną tułaczkę, cierpienia i poświęcili całą młodość, aby ratować Kraj w imię najwyższych wartości: Boga, Honoru i Ojczyzny. Podkreślił, iż te wartości nie powinny być zatracone czy deprecjonowane teraz, kiedy żyjemy w wolnej III Rzeczypospolitej i że pamięć o tych, dzięki którym ona ponownie zaistniała, należy się tamtym bohaterom. Ksiądz serdecznie życzył kombatantom siły, zdrowia i jak najdłuższego jeszcze życia, aby mogli nadal dawać świadectwo swojej miłości do Ojczyzny. Żołnierz "Góry", "Doliny" Longin Kołosowski ps. "Longinus", z 27. pułku im. Króla Stefana Batorego, ułanów nieświeskich, ułan szwadronu CKM Okręgu Nowogródzkiego i Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, który przeszedł cały szlak zgrupowania od walk z napastnikami bolszewickimi 17 IX 1939 r. na Kresach po Kielecczyznę, wezwał zebranych: (...) Módlmy się za wszystkich Polaków żyjących i pomordowanych przez dwóch okupantów, za Polaków, którzy przeszli gehennę więzień, tortur, procesów, zsyłek, obozów, katorgi syberyjskiej, którzy byli poniżani, upokarzani, lecz pozostali wierni Bogu i Ojczyźnie. Módlmy się za wszystkich wiernych i duchownych tej parafii, by dalej troszczyli się o dobry stan witraży, stanowiących wspaniały przekaz historyczny dla pokoleń. Módlmy się za polską młodzież, aby zrozumiała ofiarność ich dziadków i ojców, walczących o niepodległość, aby zachowała wiarę i tradycje narodu polskiego. A oni szli i szli... aż do Warszawy Jeden z najsłynniejszych partyzantów AK, ppłk Adolf Pilch jest wciąż jeszcze mało znany w kraju. Przypomnijmy więc tę jakże fascynującą postać żołnierza, który wykorzystując własne predyspozycje, odwagę, spryt, intuicję, jak też wiedzę i praktykę cichociemnego, jako jedyny dowódca kresowy przeprowadził przez fronty niemal 900 żołnierzy, którzy w dużej mierze wsparli Powstanie Warszawskie. Urodził się w Wiśle na Śląsku Cieszyńskim, jako ósme dziecko beskidzkiego górala, 22 V 1914 r. Jego praojcowie przywędrowali w Beskidy ze Szkocji z grupą uciekającą przed prześladowaniami religijnymi. Po ukończeniu gimnazjum w Cieszynie i Wyższej Szkoły Technicznej Wawelberga w Warszawie został powołany do Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty przy 26. dywizji w Skierniewicach. W 1940 r. przedostał się na Węgry, skąd statkiem "Patria" dotarł do Marsylii. Brał udział w walkach, a po kapitulacji Francji i niezorganizowanej ewakuacji "gdzie kto może" 21 VI 1940 r. dotarł do Plymouth w Wielkiej Brytanii. Na początku 1941 r. wylądował w okolicach Sulejowa. Zaopatrzony w lewe dokumenty przedostał się do Warszawy, gdzie oczekiwał na rozkazy Komendy Głównej AK. Otrzymał przydział do Okręgu Nowogródzkiego AK, do oddziału partyzanckiego im. Kościuszki, potem do Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego. Oddział początkowo odnosił sukcesy bojowe. 19 VI 1943 r. opanował garnizon niemiecki w Iwieńcu i dzięki zdobycznej broni "zakwaterował się" w Puszczy Nalibockiej. W wyniku jednak okrążenia i pacyfikacji przez duże siły niemieckie, białoruskie, ukraińskie, litewskie, łotewskie, chorwackie zgrupowanie uległo rozproszeniu. "Góra" wprawdzie szybko odtworzył oddział, ale natrafił na nowego, nie mniej bestialskiego wroga. Zgrupowanie Stołpeckie mianowicie sąsiadowało z sowieckim oddziałem w rejonie Iwieńca. Dowódcy obu jednostek byli w stałym kontakcie. 1 XII 1943 r. grupa pięciu oficerów Zgrupowania Stołpeckiego została zaproszona przez Sowietów na "naradę wojenną". Już po drodze zostali pochwyceni i zamordowani przez sowieckich partyzantów. Na wszystkie zaś oddziały polskie urządzono obławy i rozbrajano je. Te, które się broniły, wymordowano. "Góra", który się uratował, ponieważ nie poszedł na spotkanie, wietrząc podstęp, utworzył z garstki piechoty i szwadronu kawalerii, które się jakoś uchowały, oddział pod jego dowództwem. W momencie, gdy Sowieci zaczęli się zbliżać do Iwieńca i kierować na Puszczę Nalibocką, por. "Góra" postanowił skorzystać z zamieszania i wśród wycofujących się Niemców skierować partyzantów na Zachód. Zgrupowanie wyruszyło 29 VI 1944 r. z rejonów Iwieńca i Stołpec. Z 40 ludzi rozrosło się do ponad 800, z czego połowę stanowiła kawaleria. Szeregi rosły szybko, gdyż młodzi chłopcy musieli ratować siebie i rodziny przed śmiercią z rąk sowieckich "sojuszników". Również znacznej części rozbrojonych partyzantów udało się uciec do polskich oddziałów; Komenda Okręgu pomagała, przysyłając oficerów i podchorążych. Tak więc ogromne tabory, wojsko, rodziny żołnierskie, zaczęły posuwać się w kolumnie. Pokonywały pola i lasy, przeprawiały się przez rzeki: Niemen, Szczorę, Narew, Bug i Wisłę pod Nowym Dworem. Przemarsz Zgrupowania odbywał się w sposób przemyślany: przez kilka godzin od świtu, a potem maskowanie się w lesie do godz. 18.00 i znów marsz do późna - wspomina "Longinus". (...) Bug przekroczyliśmy wpław 16 lipca 1944 r. w miejscowości Dzierzby. Nawiązaliśmy kontakty z placówką AK. Zrobiliśmy zasadzkę na kilka niemieckich samochodów wojskowych, zdobywając ważne dokumenty. 24 lipca dotarliśmy do Nowego Dworu. Zastanawialiśmy się, jak przedostać się na zachodni brzeg Wisły. Przejście w bród było niemożliwe. (...) Mieliśmy trzy rozwiązania: rozpuścić Zgrupowanie; przemieścić się na południe (ale tam był już front); przemaszerować przez most jako ruchomy cel. Wybrano to ostatnie. Ryzyko było duże, ale liczono, że w chaosie i zamieszaniu, w związku z dużym ruchem uciekających formacji pomocniczych armii niemieckiej (Kozacy, RONA itd.) może się udać. I rzeczywiście udało się. Partyzanci ze Zgrupowania dołączyli do partyzantów z Puszczy Kampinoskiej, którzy powitali ich entuzjastycznie. Ten długi marsz wśród wrogów, niemal bez strat, naprawdę graniczył z cudem. W czasie Powstania żołnierze Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego stanowili trzon Grupy Kampinos. Dzięki doświadczeniu zdobytemu po rocznych walkach partyzanckich, wysokiemu morale dowódcy i żołnierzy, jak również odwadze bojowej i sile uzbrojenia, już 30 i 31 lipca zadali Niemcom dotkliwe ciosy. Pod dowództwem "Góry", który zmienił wówczas pseudonim na "Dolina", Zgrupowanie 3 sierpnia zlikwidowało silne jednostki niemieckie pod Truskawką i pod Truskawiem, dzięki czemu puszcza została dokładnie oczyszczona z nieprzyjaciela i już 10 sierpnia można było przyjąć pierwsze zrzuty z samolotów alianckich. W Powstaniu Warszawskim "Dolina" brał udział ze swym oddziałem w starciach na północnych przedmieściach stolicy. W czasie ataku na lotnisko bielańskie były duże straty. Z ran zginął także Bogdan Grygorcewicz, ps. "Mały" 14-letni, najmłodszy ułan Zgrupowania. 29 IX 1944 r. Grupa Kampinos, okrążona pod Jaktorowem, została całkowicie rozbita. Hitlerowcy opracowali plan jej likwidacji siłami ok. 5 tys. żołnierzy z udziałem broni pancernej dywizji Göringa. Pociągami pancernymi od strony Grodziska Mazowieckiego i od Żyrardowa przecięli drogę partyzantom, zamykając pierścień okrążenia Grupy Kampinos. Mimo to Polacy bili się aż do wieczora i zestrzelili nawet jeden samolot. Po klęsce jaktorowskiej por. "Dolina" przedarł się ze swoim oddziałem, zabierając ze sobą rozbitków z okrążenia niemieckiego i dołączył do 25. Pułku Piechoty Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej AK. Po rozwiązaniu pułku stanął na czele konnego oddziału, walcząc na szlakach mjr. Hubala do stycznia 1945 r. Por. "Góra"-"Dolina" od 3 VI 1943 r. do 17 I 1945 r. stoczył 235 bitew i potyczek, w znakomitej większości zwycięskich. Jest to niebywały wysiłek. "Góra"-"Dolina" był w nieustannej walce, a jednocześnie troszczył się o wyżywienie, zaopatrzenie, uzbrojenie ok. tysiąca partyzantów. Po wojnie musiał uciekać z kraju, ponieważ totalitarny reżim Bieruta i Bermana poszukiwał go jako "wroga ludu". Gdyby zaś dopadł legendarnego partyzanta, z pewnością zamordowałby go w lochach UB. Adolf Pilch osiedlił się w Anglii; wraz z żoną Ewą pracowali zarobkowo. Wychowywali na patriotów i wykształcili dwie córki oraz syna. Ppłk "Góra"-"Dolina" zmarł w Londynie 26 stycznia 2000 r. w wieku 86 lat. Bezrukij Major Cezary Chlebowski OSTATNIA WALKA Oddziałów Wileńsko Nowogródzkich Armii Krajowej z NKWD 21 SIERPNIA 1944 r. Warszawa 2008 r. Formatował, opatrzył fotografiami i do druku przygotował Janusz Bohdanowicz „Czortek” Korekta: Ewa Chyża-Dunowska Adres kontaktowy: Janusz Bohdanowicz 02-647 Warszawa ul. Bachmacka 4 m. 66 Tel. 22-854-05-23, kom.662-249-166 E-mail: janusz40@poczta.onet.pl Surkonty - nie ustalono do końca, ale prawie dwukrotnie większa od polskiej liczba żołnierzy. Bój ten przeszedł do historii Polski jako miejsce śmierci podpułkownika dyplomowanego, inżyniera sapera Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza”, znanego też stronie sowieckiej (i często tak określanego w ich meldunkach wywiadowczych) jako "bezrukij major". Piękna to postać i piękna - choć tragiczna - była droga, która zaprowadziła ppłk „Kotwicza” na pola chutoru w Surkontach. Maciej Kalenkiewicz (1906) już przed wojną należał do grona oficerów młodszego pokolenia, zwracających na siebie uwagę dowództwa. Po wrześniowych walkach (w sztabie Suwalskiej Brygady Kawalerii) znalazł się w "Oddziale Wydzielonym WP", legendarnego majora Hubala - Henryka Dobrzańskiego, jako jego zastępca. Tam też spotkał swego brata ciotecznego, podchorążego Józefa Świdę – „Lecha” (co należy tu odnotować, ze względu na późniejsze losy obu oficerów). Źle układające się stosunki między Hubalem, a nowo tworzącą się konspiracją SZP-ZWZ spowodowały, że kpt. Kalenkiewicz już w grudniu 1939 roku został wyznaczony przez Dobrzańskiego jako kurier do Naczelnego Wodza we Francji. Tam (po bardzo krótkiej służbie w Centrum Wyszkolenia Saperów) skierowano go do Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, której mp. był wtedy Paryż. To on, razem z kpt. Górskim już wtedy wysunęli koncepcję nawiązania lotniczej łączności z krajem i stworzenia mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz” Równo pół wieku temu, 21 sierpnia 1944 roku, w sobotnie skwarne południe, na polach wokół chutoru Surkonty nad Lidą, w dawnym województwie nowogródzkim, rozpoczął się jeden z najtragiczniejszych epizodów walki oddziałów Armii Krajowej z formacjami wojsk NKWD. Po wielogodzinnych zmaganiach, po stronie polskiej padło w sumie 36 oficerów i żołnierzy (w tym większość dobitych bagnetami po wcześniejszym zranieniu); po stronie sowieckiej na Zachodzie formacji wojsk spadochronowych dla potrzeb konspiracji w Polsce. Jako jeden z pierwszych cichociemnych (ekipa nr 2), wylądował w nocy z 27 na 28 XII 1941 r. w kraju. Przydzielony do Oddziału III - operacyjnego Komendy Głównej ZWZ (już przeniesionej z Paryża do Warszawy), służył na tym stanowisku pełne dwa lata (aż do lutego 1944 r.). Tutaj też współdziałał przy opracowaniu różnych wersji "planu 54", przewidującego wybuch ogólnopolskiego powstania. W końcu 1943 r. do Komendy Głównej (już wtedy) Armii Krajowej, zaczęły dochodzić ze Wschodu niepokojące wieści. Chodziło o zgrzyty i różne przedziwne konfiguracje, powstające w trójkącie Niemcy - AK-Sowieci. Najpierw dramatyczny meldunek wywiadu AK z Puszczy Nalibockiej zelektryzował wieścią, że 1 grudnia zmasowana akcja kilku brygad sowieckiej partyzantki doprowadziła do rozbrojenia polskiego Zgrupowania Nalibockiego, że oficerów zlikwidowano (w rzeczywistości - wywieziono ich samolotem w głąb sowietów), że żołnierzy rozbrojonych wcielono do sowieckich brygad, a opornych wychwytuje się i rozstrzeliwuje. Po tym meldunku nadszedł następny, mówiący, że garstka ocalałych z tego brutalnego rozbrojenia żołnierzy AK (17 ludzi na początek), pod dowództwem por. Adolfa Pilcha – „Góry”, tocząc zacięte boje z Sowietami, zawiesiła działania przeciwko Niemcom i otrzymuje od nich broń oraz amunicję. Te meldunki znalazły swoje odbicie w raportach KG AK kierowanych okresowo do Naczelnego Wodza, gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego. Naczelny Wódz zareagował natychmiast: (...) Tragedia baonu Stołpeckiego nie usprawiedliwia późniejszego postępowania, meldowanego przez Nowogródek. Broń na Niemcach należy zdobywać, a nie przyjmować od nich w darze. Oczekuję raportu, kto ponosi za to winę i jakie zastosowano sankcje (...) W chwili gdy Warszawa otrzymała ten rozkaz, komendant główny AK już wiedział, że poprzednie meldunki z Nowogródczyzny nie zawierały pełnego naświetlenia np. tego, że „Góra” istotnie przestał walczyć z Niemcami, aby móc skutecznie unikać likwidacji ze strony kilkunastu tysięcy sowieckich partyzantów w Puszczy Nalibockiej, ale broni od Niemców nie otrzymuje. Te spóźnione raporty nie przyniosły jednak uspokojenia. Bo oto podobny problem wyrósł po tej stronie Niemna, w okolicach Hołdowa w Nadniemeńskim Zgrupowaniu Partyzanckim AK. Była to formacja bardzo naonczas silna, składająca się z trzech okrzepłych już w walkach batalionów: (I - kapitana „Zycha” - Władysława Żogło, IV - porucznika „Ragnera” Czesława Zajączkowskiego i - w organizacji - VIII - "Bohdanka" porucznika „Jastrzębca” - Władysława Mossakowskiego). Zgrupowanie to w sile prawie 1500 ludzi, także zawiesiło walki z Niemcami - jak mówią meldunki - i przyjmuje od nich broń. Major „Kotwicz” odczuł to bardzo boleśnie. Z Nowogródczyzną był związany od urodzenia. Czuł się także odpowiedzialny za obu dowódców: „Górę” - bo cichociemny i także z tego, że miał komendę nad Niemeńskimi Zgrupowaniami. Był nim bowiem, awansowany już do stopnia rotmistrza „Lech” - Józef Świda, cioteczny brat Kalenkiewicza i współwojak od „Hubala”, a że rozkaz Naczelnego Wodza winien być natychmiast wprowadzony w życie, mjr Kalenkiewicz sam zgłosił się do jego nadzorowania. Został więc odwołany z Wydz. Operacyjnego KG AK, mianowany inspektorem KG na Okręg Nowogródzki i wyposażony w bardzo szerokie pełnomocnictwa. W lutym 1944 wyjechał na Nowogródczyznę. Po krótkim zapoznaniu się z sytuacją na nowym terenie podjął kroki dyscyplinarne. Wobec „Góry” trudno je było zastosować, gdyż jego rozbity batalion w Puszczy Nalibockiej dzieliło kilkadziesiąt kilometrów od Hołdowa, czyli miejsca postoju zarówno przybyłego z Warszawy „Kotwicza”, jak i (wtedy) komendanta Okręgu Nowogródzkiego ppłk „Borsuka.” A poza tym drogę do „Góry " przegradzały liczne sowieckie brygady. Zresztą ostatnie meldunki skierowane do Warszawy nie potwierdziły w sposób jednoznaczny winę „Góry”. Był za to pod ręką „Lech”. Co do jego porozumienia z Niemcami nie istniały żadne wątpliwości, on sam je potwierdzał. Przez dwa tygodnie, od przyjazdu „Kotwicza”, obaj bracia się nie spotykają. Ale jeszcze przedtem nim „Kotwicz” wyruszył z Warszawy, wymienili listy. To wielce dramatyczna korespondencja. Podjęto ostatnią próbę załagodzenia sprawy. „Lech” otrzymał więc rozkaz od ppłk „Prawdzica” - Jana Szulca (po wojnie - Janusza Prawdzic-Szlaskiego) składający się z dwóch punktów: - odstąpić od rozmów i zawieszenia walk z Niemcami, zaprzestać przyjmowania broni od nich, zaktywizować działania bojowe skierowane przeciwko Niemcom, - natychmiast zawiesić wszelkie działania zbrojne wymierzone przeciwko partyzantce sowieckiej. „Lech” odpowiedział natychmiast, że jest gotów do wykonania, ale tylko pierwszej części rozkazu. Drugiej zaś nie wykona, gdyż jego zdaniem wrogiem nr 1 miejscowej ludności polskiej na tamtym terenie nie są Niemcy, a Sowieci. I nie jest to tylko jego opinia, ale całej kadry oficerskiej i żołnierskiej braci podległego mu zgrupowania. W tej sytuacji 12 (prawdopodobnie) marca 1944 roku w Szlachtowszczyźnie koło Hołdowa rtm. „Lech” - Józef Świda, dowódca Nadniemeńskiego Zgrupowania Partyzanckiego AK, stanął przed sądem wojennym za odmowę wykonania II części rozkazu (a nie za porozumienie z Niemcami - jak się powszechnie do dziś uważa). „Lech” się nie bronił, mimo iż praktycznie oskarżał go nie tylko kpt. „Warta”, ale i ppłk „Prawdzic”. Wyrok śmierci przyjął spokojnie. O roli w tej sprawie komendanta Okręgu ppłk „Prawdzica” vel „Borsuka” nie powiedział wtedy ani słowa. „Kotwicz” wyrok zatwierdził, zawieszając jednak jego wykonanie na okres powojenny, dając jedynie skazanemu prawo do rehabilitacji w boju (rtm. Świda został skierowany do okręgu krakowskiego, gdzie w obwodzie Bochnia jako rtm. „Dzik” wykazał się bohaterską postawą, dowodząc oddziałem partyzanckim). Na podstawie meldunku przesłanego przez mjr. „Kotwicza” do Warszawy, gen. „Bór” mógł więc zameldować Naczelnemu Wodzowi: (...Wkroczyłem z całą stanowczością dla zlikwidowania niedopuszczalnej w żadnym wypadku współpracy z Niemcami (...). Ale w tym meldunku było tylko pół prawdy. Dwa tygodnie pobytu „Kotwicza” w Nowogródzkiem zorientowały go, że dostrzegł zaledwie wierzchołek góry lodowej. Ponaglany przez KG AK do powrotu, poprosił o pozostawienie go tam, gdzie aktualnie był... w Hołdowie i ku zdumieniu wszystkich, były inspektor KG AK przejął po „Lechu” dowodzenie osieroconym Nadniemeńskim Zgrupowaniem Partyzanckim. Wraz z batalionem przejął także po „Lechu” jego ulubioną siwą klacz. Maciej Kalenkiewicz bowiem postanowił przeprowadzić generalną sanację tego skądinąd świetnego okręgu. Szła wiosna. Zbliżał się front wschodni. Dotychczasowy komendant Okręgu, w trosce o swoje wojsko, bombardował KG AK raportami, aby w chwili nadejścia sowietów pozwolić mu przesunąć się wraz z co bardziej aktywnymi w prowadzeniu zbrojnych starć oddziałami z partyzantką sowiecką - na zachód. „Kotwicz” zaś, choć formalnie tylko komendant trzy batalionowego zgrupowania, myślał prawie globalnie. Dokonawszy licznych roszad w jednostkach sztabowych i bojowych, „Kotwicz”, ze wzmocnionym do 600 ludzi batalionem "Bagatelka", ruszy w początku III dekady czerwca 1944 r. ku Wilnu. Czas operacji "Ostra Brama" zbliżał się bowiem wielkimi krokami. I naraz runęła lawina nieszczęść. 24 czerwca w starciu z mieszanymi siłami niemieckiego batalionu i wspomagającej go kolaborackiej formacji ukraińskiej (plus ostrzał sowieckiej partyzantki zza Niemna), w Dyndyliszkach kula rozniosła prawy łokieć „Kotwiczowi” i trzeba było natychmiast operować rękę. Trzeba też było dobić poranioną "polechową" siwą klacz. „Kotwicz” się nie zgodził na amputację ramienia i choć miał ciągle wysoką gorączkę, podejmował walkę za walką, przebijając się uparcie do Wilna. Nie zsiadał z konia, tylko momentami gdy opuszczała go przytomność, pozwalał się podtrzymywać w siodle dwom luzakom. Po 5 dobach od otrzymania rany musiał jednak ulec wreszcie dyktatowi lekarzy - gangrena poszła już bowiem tak wysoko, że nie wiadomo było nawet czy pomoże natychmiastowa amputacja. Po operacji, od 29 czerwca, rana po amputacyjna źle się goiła, „Kotwicz” gorączkował, ale mimo to rwał się ku Wilnu, gdzie lada moment akowcy uderzą. Choroba jednak była silniejsza. Musieli niestety, uderzyć bez niego, siłami, które udało się ściągnąć. I tu także wszystko się sprzysięgło przeciwko jego operacji "Ostra Brama". Na terenie Nowogródczyzny były nadal dwa zestawy komendanckie. Pierwszy: nowy – „Poleszuk” – „Siła” - ponaglał marsz batalionów na Wilno, stary - Prawdzic – „Warta” wyznaczał im nie najprostsze drogi. Na Wileńszczyźnie niespodziewanie szybki marsz Armii Czerwonej spowodował przyspieszenie o dobę uderzenia akowskiego. „Kotwicz”, złożony gorączką, obserwował z daleka te nerwowe przygotowania. Mimo ciągle nie zagojonej rany, 17.07 objął komendę nad Podokręgiem Nowogródzkim AK. Akowskie bowiem wojsko miotało się tu i tam, i ktoś musiał ująć to w karby. Obok wywożonych do obozów, ci których nie ogarnęły jeszcze obławy NKWD przebijali się grupami lub pojedynczo na zachód, zaś pozostali schodzili do nowej konspiracji. Funkcję tę objął także z wyraźnie określonym celem: Pozostaję, by bronić tych ziem i polskiej ludności. „Kotwicz” miał w swoim zasięgu prawie 1000 ludzi. Tydzień wcześniej byłby to powód do radości, obecnie mocno to martwiło dowódcę. Trzeba było szybko "odchudzić" z przerostów stany oddziałów. Zadanie niezmiernie ciężkie - żołnierz nie chciał iść do domu. Major z nie zagojonym ciągle kikutem ręki przesunął się dalej na zachód i doszedł do Puszczy Ruskiej. Po krótkim tam pobycie, dowiedziawszy się, że dwaj dowódcy znanych batalionów nowogródzkich, por. „Krysia” Jan Borysewicz (II/77) i por. „Ragner” Czesław Zajączkowski (IV/77) ukrywają się z częścią swoich ludzi w okolicach Skirejek, postanowił wyjść z lasu i przemieścić się w tamtą bezleśną okolicę. W Skirejkach znów zaczął gorączkować. To spowodowało, że teren wokół Skirejek stał się na dłuższy czas miejscem postoju jego i małego sztabu, a także punktem docelowym ciągłego ruchu licznych łączniczek i gońców z całego odradzającego się w konspiracyjnym ruchu okręgu Nowogródzkigo. Skirejki i niedalekie Surkonty to ziemia raduńska i w przeszłości i dziś niezmiennie polska. Uparta ludność i wtedy i za czasów stalinowskich, i dziś w bardzo wysokim procencie (do 86%) opowiadała się stale za narodowością polską, co przysporzyło jej sporo kłopotów. Ale kraniec tej ziemi, wokół wsi Pielasa, i właśnie Skirejek, na zasadzie dziwnego kontrastu, był i jest najbardziej nam wrogi. To pogranicze dzisiejszej Litwy, obficie zaopatrywało wtedy formacje szaulisów, ponarskich strzelców i kolaboracyjny korpus gen. Pavlisa Plechaviciusa w ochotników i poborowych. W takim paskudnym sąsiedztwie przyszło „Kotwiczowi” przeżywać nawrót gorączki, a jednocześnie oczekiwać rozkazów czy dyrektyw. A te nie nadchodziły, bo Warszawa od dwóch tygodni płonęła ogarnięta powstaniem. 18 sierpnia 1944 Warszawa skierowała do „Kotwicza” depeszę, powiadamiającą go o awansie na podpułkownika, ale dokument ten już do rąk jego nie dotarł. Przez wiele powojennych lat historycy i badacze snuli przypuszczenie, co do tego, co było bezpośrednią przyczyną dramatu w Surkontach. Jedni przypuszczali, że Sowieci namierzyli radiostację „Kotwicza” dzięki przyjętym 10 VIII 1944 r. "elementom ruchu, zdobytym przy likwidacji radiostacji Okręgu Wilno AK o kryptonimie "Wanda 19". Inni sądzili, że obławę "zaciągnął" na Kotwicza przebijający się ku niemu kpt. „Bustromiak” niedaleko Dubicz (gdzie 1863 roku zginął Ignacy Narbutt). Istotnie około 40-osobowy oddział „Bustromiaka” natknął się tam na jedno z oczek obławy i w krótkim boju stracił sześciu żołnierzy. A jednak 21 sierpnia Sowieci na Surkonty uderzyli. Czy były to oddziały "Smiersz" jak wielu do dziś przypuszcza? Nie. Mam przed sobą meldunek sowieckiego NKWD, wydobyty z mińskiego archiwum przez życzliwych ludzi: 21.08.1944 naczelnik raduńskiego rejonowego Oddziału Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych kapitan bezpieczeństwa państwowego Czikin na podstawie otrzymanych informacji skierował w okolice wsi Surkony celem likwidacji zgrupowania bandyckiego, Grupę Wywiadowczo-Poszukiwawczą 3 batalionu 32 Zmotoryzowanego Pułku Strzelców (Wojsk Wewnętrznych NKWD - przyp. C. Ch.) pod komendą dowódcy kompanii starszego lejtnanta Korniejki i zastępcy naczelnika rejonowego Oddziału NKWD młodszego lejtnanta Bleskina. A więc stało się to na skutek otrzymanej informacji, czyli donosu. Było upalne południe. "Okolica" Surkonty, jak ją wtedy nazywano, to olbrzymia polana z dużymi kępami krzewów, drzew i kilkoma rozrzuconymi wśród nich, w dużej odległości od siebie, poszczególnymi gospodarstwami. Przybywające 3 lub 4 ciężarówki dostrzeżono w chwili, gdy - po przejechaniu dobrze widocznej o kilkaset metrów Pielasy - zahamowały i zaczęli z nich wyskakiwać „bojcy”. Cichy alarm wśród chłopców „Kotwicza” , rozrzuconych po odległych gospodarstwach, spowodował sprawne zajęcie stanowisk przez obsługi sześciu rkm. Spokojnie obserwowano przez lornetki spoconych „bojców” w sile "odchudzonej" kompanii, gdy milczkiem podkradali się do zabagnionej łąki. Tam oczka wody rozbiły rytmicznie rozstawioną tyralierę i skupiły Sowietów w małe grupki. Wtedy na rozkaz „Kotwicza” otwarto zmasowany ogień. Jego skuteczność była ogromna. Połowa atakujących - w tym obaj sowieccy dowódcy - padła zabita lub ranna. Czas płynął, Sowieci czekali - nie wiadomo na co. A Polacy? Gdy do jęku rannych Rosjan zaczęły się co i raz dołączać krzyki postrzelonych żołnierzy AK, do „Kotwicza” zameldował się kpt. „Bustromiak” (ranny tuż obok oka), proponując wycofanie się w kierunku, który uznał jeszcze za nie ogarnięty kręgiem obławy. „Kotwicz” podobno tak mu odpowiedział: Mamy kilku ciężko rannych, ja ich nie zostawię. Pozostaniemy tu do wieczora, może uda się w ciemności ich ewakuować. A pan niech weźmie swoich lżej rannych i wycofa się. I tak się też stało. Gdy kilkunastoosobowa grupa prowadzona przez „Bustromiaka” zniknęła za wzgórzem, żołnierze „Kotwicza” czekali jeszcze godzinę. Wówczas od strony Radunia na szosie dostrzeżono wysoki obłok kurzu. Ciężarówek było kilkakrotnie więcej niż poprzednio. A wojska - pełny batalion. Oddajmy głos sowieckiemu dokumentowi: Przybyły z odsieczą z dowódcą Grupy Wywiadowczo-Poszukiwawczej 332 zmot. pułku strz. kpt. Szugla i naczelnik rejonowego oddziału NKWD kpt. bezp. państw. Czikin otoczyli miejsce zalegania bandy. W wyniku 5-godzinnego boju (bandę) całkowicie zniszczono - zabito 53 bandytów w tym 6 oficerów białopolskiej armii, wśród nich komendanta Nowogródzkiego podokręgu podpułkownika Kotwicza, przedstawiciela "Polskiego rządu w Londynie" - rotmistrza Ostrogę, kapitana Jarego i innych. Schwytano do niewoli - 4, w tym łączniczkę i szyfrantkę Wileńskiego Okręgu „Zosię”. Cytowany fragment meldunku stwierdza, że w boju zginęło 53 "bandytów". Oddział polski był doskonale uzbrojony. Czym więc wytłumaczyć, że z 53 poległych uzbrojony był co drugi? Tak wynika z porównania liczby poległych z liczbą zdobytej broni. Nie ma prawie rannych ani wziętych do niewoli. Czy każda sowiecka kula była śmiertelna? Nie. Z tego, co udało mi się odtworzyć, w całym boju poległo około 18 żołnierzy AK. Co najmniej drugie tyle było rannych. Gdzie się oni podziali? Oto co nagrała przed 20 laty na taśmę jedna z ocalałych sanitariuszek, Eleonora Kolendo – „Teresa”: (...) Ale najgorsze było to, że oni razem ze mną robili obchód placu boju i wszystkich nieżyjących, ciężko rannych i lekko rannych, wszystkich dobijali bagnetami. Wszystkich! Przecież pamiętam twarz kapitana Hatraka do dziś... On miał taką złotą szczękę i patrzył na mnie przytomnie, patrzył na mnie tak, jakby jemu było mnie żal. Ja to widziałam po jego oczach. Jeden bandzior podszedł i pchnął go bagnetem w bok, tu. Ja tylko widzę jego zęby wyszczerzone, bo on jego walił w brzuch, w klatkę piersiową, ile tylko chciał. I tak po kolei, każdego. Tych jedenastu, co z „Bustromiakiem” poszło, uratowało się. Ta relacja tłumaczy, dlaczego rannych w meldunku nie było. Ale i polska strona w swoich raportach także mnożyła straty przeciwnika. Kpt. „Warta” w depeszy do Warszawy podał liczbę 132 zabitych Rosjan. To mnożenie zabitych wrogów, a dzielenie strat własnych, uprawiano chyba ku pokrzepieniu serc. Bo Rosjan zginęło ani nie 18 (jak podają oni sami), ani nie 132 (według „Warty”). Na rynku w Raduniu leżą wszyscy „bojcy”, którzy polegli pod Surkontami plus jeszcze podobno kilku z innych bitew. A jest ich tam ogółem 68. Na płaskowyżu, w środku chutoru był mały, zapadły cmentarzyk powstańców z 1863 roku. Sowieci zrzucili na stos pościągane trupy i tam ich pogrzebała miejscowa ludność. A jeszcze po tym pochówku, trzykrotnie przyjezdne komisje rozkopywały mogiły i wyciągano trupy sprawdzając, czy na pewno leży tam "bezrukij major". W ciągu kilku następnych tygodni, rodziny potajemnie wykopały paru żołnierzy ppłk „Kotwicza” i przeniosły na swoje cmentarze. Po wojnie wybudowano tam oborę zarodową na 800 krów. Dwa razy dziennie tysiące racic tratowały zbiorowy grób w drodze na pastwisko i z powrotem. W 1988 roku podjąłem na łamach "Przeglądu Katolickiego" starania w celu ustalenia jak największej liczby imion, nazwisk i pseudonimów dla większości bezimiennych (jeszcze wtedy) żołnierzy AK. Gdy w 1990 roku zmieniona została obsada kierownicza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy Premierze RP, można było pomyśleć o próbie godnego zakończenia tej makabrycznej profanacji. Pamiętam moje długie rozmowy z przedstawicielami białoruskiego MSZ w Mińsku (byłem wtedy wiceprzewodniczącym owej Rady Ochrony Pamięci), gdy pokazywali mi teczki pełne zbiorowych listów i pytali: Komu wy chcecie pomniki tu stawiać? Tym mordercom? Gwałcicielom? Współpracownikom gestapo? Patrzcie, co tu do nas pisze dziś miejscowa ludność na wieść o Waszych zamiarach. Przypominam, że był to rok 1990 i 1991. Listy były autentyczne. Pisała je ludność tych siedmiu litewskich wsi otaczających Surkonty. A jednak nie Ulegliśmy. W początkach września 1991 roku, obok kurhanów powstańczych, stanął zbudowany na zlecenie Rady, przez Fundację Ochrony Zabytków cmentarzyk wojenny, poświęcony ppłk. „Kotwiczowi” i 41 żołnierzom AK. I stoi tam do dzisiaj. W Surkontach zginęło 36 żołnierzy AK: ppłk cichociemny Maciej Kalenkiewicz – „Kotwicz”, kpt. cichociemny Franciszek Cieplik – „Hatrak”, kpt. „Bosak”, rtm. cichociemny Jan Kanty-Skrochowski – „Ostroga”, por. Walenty Wasilewski – „Jary”, por. Stanisław Dźwinei – „Dzwon” , pchor. Henryk Nikicicz – „Norwid” , pchor. Henryk Cywiński – „Wilk” , plut. Franciszek Stankiewicz – „Mikado” , kpr. Kazimierz Ejsmont – „Irak” , strz. Bohdan Bednarczyk, strz. Jerzy Gryszel, strz. Jerzy Kaliciński – „Sinus”, strz. Zygmunt Kaliciński – „Kosinus”, ułan Bohdan Karpowicz – „Sowa”, strz. Jan Kleindienst – „Basia“, strz. Czesław Marszałek – „Żuraw”, strz. Władysław Sperski – „Tolot”, strz. Mieczysław Szeptunowicz, strz. Zygmunt Werkum – „Zima“, strz. Witold Żuk, strz. Henryk Żurawski – „Marabut” , sanitariuszka Eugenia Myszkówna, szyfrantka „Zosia” oraz 11 nieznanych z nazwiska żołnierzy. Cmentarz Surkonty, Stan obecny 2008 r. http://www.akwilno.pl/pdf/Ostatnia-walka-AK-z-NKWD.pdf ***************************************************
|
- nissan - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz