Czerwone dynastie w MSZ , część II / profesor J.R. Nowak /
Stefan Meller i Ryszard Schnepf są widocznymi symbolami szerszej tendencji w rozwoju MSZ po 1989 r., w czasach rządów Skubiszewskiego / TW „Kosk”). , Geremka, Cimoszewicza, Rosatiego czy Bartoszewskiego. Można tylko podziwiać, jak wielu "internacjonalistów" z mocno komunistycznym rodowodem usadowiło się na stanowiskach w MSZ jako kolejne pokolenie "decydentów" w tej instytucji. W efekcie tego "naboru" Ministerstwo Spraw Zagranicznych wprost roi się od różnych przedstawicieli "czerwonych dynastii" i geremkowców, skrajnie niechętnie nastawionych do tradycyjnego polskiego patriotyzmu i do religii katolickiej.
Jednym z najgorszych przykładów MSZ-owskich decydentów pełnych uprzedzeń wobec katolicyzmu i patriotyzmu jest pełniący obecnie funkcję dyrektora archiwum MSZ "internacjonalista" i "tropiciel polskiego antysemityzmu" Henryk Szlajfer.
Hańba Henryka Szlajfera
Jego przyspieszoną karierę dyplomatyczną i szansę na wymarzony awans na ambasadora RP w Waszyngtonie przerwało spadłe nań jak grom z jasnego nieba w 2005 r. oskarżenie o kłamstwo lustracyjne. Z drugiej strony zaskakujące jest, że człowiekowi oskarżonemu o kłamstwo lustracyjne powierzono funkcję dyrektora archiwum w MSZ, gdzie znajduje się przecież tak wiele poufnych i tajnych materiałów. To przecież coś takiego jak oddanie stada owiec pod opiekę wilkowi!
Sam Henryk Szlajfer jest synem żydowskiego ubeka z Wrocławia, a później cenzora z Warszawy Ignacego Szlajfera. Wyraźnie zacierał niegodną przeszłość ojca, akcentując głównie mniej kompromitującą jego rolę jako cenzora. I tak np. w korowskiej "Krytyce" (nr 28-29 z 1988 r.) pisał na s. 30: "Czy wywodziłem się z kręgu 'prominentów'? Nie sądzę. Cenzor to nie jest stanowisko kojarzone z 'elitami władzy'. Ojciec był właśnie cenzorem". Przypomnienie, że ojciec Szlajfera był przedtem oficerem UB, jest szczególnie istotne ze względu na to, że sam Henryk Szlajfer stara się usilnie pomniejszać rolę Żydów-ubeków w swej ogromnie zakłamanej książce "Polacy/Żydzi. Zderzenie stereotypów" (Warszawa 2003, s. 53, 105), nie wiedzieć dlaczego nazwanej przez niego esejem. Cynicznie przemilcza w niej jakże istotny fakt, że w tej sprawie nie pisze akurat z jakiegokolwiek obiektywnego dystansu, w sytuacji gdy jego ojciec był ubekiem. (por. uwagi o roli Ignacego Szlajfera jako żydowskiego ubeka w "Naszej Polsce" z 15 marca 2000 r.). W swoim czasie H. Szlajfer był jednym z głównych kompanów Adama Michnika. Strasznie naraził mu się jednak oraz innym żydowskim kolegom na skutek haniebnego zachowania po marcu 1968 roku. Uwięziony przez SB całkowicie się załamał i potwornie sypał na kolegów podczas moczarowskiego śledztwa. Jego zeznania ogromnie obciążyły wiele uwięzionych osób z ruchu studenckiego. Część z nich potem przez wiele lat nie chciała mu podawać ręki. Warto przytoczyć w tym kontekście fragmenty książki słynnego sowietologa żydowskiego pochodzenia prof. Paula Lendvaiego "Antisemitism in Eastern Europe" (London 1971, s. 105): "Policja bezpieczeństwa posiadała pełne zapisy rozmów czy dyskusji, które miały miejsce w kręgu zwanych 'grupami komandosów'. Zeznanie złożone przez jednego z najwybitniejszych buntowników studenckich Szlajfera dowodziło, że oni polegali, również na informatorach. Czy sam Szlajfer działał jako prowokator podczas styczniowej manifestacji przeciwko zakazowi 'Dziadów', czy też został dopiero później zaszantażowany, nie ma większego znaczenia. Co się liczyło, to fakt, że podczas procesu Adama Michnika, Barbary Toruńczyk, Wiktora Góreckiego i jego samego, tj. H. Szlajfera, zrobił wszystko co możliwe dla wsparcia wymyślonych oskarżeń prokuratury. Michnik został skazany na 3 lata, Szlajfer i Toruńczyk na 2 lata, a Górecki na 20 miesięcy. Szlajfer został jednak szybko zwolniony już w dwa dni po procesie".
Sam Szlajfer przyznawał po latach na łamach "Krytyki" (nr 28-29 z 1988 r. s. 31-32): "W lutym 1969 r., gdy wychodziłem z więzienia, nie było mi jednak do śmiechu. Wychodziłem bowiem z piętnem tego, który zaprzedał się, wyraził skruchę i został za to odpowiednio wynagrodzony. Wyszedłem z więzienia psychicznie rozbity i jednocześnie z meczącą mnie po dziś dzień zawziętością . Z jednej strony tłumione poczucie winy, świadomość, że wszystko rozegrało się w paskudny sposób, z drugiej zaś protest przeciwko narzuconej mi roli 'kozła ofiarnego'. Konsekwencją była izolacja, a następnie samoizolacja, i przez ponad dwa lata trudności w mówieniu. A przecież należało iść do ludzi i powiedzieć 'przepraszam'. Trzeba było iść do wszystkich - i tych, jak Adam i Karol, i tych, jak Irena L. i Basia T. Trzeba było powiedzieć 'przepraszam', ponieważ pokój oficera śledczego czy też sala sądowa nie są właściwym miejscem do prowadzenia rozrachunków politycznych i dysput teoriopoznawczych. Po dziś dzień nie wiem, dlaczego po wyjściu z więzienia nie powiedziałem tego słowa. Przecież wiedziałem, jak ludzie odebrali moją postawę w śledztwie i w sądzie . Liczyło się to, że stanąwszy przed sądem, nie powiedziałem: odwołuję wszystkie moje zeznania, i kropka. Liczyło się to, że różnice stały się w rękach prokuratora i SB narzędziem manipulacji. Nie potrafiłem powiedzieć przepraszam .
Henryk Szlajfer przyznawał również (s. 36): "Z Adamem [przypuszczalnie chodzi o A. Michnika ], z którym byłem najbardziej zaprzyjaźniony, nie spotkałem się do 1980 r.". I to najlepiej pokazuje rozmiary izolacji, jaka spotkała Szlajfera nawet we własnym środowisku żydowskim z powodu jego haniebnych zeznań. Przypuszczalnie to zadecydowało, że nie awansował po 1989 r. na wysokie stanowisko, jak stało się to z licznymi jego kolegami - byłymi żydowskimi "komandosami". Minister Krzysztof Skubiszewski zrobił go jedynie wicedyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, co i tak było o wiele za wysoko dla Szlajfera mającego wówczas niewielki dorobek naukowy.
Potem Skubiszewski mianował go nawet p.o. dyrektorem PISM. Chociaż był tylko doktorem, zarządzał dzięki temu czołowym polskim instytutem zajmującym się badaniami problematyki międzynarodowej, w którym pracowało wielu badaczy z o wiele większym od niego dorobkiem i wyższymi od niego stopniami naukowymi (profesorów i doktorów habilitowanych). Stał się posłusznym narzędziem Skubiszewskiego w likwidowaniu PISM, "grabarzem" tego instytutu, działając dla przekształcenia go z niezależnego instytutu naukowego w wyłącznie departament MSZ. Szlajfer skorzystał na tym osobiście, zostawszy dyrektorem PISM jako departamentu. Poprzednio jako tylko doktor nie miał żadnych szans na zostanie na trwałe dyrektorem PISM jako odrębnego instytutu naukowego. Przeprowadził przy tym dokładną czystkę PISM z niewygodnych mu pracowników, starannie dbając, by na ich miejsce weszli wyłącznie dobrani przez niego "internacjonaliści - Europejczycy". Tak oczyszczono PISM z badaczy troszczących się o obronę polskiego interesu narodowego.
Odtąd zaczęły się przyspieszone awanse Szlajfera. Według zapisków "Notesu dyplomatycznego" sygnowanego przez "attaché" w "Przeglądzie" z 21 stycznia 2007 r., Szlajfer "pisał przemówienia Geremkowi" i był strategiem jego polityki. Według innych zapisków tegoż "attaché" ("Przegląd" z 11 kwietnia 2004 r.), Szlajfer "był prawą ręką Bronisława Geremka" i przez lata prowadził Departament Planowania i Analiz. W 2000 r. został (do 2004 r.) stałym przedstawicielem Polski przy Biurze Narodów Zjednoczonych i Organizacjach Międzynarodowych oraz stałym przedstawicielem - szefem misji Rzeczypospolitej Polskiej przy OBWE w Wiedniu w randze ambasadora. Przez lata miał przy tym szczególnie dobranego współpracownika - pułkownika Świetlickiego. Jak opisywał "attaché" w "Przeglądzie" z 11 kwietnia 2004 r.: "Szlajfer - Świetlicki to duet godny MSZ-owskiej powieści. Pierwszy jest człowiekiem demokratycznej opozycji, drugi pułkownikiem polskiego wojska, a raczej jego pewnej służby, który został wojskowym emerytem, a potem rozpoczął karierę w MSZ. Nagle pojawił się u Szlajfera w DPiA jako jego człowiek i jego zastępca. Jakim cudem? (...) Obu panom jest razem świetnie. Najpierw całe lata byli w Departamencie Analiz, choć trudno uznać, by pan pułkownik miał predyspozycje do pracy w tej komórce. Potem Szlajfer wyjechał do Wiednia i natychmiast wziął na zastępcę Świetlickiego".
W 2005 r. pod koniec rządów postkomunistów z SLD Szlajferowi trafiła się niesłychana gratka. Postkomuniści uznali go - byłego opozycjonistę, za najdogodniejszego kandydata do reprezentowania III RP jako ambasador w USA. Był to wybór niesłychany. Na najważniejsze stanowisko ambasadorskie wysyłano właśnie Szlajfera. To on miał utrzymywać kontakty z największą Polonią w świecie, tak patriotyczną, tak katolicką i tak antykomunistyczną. Wysyłano do tego typu kontaktów człowieka znanego z uprzedzeń do polskiej historii, znanego z niewybrednych ataków na obrońców polskości i zajadłego tropiciela "polskiego nacjonalizmu". Dość przypomnieć jego obrzydliwą napaść na broniących prawdy o Polsce profesorów Zbigniewa Musiała i Bogusława Wolniewicza w książce "Polacy/Żydzi. Zderzenie stereotypów" (Warszawa 2003, s. 105-106). Dodajmy, że Szlajfer, pełen uprzedzeń do Kościoła katolickiego, był w 1992 r. współautorem oszczerczego antykatolickiego tekstu, drukowanego w "East European Reporter" (nr z maja-czerwca 1992 r.). Tekst ten pod jakże wymownym jednoznacznym tytułem "Is the Catholic Church a threat to democracy?" ("Czy Kościół katolicki jest zagrożeniem dla demokracji?") zawierał grubiańskie oszczercze oskarżenia pod adresem Kościoła katolickiego w Polsce. Stwierdzano tam m.in. (s. 20), że "(...) obecna polityka Kościoła polskiego jest nie do pogodzenia z naszą wizją demokratycznego porządku politycznego (...). Sprawa polega na tym, że poprzez swój obecny triumfalizm i ekspansjonizm Kościół prawdopodobnie stacza ostatnią desperacką walkę w obronie starej historycznej Polski (...). Kościół musi się zmienić. Jedyne punkty w tej debacie to, jak to długo będzie trwało i jakie będą społeczne koszty transformacji". I takiego to człowieka pełnego uprzedzeń do Kościoła katolickiego miano wysłać na tak odpowiedzialne stanowisko ambasadora w USA!
Nagle Szlajfer dostał cios z niespodziewanej strony. Jeden z naukowców amerykańskich oskarżył go o współpracę z SB. Potem przyszła cała fala oskarżeń o "kłamstwo lustracyjne". Nawet w wybraniającej Szlajfera "Gazecie Wyborczej" przytoczono w tekście Wojciecha Czuchnowskiego "Telewizja lustruje Szlajfera" (nr z 15 czerwca 2005 r.) niektóre niezbyt wygodne dla Szlajfera fakty. Znalazła się wśród nich wypowiedź prof. Jerzego Eislera z IPN, skądinąd związanego z michnikowcami, iż: "(...) podczas pobytu w areszcie Szlajfer pod presją SB złożył obszerne zeznania. Notatki, które wtedy robił, podobnie jak jego zeznania, służyły jako materiał dla prokuratora. Wykorzystywane też były wielokrotnie przez komunistyczną propagandę" - mówi Eisler. (...) Podlegał ostracyzmowi - miano mu za złe jego postawę w śledztwie, tym bardziej że w odróżnieniu od niektórych nie przeprosił za to, jak się zachował - tłumaczy Eisler.
Szokujący nadal pozostaje fakt, że Szlajfer, oskarżany o "kłamstwo lustracyjne", jest wciąż dyrektorem archiwum MSZ.
Warto dodać, że współautorem, wraz ze Szlajferem, tekstu atakującego Kościół katolicki w Polsce, był Piotr Ogrodziński. Według Krzysztofa Góreckiego (tekst w "Naszej Polsce" z 17 marca 1999 r.), ojciec Piotra Ogrodzińskiego (obecnie ambasadora w Kanadzie) przed 1968 r. był dyrektorem departamentu w MSZ i ambasadorem w Paryżu.
Kariera córki polakożercy Wiktora Grosza
Zdumiewają przyspieszone kariery robione po 1989 r. przez potomków stalinowskich targowiczan i polakożerców od Wiktora Grosza po Jerzego Borejszę. Szczególnie wymowna pod tym względem była kariera Małgorzaty Lavergne, córki Grosza (właść. Izaaka Medresa). Przybywszy do kraju po wieloletnim pobycie w Berlinie Zachodnim, Lavergne w 1991 r. błyskawicznie awansowała na wielce odpowiedzialną i intratną funkcję wicedyrektora departamentu promocji i informacji. Ciekawe, w jak wielkim stopniu atutem Lavergne w oczach geremkowców było wywodzenie się od takiego ojca jak Wiktor Grosz, jeden z najpodlejszych stalinowskich propagandystów i agentów NKWD.
W latach 30. Grosz należał do tajnej komórki Kominternu przeprowadzającej w Polsce tajne operacje wywiadowcze. Po napaści ZSRS na Polskę stał się jednym z najgorliwszych kolaborantów z Sowietami. Był m.in. sekretarzem redakcji osławionej lwowskiej gadzinówki "Czerwonego Sztandaru". Odegrał wyjątkowo brudną rolę w pierwszych latach sowietyzacji Polski, począwszy od 1944 roku. Należał do tej licznej skądinąd grupy komunistów żydowskich, którzy postawiwszy na stalinizm, zrobili zadziwiające, iście napoleońskie kariery - w ciągu zaledwie czterech lat (1941-1945) awansował z szeregowca na generała. Tak błyskawiczną karierę zawdzięczał fanatycznej gorliwości w plwaniu na polskość i polskie siły niepodległościowe. To on jako szef Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego Wojska Polskiego w latach 1944-1945 inspirował najohydniejsze antyakowskie plakaty w stylu: "AK - zapluty karzeł reakcji" i zajadle szkalował Powstanie Warszawskie. Już w październiku 1944 r. dał sygnał do najskrajniejszej kampanii oszczerstw przeciw Armii Krajowej. W poufnej instrukcji zalecał: "Mamy liczne dowody zbieżności haseł głoszonych przez AK i propagandę Goebbelsa, mamy liczne dowody współpracy AK - NSZ z bandami bulbowskimi i gestapo, nie pora więc okazywać im 'zrozumienie', 'szacunek' i tolerować 'przywiązanie do przeszłości'. (...) Każdy pracownik pol-wychu musi pojąć, że dzisiaj nie ma miejsca na żadne kompromisy z AK w wojsku. Jeśli byli akowcy chcą pracować z nami, nie zawieramy z nimi żadnych układów o nieagresji w stosunku do ich dawnej ideologii. Oni muszą ze swoją przeszłością zerwać, potępić ją i odgrodzić się od niej, a wtedy będzie dla nich miejsce w Wojsku Polskim. To nie jest układ równych z równymi (...) zwolenników 'neutralnego' czy pojednawczego stosunku do AK traktować jako akowców, dopóki się nie wykażą w najbliższym czasie aktywną walką przeciw AK (...) (cyt. za J. Ślaski "Skrobów", "Tygodnik Solidarność" z 1 września 1989 r.).
7 października 1944 roku, tuż po kapitulacji Powstania Warszawskiego, Grosz ogłosił wytyczne pracy propagandowej nr 7: "W sprawie haniebnej roli dowództwa AK w Warszawie". W instrukcji piętnował przebieg powstania jako rzekomy dowód "całej przewrotności politycznej i zdrady ze strony dowództwa AK". Twierdził, że: "Uhonorowaniem haniebnej, zdradzieckiej polityki dowództwa AK jest podpisanie kapitulacji i wydanie w ręce niemieckich zbirów powstańców wraz z bronią i amunicją oraz ludności cywilnej". Kończył swe wywody zaleceniem: "Należy rozniecić płomień powszechnego oburzenia przeciwko zdradzieckiej robocie sanacyjno-londyńskiej, rozbić dotychczasowe ogniska sympatyków AK" (oba cytaty za B. Urbankowskim: "Czerwona msza", Warszawa 1998, s. 331-332).
8 grudnia 1944 r. w pogadance dla "nowego" wojska Grosz głosił: "Zdrajcy spod znaku NSZ i AK stosują swą starą wypróbowaną metodę prowokacji i szpiegowania... Zniszczyć to, co jest dumą narodu, co jest jego siłą - Wojsko Polskie - oto wspólny cel Hitlera i AK" (cyt. za T. Żenczykowski: "Polska Lubelska 1944", Warszawa 1990, s. 193). W wydanej w 1945 r. broszurze "Na drogach powrotu" Grosz głosił, że wybuch Powstania Warszawskiego spowodowała egoistyczna awanturniczość garstki bankrutów; twierdził, że "była to największa zbrodnia sanacyjnej kliki".
W grudniu 1945 r. mianowany generałem brygady, w marcu 1946 r. Grosz stał się szarą eminencją specjalnej Państwowej Komisji Bezpieczeństwa, która miała nadzorować pacyfikację Polski, tak by doprowadzić do pełnego wyniszczenia podziemia niepodległościowego. Również w marcu 1946 r. przechodzi do Ministerstwa Spraw Zagranicznych na stanowisko dyrektora Departamentu Prasy i Informacji. W latach 1950-1954 był ambasadorem PRL w Czechosłowacji, a od lutego do października 1955 r. przedstawicielem PRL w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Po powrocie do kraju nadzorował znane z niebywałej fali oszczerstw redakcje "Kraj" i "Fala 49" w rozgłośni Polskiego Radia.
Można tylko podziwiać skwapliwość, z jaką opanowane przez komunę i geremkowców MSZ zatroszczyło się w 1991 r. o wypromowanie kariery nieznanej przedtem szerzej Małgorzaty Lavergne, córki tak "zasłużonego" targowiczanina. Jako wicedyrektor departamentu promocji i informacji, a od 1992 r. dyrektor departamentu polityki kulturalnej i naukowej MSZ Lavergne nie wyróżniła się raczej kompetencjami fachowymi. Zasłynęła czymś zupełnie innym - niebywałą zręcznością w organizowaniu dla siebie jak największej liczby wyjazdów zagranicznych. Świetny znawca kulisów MSZ Tadeusz Kosobudzki pisał w swej książce "MSZ od A do Z" (Warszawa 1997, s. 137): "W MSZ praktykowane były wycieczki pod pozorem służbowych delegacji. Korzystała z tego również Małgorzata Lavergne. Zalecała takie przygotowanie biletów lotniczych, żeby po drodze odwiedzić miasta, gdzie ma swoich najbliższych - siostrę czy przyjaciółkę. Lavergne nie lubiła latać przez Frankfurt. Pracownicy więc musieli szukać nowych połączeń. To podnosiło koszty, ale było tolerowane (...). We wrześniu 1994 r. przebywała w Dubaju, prowadząc negocjacje na temat wymiany kulturalnej z tym emiratem. Dubaj słynie co prawda bardziej ze świetnie zaopatrzonych sklepów niż ze zdobyczy w dziedzinie kultury". Doprawdy trudno nie "podziwiać" takiej inwencji pani Lavergne w wyszukiwaniu "odpowiednich" kontaktów kulturalnych dla Polski. Rzecz znamienna, że pani ta "gorączkowo trudziła się" nawiązywaniem wymiany kulturalnej w Dubaju w sytuacji, gdy brakowało pieniędzy na promocję polskiej kultury, choćby wśród setek tysięcy Polaków zamieszkałych na Litwie, Ukrainie, Białorusi czy w Rosji.
Borejszowie w przedsionkach władzy
Podobnych przypadków awansów w MSZ jak pani Lavergne było wyjątkowo wiele. Wszechwładni w MSZ geremkowcy niejednokrotnie wysyłali po 1989 r. na świetnie płatne posady zagraniczne za niby "naszego rządu" dzieci najbardziej nawet skompromitowanych komunistycznych targowiczan. By przypomnieć choćby mianowanego w 1990 r. na dyrektora Stacji Naukowej PAN w Paryżu (przebywał tam w latach 1990-1995) Jerzego W. Borejszę, syna najbardziej osławionego stalinowskiego propagandysty w Polsce Jerzego Borejszy (Goldberga) i zarazem bratanka jednego z najokrutniejszych ubeckich katów Józefa Różańskiego.
Ojciec historyka Jerzego W. Borejszy - stary agent NKWD Jerzy Borejsza (senior), "wsławił się" swoimi donosami już w okupowanym przez Sowietów Lwowie po 17 września 1939 roku. Donosom zawdzięczał swój awans na dyrektora wydawnictwa Ossolineum, w którym przeprowadził bezwzględną komunistyczną czystkę. Wspominał o tym pisarz Aleksander Wat w "Moim wieku", stwierdzając, że: "Borejsza objął Ossolineum i trochę profesorów wysłał do mamra. Między innymi naczelnego dyrektora Ossolineum Lewaka". Po aresztowaniu "dzięki" J. Borejszy profesor Lewak zaginął bez wieści. Borejsza - według informacji utrwalonej w tzw. taśmach Ważyka - podobno przyczynił się również do aresztowania poety W. Broniewskiego przez Sowietów w 1940 roku. Aleksander Wat wspominał również o zeznaniach Borejszy wymierzonych przeciwko niemu, mówiąc, że: "Były one takie, że powinni mnie byli od razu rozstrzelać według swoich enkawudowskich kryteriów".
W 1944 r. Borejsza został pierwszym cenzorem w tzw. Polsce Ludowej. Później, korzystając ze wsparcia swego okrutnego brata Józefa Różańskiego (Goldberga), dyrektora Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, sowietyzował całą polską prasę i wydawnictwa. Jakże wymowne pod tym względem były oskarżycielskie zapiski na temat roli Borejszy zawarte w "Dziennikach" Marii Dąbrowskiej czy we wspomnieniach Moniki Żeromskiej, córki słynnego pisarza.
Stryj historyka Jerzego W. Borejszy Józef Różański (Goldberg), również stary agent NKWD, "zapisał się" w historii jako jeden z największych katów Polaków po 1944 roku. Mniej znane są jego wcześniejsze "dokonania". A przede wszystkim to, że był on funkcjonariuszem oddziału NKWD do spraw polskich we Lwowie od 1939 r. do 2 czerwca 1941 roku. Miał do czynienia z polskimi jeńcami z Katynia i Starobielska. Powojenna działalność Różańskiego jako dyrektora X departamentu (śledczego) w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego była już nieraz szerzej opisywana (odsyłam tu m.in. do mojego tomiku "Zbrodnie UB", Warszawa 2001, s. 9-11). Przypomnę tylko, że właśnie Różański ponosi współodpowiedzialność za kilka najhaniebniejszych zbrodni na polskich patriotach - m.in. rotmistrzu Witoldzie Pileckim i generale "Nilu" Fieldorfie. Historyk i publicysta Tadeusz M. Płużański pisał o procesie Pileckiego i jego towarzyszy: "Wyroki zapadły już wcześniej - wydał je dyrektor departamentu śledczego MBP Józef Goldberg Różański" (por. T.M. Płużański, Prokurator zadań specjalnych, "Najwyższy Czas", 5 października 2002 r.). Właśnie Różański wydał 13 grudnia 1950 r. rozkaz osadzenia w więzieniu mokotowskim gen. Fieldorfa "Nila". Tak wpływowy w MBP doby stalinizmu Różański był skrajnym antypolskim szowinistą. By przypomnieć w tym kontekście opinię Teofili Weintraub, Żydówki z pochodzenia, wypowiedzianą w zbiorze wywiadów Ruty Pragier: "Różański. Jego sekretarka mówiła, że był polakożercą. Nienawidził ludzi" (R. Pragier, Żydzi czy Polacy, Warszawa 1992, s. 120).
Wybielacz komunistycznych zbrodni
Powie ktoś, że Jerzy W. Borejsza junior nie może odpowiadać za winy swego ojca, stalinowskiego dyktatora prasy i wydawnictw, czy stryja - J. Różańskiego - kata Polaków. Na pewno nie musi za to odpowiadać, ale w nowym systemie powstałym po upadku komunizmu powinien zachować przynajmniej minimum przyzwoitości w ocenie przeszłości. Jak jednak ocenić to, że on - naukowiec, historyk, pochodzący z rodziny, która tak ciężko zhańbiła się działaniami przeciwko Polsce, konsekwentnie próbuje wybielać komunistyczną przeszłość. Zamiast poparcia rozrachunku z tym wszystkim, co było najwstrętniejsze w komunistycznych zbrodniach, J.W. Borejsza junior należy do historyków szczególnie zaangażowanych w pomniejszaniu tamtych zbrodni. Ostro skrytykował go za to współautor słynnej "Czarnej księgi komunizmu" Stephen Courtois.
Już 2 stycznia 1988 r. w wywiadzie dla "Polityki" pt. "Czas przeszły niedokonany..." J.W. Borejsza próbował pomniejszać komunistyczne zbrodnie i tłumaczyć na swój sposób rozmiary sowieckiego terroru, akcentując: "Trzeba pamiętać o wiekowych tradycjach carskiego terroru (...) trzeba pamiętać, że bolszewicy byli niewielką elitarną partią złożoną z wielu światłych ludzi. (...) Wiedzieli, że jeśli im się nie powiedzie, to rzeczywiście nastąpi biały terror, który ich wszystkich zmiecie". Trudno pojąć, jak naukowiec - profesor wyższej uczelni, mógł posunąć się do tak absurdalnych kłamstw! Bolszewicki terror dziesiątki, a nawet setki razy przewyższał rozmiary carskiego terroru. Najskrajniejszy czerwony terror rozwinął się w drugiej połowie lat 30., kiedy nie groził żaden biały terror. Wątpliwości budzi również to, czy przywódców bolszewickich (Lenina, Stalina, Trockiego i in.), popierających niezwykle krwawy terror, można uznać za światłych ludzi? Światli ludzie na ogół ginęli jako ofiary ich terroru.
Znamienne było wystąpienie J.W. Borejszy podczas konferencji historyków "Polska - Rosja 1939-1989 - trudne dziedzictwo" w ambasadzie RP w Moskwie w 2003 roku. Występując z tej okazji na łamach "Gazety Wyborczej" (3 listopada 2003 r.), prof. J.W. Borejsza uskarżał się: "Zarzucono (...) np. badania nad dziejami polskiego socjalizmu w szerokim tego słowa znaczeniu (od XIX wieku), nie mówiąc już o tym, że Polska jest bodaj jedynym krajem, który nie podjął dotychczas w archiwach Moskwy badań nad dziejami tysięcy swoich rodaków działających w Kominternie, wymordowanych podczas 'wielkiej czystki' przez Stalina, choć czynią to w odniesieniu do współobywateli historycy włoscy, francuscy, fińscy, węgierscy czy bułgarscy".
Trochę szokowało to ubolewanie nad zaniedbaniem w Polsce dziejów tysięcy naszych "rodaków działających w Kominternie". Syn targowiczanina i bratanek kata Polaków jakoś nie dostrzega, że "rodacy działający w Kominternie" byli po prostu zdrajcami Polski, podobnie jak jego ojciec i stryj. Stąd jakże trafne wydaje się stwierdzenie autora sygnowanego literami PS tekstu z "Naszej Polski" (nr z 11 listopada 2003 r.) pt. "'Bohaterowie' z Kominternu", polemizującego z cytowanymi wyżej uogólnieniami J.W. Borejszy: "Obaj antenaci profesora pierwotnie nosili nazwisko Goldberg i byli przedwojennymi działaczami KPP, czyli polskiej sekcji Kominternu. To prawda, że wielu ich rodaków i zarazem towarzyszy zginęło w wyniku 'wielkiej czystki' (Borejsza i Różański mieli niestety więcej szczęścia), ale dlaczego polscy historycy mają zajmować się losami tej grupki renegatów, podczas gdy tyle tematów dotyczących prawdziwej martyrologii narodu polskiego nie zostało dotąd należycie zbadanych? Kolejny raz okazuje się, że dla potomków żydokomuny ważne jest tylko to, co dotyczy ich zamkniętej kasty, a nie większości społeczeństwa, w którym przyszło im żyć".
Wybielający komunizm prof. J.W. Borejsza z tym większą werwą jest gotów do oskarżania innych o rzekome skłonności faszystowskie. Otóż właśnie on był autorem ekspertyzy na temat "WC Kwadransa" Wojciecha Cejrowskiego w procesie Cejrowskiego przeciwko Diatłowieckiemu w Warszawie w 1996 roku. Chodziło o nazwanie przez Diatłowieckiego programu Cejrowskiego "programem faszystowskim". "Ekspert" Borejsza w sposób skrajnie tendencyjny uznał, że "WC Kwadrans" mógł się kojarzyć z ideologią faszystowską (por. uwagi PP, Cejrowskiego wolno obrażać, "Życie" z 4 lutego 1999 r.). Piętnując Cejrowskiego, J.W. Borejsza napisał, iż Cejrowski: "Czyni z nich [homoseksualistów - JRN] bodaj główny obiekt swoich ataków. (...) Nie wiem, czy pan Cejrowski jest świadom, że Hitler, aby usprawiedliwić 'noc długich noży' (1934 r.) nakazał ex post prowadzenie oficjalnej propagandy przeciwko homoseksualistom i zsyłanie ich do obozów. (...) Owe natrętne ataki (...) mogą budzić skojarzenia z epoką nazistowską u ludzi starszych i znających historię" (cyt. za: M. Grochowska: Przeleciało, pohuczało, "Gazeta Wyborcza" z 6-7 lutego 1999 r.). Czyż tego typu dowodzenie nie było jaskrawym przykładem obłędnej wręcz stronniczości "historycznego eksperta" J.W. Borejszy? A jednak Sąd Wojewódzki w Warszawie zaakceptował tak naciągane wywody Borejszy, co posłużyło do przesądzenia całej sprawy na niekorzyść Cejrowskiego.
Inny przypadek skrajnej stronniczości prof. J.W. Borejszy opisywał Tomasz Kornaś w tekście "Antyfaszyści w walce", "Najwyższy Czas" z 16 grudnia 2000 roku. Według niego: "Ostatnio znów dali znać o sobie tzw. antyfaszyści. Zaproszeni do studia TVP na dyskusję próbowali siłą nie dopuścić do uczestnictwa w programie osób, które według nich były faszystami. Rozciągnęli czerwoną - a jakże - flagę i starali się storpedować program. Kiedy prowadzący program red. R. Czesarek wezwał straż przemysłową, aby wyprowadziła smarkaczy, zagroził opuszczeniem audycji - zaproszony w charakterze eksperta - prof. J. Borejsza z PAN. Owymi 'faszystami' okazali się członkowie Młodzieży Wszechpolskiej, organizacji o przedwojennym rodowodzie".
Profesor J.W. Borejsza niejednokrotnie dowiódł już, że podobnie jak Bourboni niczego się nie nauczył z ciemnej historii swojego ojca i stryja. W najlepsze wybiela komunizm i wyrokuje jako swoisty ekspert nie tylko historii, ale i etyki wobec inaczej myślących od niego. Szkoda, że przy takiej historii jego antenatów nie zdobył się na nieco więcej skromności.
Jakże żałosna była postawa zademonstrowana przez Jerzego Borejszę juniora w porównaniu z jednoznacznym patriotycznym podejściem ludzi z przeszłości, którzy całe życie starali się, by zrehabilitować nazwy swych rodów za ciężkie winy wobec Polski. Można tu przytoczyć wiele takich zachowań m.in. z rodu Radziwiłłów czy Branickich. Czy postać generała Adama Ponińskiego, który przez całe życie bez wytchnienia starał się zrobić wszystko dla choć częściowego wynagrodzenia Polsce szkód, jakie poczynił jego ojciec, główny zdrajca doby sejmu grodzieńskiego. Czy książę Józef Poniatowski, który tak usilnie starał się zetrzeć ciążące na jego rodzinie plamy zostawione przez stryja - targowiczanina króla Stanisława Augusta.
Warto przy okazji dodać, że Bronisław Geremek po zostaniu ministrem spraw zagranicznych wicedyrektorem swego sekretariatu uczynił żonę J.W. Borejszy - Marię de Rosset Borejszę. Przedtem przez lata pełniła ona funkcję jego osobistej sekretarki. Tak to wszystko wciąż się zamyka w kręgach tych samych rodzin czy klanów.
- Michał St. de Zieleśkiewicz - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
6 komentarzy
1. Szanowny Panie Michale
Szanowny Panie Michale
Żydzi to nacja pokrętna z usposobienia żmijowata
Często w zachowaniu służalcza, oślizgła i garbata
A to wynika z ich dziwnego charakteru
Że zawsze chcą się dorwać do orderów
Nie za zasługi czynienia dobra na Świecie
Lecz by z innych ludzi robić śmiecie
Niszcząc ich i zabijając jawnie, czy podstępnie
A mają w tym doświadczenie specjalnie namiętne
Jakby to była rozkosz czynić zło innym
W żadnych sprawach i w oskarżeniu niewinnym
Czas rozliczenia jednak zawsze do tego nadchodzi
Choćby to miało być w Charonowej łodzi
Jednak wtedy żaden figurant im nie pomoże
Bo będą jako trupy wyścielały piekielne łoże
Więc nim z tego świata odejdą szubrawcy
Odbiorą prawdę jako czyniący samo zło sprawcy
Pozdrawiam
2. czerwone dynastie bratanek Bermana
http://www.fakt.pl/Bal-Dziennikarzy,galeria,1597,8.html
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Cytowany przez Michała St. Zieleśkiewicza tekst prof J.R. Nowaka
jest doskonałą, wręcz symboliczną ilustracją tego, o czym piszę w swoim ostatnim komentarzu.
Jeden, działając jako Józef Różański na stanowisku dyrektora X departamentu śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego zajął się fizyczną eksterminacją polskich elit, a robił to jeszcze jako funkcjonariusz NKWD w czasach i sprawie zbrodni katyńskiej.
Drugi, działając jako Jerzy Borejsza zajął się propagandą i w ogóle polską kulturą, zastępując prawdziwe polskie elity przyspieszoną rekrutacją nowych elit w miejszce starych. Nowe elity poddane procedurom komunistycznego prania mózgów, w sposób bardzo podobny do wychowywania współczesnych politologów stały się janczarami wrogiej Polsce armii komunistycznych funkcjonariuszy w służbie propagandy.
Najbardziej znani "Obcy w polskiej skórze", wychowankowie braci Goldbergów, ujawniają się do dzisiaj w swoich młodszych albo starszych wcieleniach, jako Andrzej Wajda, od dziesięcioleci znany ze swych wajdalizmów, Kazimierz Kutz, który teraz robi się się jako antypolski szowinista śląski, robiąc tę samą robotę, którą jeszcze niedawno robił Miloszewicz w Jugosławii albo Daniel Olbrychski fanatyczny wielbiciel Władimira Putina, Dimitrija Miedwiediewa i wszelkich ruskich bogów. Panteon agresywnych funkcjonariuszy propagandy i opiekuńczy salon Jerzego Urbana, Janiny Paradowskiej i wielu podobnych wychowawców młodej i ambitnej polskiej młodzieży wyobrażających sobie karierę pod czerwonym sztandarem, na zgubę Polski.
michael
4. Do Pani Maryli,
Szanowna Pani Marylo,
To fotografia z balu dziennikarzy, organizowanego przez Kolende. Borowskich, Bermanów nie mogło zabraknąć.
Kolenda, powinna zaprosić Jana Grossa i tę jego byłą żonę, Irenę. To przecież rodzina
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
5. Pan Jacek Mruk,
Szanowny Panie Jacku,
"Żydzi to nacja pokrętna z usposobienia żmijowata
Często w zachowaniu służalcza, oślizgła i garbata"
To cudowne określenia tego plemienia, które zawsze żyło z lichwy, przekrętów, donosicielstwa, szpiegostwa.
Nigdy z pracy.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
6. Pan michael
Szanowny Panie,
Bardzo dziękuję za ten komentarz. Biegne w te pędy do Pana.
Pozdrawiam
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz