Zaopatrzyłem się wczoraj w książkę Piotra Kołakowskiego „Pretorianie Stalina. Sowieckie służby bezpieczeństwa i wywiadu na ziemiach polskich 1939 – 1945”. Przy wertowaniu w drodze do domu w oko wpadł mi jeden fragment. Mimo różnic, pewna analogia z katastrofą smoleńską nasuwa się sama. Choć niektórzy będą twierdzić, że to był „inne czasy”.
29 marca 1945 roku porwani przez NKWD przywódcy polskiego państwa podziemnego odlecieli do Moskwy. Na pokładzie samolotu znajdowali się: trzej ministrowie krajowi - Adam Bień, Antoni Pajdak, Stanisław Jasiakiewicz oraz Kazimierz Bagiński, Stanisław Mierzwa, Zbigniew Stypułkowski, Kazimierz Kobylański, Józef Chaciński, Franciszek Urbański, Eugeniusz Czarnowski, Stanisław Michałowski i Józef Stemler-Dąbski.
Podczas przelotu samolot musiał przymusowo lądować w okolicach Iwanowo-Wozniesieńska. Najprawdopodobniej Polacy mieli zginąć w katastrofie lotniczej i tylko sprawności pilota, niewtajemniczonego w zamiary NKGB, zawdzięczali życie. „Po kilku godzinach lotu – mgła, śnieg. Jeszcze po pewnym czasie z kabiny pilota wyszedł jeden z majorów i podszedł do stojącego nad leżącym Dąbskim kapitana: „Znajetie – Moskwa nas nie prynimajet”, po czym pilot machnął ręką i wrócił. Po pewnym czasie przyszedł znowu, wziął mapę lotnisk, patrzył na nią przez chwilę, potem zmiął i z wściekłością rzucił na ziemię. Wyszedł. Po pewnym czasie znów przyszedł zdenerwowany i powiedział stłumionym głosem do kapitana „Benzyny nie ma, lotniska nas nie przyjmują, koniec”. Wtedy kapitan odsunąwszy ze słowami „Adajti” majora który z nim rozmawiał – wszedł do kabiny, pilota odsunął energicznie, złapał za kierownicę i zaczął walić ku ziemi. I … bez kapotażu równo wylądował na polu w śniegach. Było to tak wspaniałe, że Polacy, którzy zrozumieli, że poświęcono także dla „politycznej” katastrofy również i 4 bolszewików, naprawdę szczerze bili lotnikowi brawo”*.
*Piotr Kołakowski, Pretorianie Stalina. Sowieckie służby bezpieczeństwa i wywiadu na ziemiach polskich 1939 – 1945. Warszawa 2010, str. 365
Adam Bień tak to wspominał:
Odlot z Okęcia nastąpił 29 marca 1945 r. O godzinie 10-tej przy pogodzie słonecznej i ciepłej. W miarę upływu czasu i lotu na wschód świat szarzeje, znikają zarysy ziemia o godzinie 14-tej mamy już pod sobą tylko biały całun chmur. Odległość Warszawa - Moskwa wynosi około 2 tysiące kilometrów, więc spodziewaliśmy się lądować o godzinie 14-tej. Kiedy minęła ta godzina, pytam majora, dlaczego nie lądujemy. Major odpowiada, że z powodu mgły Moskwa nie przyjmuje samolotów, a nasz skierowano na inne lotnisko. Na niskim już pułapie lecimy dalej na wschód, widzimy pod sobą nieznany kraj rosyjski, rozległe lasy, liczne rzeki, rzadkie osiedla. Płyną godziny 15-ta, 16-ta, 17-ta. O pełnym już zmroku samolot nasz gwałtownie obniża lot i jak wielki pocisk z łoskotem wbija się w głęboki śnieg jakiegoś nieprzejrzanego pustkowia, pozbawionego jakiejkolwiek sygnalizacji. Gwałtowny wstrząs, cisza. Drzwi kabiny załogi otwierają się z trzaskiem. Staje przed nami pilot - szczupły młodzian, ciemny kombinezon, chuda, ciemna twarz, ręce dygocą. Pilot krzyczy prawie, że paliwa miał już tylko na dwadzieścia minut lotu. W tej chwili olśniewa mnie myśl: - a może lądowanie samolotu w ogóle nie było zaplanowane, a pilot teraz dopiero zrozumiał ów fakt i wszystkie jego konsekwencje. Dlatego zareagował tak żywo i tak niezwykle w tutejszym stylu życia. Pilot wyskakuje z samolotu i znika. Za pilotem milczkiem wychodzą obaj oficerowie i znikają. Znikają już na zawsze. Wśród gęstniejącej ciemności i ciszy kilka godzin siedzimy w samolocie utopionym w śniegu. Nic się nie dzieje, nic nie rozumiemy. Przychodzi wreszcie oddział wojska. Zwykli żołnierze rosyjscy, w szarych szynelach, z karabinami, rozkazują opuścić samolot. Po kolei wyskakujemy w głęboki śnieg, jeden za drugim w ciasnym otoczeniu zbrojnych żołnierzy brniemy powoli do odległego, słabo oświetlonego budynku. Stajemy tu w mrocznym korytarzu i bacznie strzeżeni długo stoimy. Prócz żołnierzy nie widzimy nikogo. Na ich sygnał wychodzimy na jakiś plac, gdzie znowu czekają na nas czarne limuzyny. Wsiadamy. Drogą wyboistą, krętą i ciemną jedziemy wolno przez nędzne miasteczko tonące w mroku nocy, pełne topniejącego śniegu i wody. Wjeżdżamy wreszcie w rozległą bramę i stajemy na rozległym, bezludnym podwórzu ze wszech stron ogrodzonym. Wśród ciemności i ciszy siedzimy tu ponad godzinę. Ruszamy wreszcie znowu i po dłuższej jeździe dobijamy do jakiegoś jasno oświetlonego budynku. Anonimowe, milczące osobistości raczą nas tu chlebem, kiełbasą, cienkim czajem, papierosami, raczą nawet wódką, choć wódki nie pijemy. Jesteśmy głodni, jemy chleb z kiełbasą, pijemy czaj, pieniędzy nikt od nas nie żąda i my pieniędzy rosyjskich nie mamy. Opuszczamy stołówkę i tymiż samochodami przyjeżdżamy na dworzec kolejowy. W ciasnej asyście żołnierzy wychodzimy na peron. Na budynku stacyjnym czytam napis: Iwanowo-Wozniesieńsk. Nie dotarliśmy do gen. Iwanowa w polskim Radomiu. Dotarliśmy do miasta Iwanowo, 300 kilometrów od Moskwy. Czy ów zbieg imion własnych był przypadkowy, czy może był potrzebny jako argument w jakiejś zawiłej dialektyce przewidywanej w przyszłości? Nie wiem i nigdy zapewne nie będę tego wiedział. Tak samo jak nie wiem, czy lądowanie w Iwanowie było zaplanowane. Pewne jest, że nie było uzgodnione z pilotem, bo inaczej zbyt skąpy zapas paliwa i dramatyczna jego reakcja po lądowaniu byłyby niezrozumiałe. Jest raczej prawdopodobne, że pilotowi po minięciu Moskwy nie podano lotniska docelowego, a wskazano jedynie kierunek lotu. Dlatego od Moskwy leciał już na niskim pułapie, oczekując lada chwila rozkazu lądowania. Kiedy jednak znalazł się w zasięgu Iwanowa, a dalsze lotniska były już, być może, poza zasięgiem jego możliwości technicznych - brak paliwa i noc - wtedy dla ratowania ludzi, siebie i maszyny sam zdecydował i zaryzykował lądowanie w Iwanowie, na pustkowiu pokrytym głębokim śniegiem i do przyjęcia samolotu nie przygotowanym. Lądowanie w Iwanowie było zatem przypadkowe i wbrew woli nieznanych dysponentów lotu, których przerażający zamiar pilot teraz przejrzał. Dlatego po wylądowaniu trzęsły mu się ręce. Rozumiał, jakiego niebezpieczeństwa uniknął, ale rozumiał również, na jakie nowe niebezpieczeństwo się naraził przez to, że nie wykonał rozkazu.
napisz pierwszy komentarz