Każdy głupek, strzela w słupek.
Piotr Francisze..., sob., 12/02/2011 - 17:03
To był czas. Euforia i kipiel energii. Młody as drużyny trampkarzy zdobywa gola. Był rezerwowym. Wstawili go na dziesięć minut przed gwizdkiem kalosza z ławki rezerwowych wprost do drużyny. Młodszy był od kumpli stanowiących trzon zespołu, o cały rok. Błoto na stadionie Stali Rzeszów. Strugi deszczu z nieba. Trzy minuty przed gwizdkiem kalosza - podanie, kop w światło bramki, gol. Gleba i ból, gwiazdki z nieba spadają. Jest 3 do 2. Wygrywamy.
Znoszą mnie z boiska. Duma łapie wirujące gwiazdki. Za chwilę jest przy mnie dyrektor szkoły. Też dumny, bo ma Puchar Górskiego w szkolnym gabinecie. Gwiazdek pewnie nie widzi.
Niosą mnie do mistrza. Pan Kazimierz Górski to gość, autorytet większy niż Bruce Lee karate mistrz dla naszej paczki chłopaków z rzeszowskich wsi. I ten mistrz nad mistrze przemawia do mnie, małego szkraba.
- Ładnie go okiwałeś, strzał pierwsza klasa. Jak się czujesz?
- Do...dobrze, nic mi nie jest, tylko boli?
- Pokaż nogę, spuchnięta, teraz poruszaj palcami u stopy.
Ruszam i czuję, że palce się ruszają.
- Nie najgorzej. Nie ma złamania, tylko mocne stłuczenie golenia - orzeka mistrz. I do dyrektora szkoły mówi: - Zabierz go do lekarza, bo potrzebny będzie opatrunek i prześwietlenie, pewnie przez tydzień nie będzie chodził.
I po tej diagnozie, jak by nic, rozmawia ze mną. O szkole, o moich planach i marzeniach. No to marzę. Gadam coś o lotach w kosmos.
- Chcę być kosmonautą.
I pytam mistrza jak ten głupek, czy czytał książki Stanisława Lema? W odpowiedzi słyszę.
- Nie, ale to świetny pisarz dla młodych. Czytaj, ucz się, szukaj, graj. Masz talent, ale pamiętaj, że własnej bramki się broni, a strzela do bramki przeciwnika.
Nie wiedziałem wówczas, czy to była aluzja do meczu, bo jeden z moich kolegów strzelił niefortunnego samobója, czy głębsza mądrość mistrza. Nie miałem okazji już zapytać.
Bo mistrz sobie poszedł. Mecz się skończył. Rozpoczęła się ceremonia wręczenia pucharu i pan Kazimierz tam był potrzebny. Z daleka obserwowałem, jak moi ważni kumple, każdy po kolei, ściskają dłoń Trenera Reprezentacji Narodowej.
Dyrektor zawiózł mnie do szpitala, a następnie do domu. Po drodze porozmawialiśmy sobie, dziwne, że tak normalnie, po kumpelsku niemal, o różnych sprawach, w tym o literaturze Stanisława Lema. Okazało się, że pan dyrektor powieści zna i nawet nie taki głąb jak na akademiach. Rodzicom podziękował.
- Wygrał mecz dla naszej szkoły - powiedział. Napił się kawy i odjechał swoim nowiutkim Fiatem 25 do ważniejszego świata niż nasz. Mama nałożyła gumiaki na nogi, bo nadszedł wieczorny czas dojenia krówek w stajni,
Przypomniałem sobie powyższą scenkę podczas dzisiejszego obiadu. Myślałem o innych sprawach. O pewnych prywatnych projektach i planach - daj Dobry Boże, by się ziściły. I o sytuacji w Polsce.
Sytuacja w Polsce mnie martwi. Tego nie ukrywam. Donald Tusk mnie pogrążą w smutku i gniewie, Bronisław Komorowski już nawet przeraża. Jasny gwint, jak prezydent Rzeczpospolitej ma taką czelność, by siebie, czarnego kota polskiej polityki i wasala możnych tego świata, nazywać białym orłem niepodległości. Toż to nie przejdzie nawet w łepetynie leminga, gdy ten sobie poskłada w końcu klocki lego i zobaczy maskę gada.
A Donald Tusk rozczulił mnie przy obiedzie. Pychota - oczywiście obiad. Gdyż Donald Tusk mi się objawił jako ten Donaldino Nie-Diego Maradona, co "biego" za piłeczką w krótkich spodenkach. Objawił mi się w pełnej krasie i od razu w całej swej marności strategi piłkarskiej.
Bo widzicie, jest tak. Nie miał chłop dobrego trenera i nie nauczył się grać na wynik. Ot, pogonić przed siebie to potrafi, ot, nakręcić kiboli na aplauz i nienawiść do rywala, też. Kibicowali mu przez ponad pięć lat, ostatnio nawet na krzyż szczali, a on jak ten partacz nie strzelił ani jednej bramki. Pech. Kilka razy trafił w słupek, kilka razy strzelił na wiwat, kilka razy Panu Bogu w okno, kilka razy do własnej siaty. I ani razu do siaty przeciwnika.
Pech, tym większy, gdy nie mamy sklerozy. Pamiętacie to zwycięskie turne z kampanii parlamentarnej. W meczu o Polskę i przeciw PiS miało być dziesięć do zera. Z dziesięciu obietnic, uroczyście podpisanych na oczach kamer przez Tuska, pozostało dziesięć samobói. Gorzej, sędzia międzynarodowy zagwizdał dodatkowo trzy karne przeciw drużynie polskiej. Tusk został wystrychany na dudka przez Rosję, Niemcy (z Unią Europejską w tle) i USA. Podkosili go na murawie, lecz wyszło, że to on gra niezdarnie. I mamy wynik. Polska przegrywa trzynaście do zera.
Tak naprawdę zero to mniej niż zero. Drużyna w rozsypce, mocno zdemotywowana, ma coraz mniej pary, by podgrzewać kiboli do szczania na moherów i watahy, porwać do zwycięskiego boju przeciw burakom z PiS. Nic, ino gwizdki słychać. Kogo dziś wygwizdują? Tusku zawiodłeś.
Tusku zawiodłeś drugi raz. Mój ludowy klub sportowy z młodości, w którym pogrywałem w piłkę, wykopałby mnie na zbity pysk, gdybym tyle gadał i nic nie strzelił.
O i, przypomniałem sobie chłopaków ze wsi - jedyny prywatny pożytek z napisania tej notki. Obrazki i scenki rodzajowe napłynęły falami wspomnień.. Kopaliśmy w piłkę codziennie, po trzy, cztery godziny. Szkoliliśmy się od przedszkola, że "każdy głupek, strzela w słupek", że "piłka jest okrągła, a bramki są dwie", że "największy wstyd, jak ktoś puści piłkę między twoimi nogami i cie okiwa jak frajera". "Siata" - śmiał się wówczas szczęśliwiec, któremu udała się ta sztuka. "Siata" to był najwyższy wstyd dla każdego trampkarza.
No i jeszcze i to: każdy instynktownie wiedział, że "trzeba osłaniać jaja przed kopami, łokciami i piłką, bo boli."
Oj boli, jak boli...Siata, siata, siata i dziesięć samobói.
Ostatnio, zaprzyjaźniona telewizja nadawała nawet obrazek, że czwartkowe meczyki Króla Stasia są wspierane przez służby ochrony. Rozumiem. Boli, i czas się bać, gdy nastrzelało się tyle samobói Polsce.
Znoszą mnie z boiska. Duma łapie wirujące gwiazdki. Za chwilę jest przy mnie dyrektor szkoły. Też dumny, bo ma Puchar Górskiego w szkolnym gabinecie. Gwiazdek pewnie nie widzi.
Niosą mnie do mistrza. Pan Kazimierz Górski to gość, autorytet większy niż Bruce Lee karate mistrz dla naszej paczki chłopaków z rzeszowskich wsi. I ten mistrz nad mistrze przemawia do mnie, małego szkraba.
- Ładnie go okiwałeś, strzał pierwsza klasa. Jak się czujesz?
- Do...dobrze, nic mi nie jest, tylko boli?
- Pokaż nogę, spuchnięta, teraz poruszaj palcami u stopy.
Ruszam i czuję, że palce się ruszają.
- Nie najgorzej. Nie ma złamania, tylko mocne stłuczenie golenia - orzeka mistrz. I do dyrektora szkoły mówi: - Zabierz go do lekarza, bo potrzebny będzie opatrunek i prześwietlenie, pewnie przez tydzień nie będzie chodził.
I po tej diagnozie, jak by nic, rozmawia ze mną. O szkole, o moich planach i marzeniach. No to marzę. Gadam coś o lotach w kosmos.
- Chcę być kosmonautą.
I pytam mistrza jak ten głupek, czy czytał książki Stanisława Lema? W odpowiedzi słyszę.
- Nie, ale to świetny pisarz dla młodych. Czytaj, ucz się, szukaj, graj. Masz talent, ale pamiętaj, że własnej bramki się broni, a strzela do bramki przeciwnika.
Nie wiedziałem wówczas, czy to była aluzja do meczu, bo jeden z moich kolegów strzelił niefortunnego samobója, czy głębsza mądrość mistrza. Nie miałem okazji już zapytać.
Bo mistrz sobie poszedł. Mecz się skończył. Rozpoczęła się ceremonia wręczenia pucharu i pan Kazimierz tam był potrzebny. Z daleka obserwowałem, jak moi ważni kumple, każdy po kolei, ściskają dłoń Trenera Reprezentacji Narodowej.
Dyrektor zawiózł mnie do szpitala, a następnie do domu. Po drodze porozmawialiśmy sobie, dziwne, że tak normalnie, po kumpelsku niemal, o różnych sprawach, w tym o literaturze Stanisława Lema. Okazało się, że pan dyrektor powieści zna i nawet nie taki głąb jak na akademiach. Rodzicom podziękował.
- Wygrał mecz dla naszej szkoły - powiedział. Napił się kawy i odjechał swoim nowiutkim Fiatem 25 do ważniejszego świata niż nasz. Mama nałożyła gumiaki na nogi, bo nadszedł wieczorny czas dojenia krówek w stajni,
Przypomniałem sobie powyższą scenkę podczas dzisiejszego obiadu. Myślałem o innych sprawach. O pewnych prywatnych projektach i planach - daj Dobry Boże, by się ziściły. I o sytuacji w Polsce.
Sytuacja w Polsce mnie martwi. Tego nie ukrywam. Donald Tusk mnie pogrążą w smutku i gniewie, Bronisław Komorowski już nawet przeraża. Jasny gwint, jak prezydent Rzeczpospolitej ma taką czelność, by siebie, czarnego kota polskiej polityki i wasala możnych tego świata, nazywać białym orłem niepodległości. Toż to nie przejdzie nawet w łepetynie leminga, gdy ten sobie poskłada w końcu klocki lego i zobaczy maskę gada.
A Donald Tusk rozczulił mnie przy obiedzie. Pychota - oczywiście obiad. Gdyż Donald Tusk mi się objawił jako ten Donaldino Nie-Diego Maradona, co "biego" za piłeczką w krótkich spodenkach. Objawił mi się w pełnej krasie i od razu w całej swej marności strategi piłkarskiej.
Bo widzicie, jest tak. Nie miał chłop dobrego trenera i nie nauczył się grać na wynik. Ot, pogonić przed siebie to potrafi, ot, nakręcić kiboli na aplauz i nienawiść do rywala, też. Kibicowali mu przez ponad pięć lat, ostatnio nawet na krzyż szczali, a on jak ten partacz nie strzelił ani jednej bramki. Pech. Kilka razy trafił w słupek, kilka razy strzelił na wiwat, kilka razy Panu Bogu w okno, kilka razy do własnej siaty. I ani razu do siaty przeciwnika.
Pech, tym większy, gdy nie mamy sklerozy. Pamiętacie to zwycięskie turne z kampanii parlamentarnej. W meczu o Polskę i przeciw PiS miało być dziesięć do zera. Z dziesięciu obietnic, uroczyście podpisanych na oczach kamer przez Tuska, pozostało dziesięć samobói. Gorzej, sędzia międzynarodowy zagwizdał dodatkowo trzy karne przeciw drużynie polskiej. Tusk został wystrychany na dudka przez Rosję, Niemcy (z Unią Europejską w tle) i USA. Podkosili go na murawie, lecz wyszło, że to on gra niezdarnie. I mamy wynik. Polska przegrywa trzynaście do zera.
Tak naprawdę zero to mniej niż zero. Drużyna w rozsypce, mocno zdemotywowana, ma coraz mniej pary, by podgrzewać kiboli do szczania na moherów i watahy, porwać do zwycięskiego boju przeciw burakom z PiS. Nic, ino gwizdki słychać. Kogo dziś wygwizdują? Tusku zawiodłeś.
Tusku zawiodłeś drugi raz. Mój ludowy klub sportowy z młodości, w którym pogrywałem w piłkę, wykopałby mnie na zbity pysk, gdybym tyle gadał i nic nie strzelił.
O i, przypomniałem sobie chłopaków ze wsi - jedyny prywatny pożytek z napisania tej notki. Obrazki i scenki rodzajowe napłynęły falami wspomnień.. Kopaliśmy w piłkę codziennie, po trzy, cztery godziny. Szkoliliśmy się od przedszkola, że "każdy głupek, strzela w słupek", że "piłka jest okrągła, a bramki są dwie", że "największy wstyd, jak ktoś puści piłkę między twoimi nogami i cie okiwa jak frajera". "Siata" - śmiał się wówczas szczęśliwiec, któremu udała się ta sztuka. "Siata" to był najwyższy wstyd dla każdego trampkarza.
No i jeszcze i to: każdy instynktownie wiedział, że "trzeba osłaniać jaja przed kopami, łokciami i piłką, bo boli."
Oj boli, jak boli...Siata, siata, siata i dziesięć samobói.
Ostatnio, zaprzyjaźniona telewizja nadawała nawet obrazek, że czwartkowe meczyki Króla Stasia są wspierane przez służby ochrony. Rozumiem. Boli, i czas się bać, gdy nastrzelało się tyle samobói Polsce.
- Piotr Franciszek Świder - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
4 komentarze
1. Powinno sie tez wrocic
do starej, a dobrej zasady: "Trzy kornery - jedenastka". Biedny bylby Komoroski.
Chyzy Roj - nie. On na samych faulach by przepadl, bez nagradzanych jedenastka kornerach.
2. ładny tekst, szkoda...
... że o niczym! ;-)
Pzdrwm
triarius
-----------------------------------------------------
http://bez-owijania.blogspot.com/ - mój prywatny blogasek
http://tygrys.niepoprawni.pl - Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów
3. Tymczasowy
Komo-Roj czy Komo-Woj da nam jeszcze popalić. Dwururka już nagrzana.
Piotr Franciszek
4. triarius
Jak to o niczym? Trampkarz, autor tekstu, recenzuje grę trampkarza Tuska na boiskach polityki.
A że nie zagłębia się w różne szczegółowe taktyki gry? Trudno to uczynić w jednym artykuliku. Będą kolejne z serii piłka nożna a polityka.
Piotr Franciszek