Nagonka zastąpiła debatę - prof. Zdzisław Krasnodębski
Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, filozofem i socjologiem, wykładowcą na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i na Uniwersytecie w Bremie, rozmawia Mariusz Bober
Tragiczny zamach na działaczy Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi to skutek konfliktu wywołanego przez PO i kampanii największych mediów czy odosobniony przypadek agresji wobec PiS?
- Takie zabójstwa mogą się zdarzać i zdarzają się w każdych okolicznościach i w każdym kraju. Ale ich prawdopodobieństwo wzrasta w sytuacji napięcia i konfliktu, który rozdziera społeczeństwo. Ostatnie takie zamachy w Niemczech miały miejsce w pełnym napięcia okresie zjednoczenia RFN i NRD. Wtedy właśnie doszło do ataku na Wolfganga Schaublego [polityk CDU, dwukrotny szef MSW, w 1990 r. został postrzelony podczas spotkania wyborczego przez chorego psychicznie zamachowca - red.], a także na Oskara Lafontaine'a, wówczas polityka SPD. Prawdopodobieństwo takich zamachów wzrasta również wtedy, gdy państwo demonstruje swoją bezradność albo daje sygnały, że pewne zachowania nie będą ścigane. Ten zaplanowany zamach Ryszarda C. jest klasycznym mordem politycznym. Dziwię się, że publicyści i politycy zastanawiają się, skąd biorą się takie zachowania. Zważywszy na atmosferę w kraju, należało się raczej dziwić, że jeszcze w Polsce nie doszło do zabójstw na tle politycznym. Pewnie dlatego, że Polacy są mimo wszystko łagodnym Narodem, nieprzechodzącym od razu od słów do czynów. To, co się stało w Łodzi, mogło jednak zdarzyć się już wcześniej.
Dlaczego?
- Jeszcze na początku tego roku pisałem, że obawiam się o życie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tak bardzo szerzono nienawiść wobec niego, że z samego "równania matematycznego" wynikało, że może do tego dojść. Wystarczyło, że niektórzy ludzie naoglądali się np. "Szkła kontaktowego", propagandowego programu w TVN, lub innych podobnych programów. Słuchając wypowiedzi niektórych jego widzów, można byłoby spodziewać się, że zaraz po odłożeniu słuchawki telefonu przygotują pistolet i wyjdą strzelać na ulicę. Wszystko przez "przemysł nienawiści", który funkcjonował w wielu mediach. A przecież w ostatnich miesiącach sytuacja jeszcze się zaostrzyła.
Mord w Łodzi to skutek zastosowania nowej metody rządzenia przez PO? Mam na myśli bezwzględny atak na opozycję.
- Tak. Nie postępował tak nawet Sojusz Lewicy Demokratycznej - kiedy znajdował się u władzy, nie ogłosił wojny z opozycją, mówił w czwartek w Sejmie Grzegorz Napieralski. Jedna z redaktorek "Gazety Wyborczej" napisała kiedyś, że SLD "mniej wolno". Można powiedzieć, że PO uznała, że wolno jej więcej, a może nawet, że wolno jej wszystko. Dzisiaj wiemy, że jest to partia kompletnie nieudolna w realnym rządzeniu, podobnie jak jej przywódca, obecny premier. Posiada on tylko jeden talent - retoryczny, i umiejętność panowania nad nastrojami społecznymi. Platforma udoskonaliła coś, co zaczęto stosować już w okresie rządu Kazimierza Marcinkiewicza, czyli PR, a więc propagandę. Zastosowano ją na dużą skalę, i to bez żadnych skrupułów. W ten sposób mówiono o "zielonej wyspie", "polityce miłości", poprawie relacji z zagranicą, przede wszystkim z Rosją itd. Jednocześnie była to skrajnie negatywna propaganda wymierzona głównie przeciwko śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Przykładem tego była "wojna o krzesło", o "samolot", wyśmiewanie przez obecnego prezydenta zagrożenia życia śp. Lecha Kaczyńskiego podczas wizyty w Gruzji ("jaka wizyta, taki zamach", "ślepy snajper").
Czemu to miało służyć, skoro PO sprawuje realną władzę?
- Taka propaganda i ataki polityczne były sposobem PO na rządzenie, na utrzymanie władzy. Najbardziej dobitnym wyrazem tego zjawiska jest niezwykła kariera Janusza Palikota, człowieka całkowicie skompromitowanego, który przecież mówił o zabójstwie Jarosława Kaczyńskiego. Kariera Palikota jest godna opisania przez jakiegoś następcę Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Towarzyszyli mu także inni politycy: Kazimierz Kutz, Stefan Niesiołowski, a także Władysław Bartoszewski. Przecież na kongres Palikota pobiegło wielu polityków i intelektualistów! Media zaakceptowały ten mechanizm, budowały pozycję polityków tego rodzaju. Bez TVN 24 Palikot byłby nikim. Między tą stacją a działaczem PO powstała swoista symbioza - oni go promowali, on napędzał im oglądalność. Ta nienawiść udzieliła się społeczeństwu. Wywołane w ten sposób podziały przypominają te z okresu stanu wojennego.
Jak w tej sytuacji odbiera Pan reakcje wielu publicystów i części polityków PO, że... to Jarosław Kaczyński sprowokował zamach swoją agresywną retoryką?
- W ten sposób realizowany jest cały czas ten sam scenariusz. Polega on na tym, że gdy dochodzi do tragicznego wydarzenia, za które ewidentnie odpowiedzialność ponosi obóz rządzący, to politycy i publicyści wychodzą ze smutnymi twarzami do kamer i zaczynają głosić "politykę miłości", choć jeszcze w przeddzień agresywnie podgrzewali atmosferę. Teraz mówią, że nie można używać języka nienawiści, że trzeba się "pojednać" itd. Już tak wiele razy to przerabialiśmy... A po takich słowach zwykle podejmowane są działania, które całkowicie przeczą tym deklaracjom. Gdyby politycy PO chcieli rzeczywiście doprowadzić do zgody, mogli to zrobić już dawno, zwłaszcza prezydent Bronisław Komorowski po objęciu władzy. Takie pojednanie można byłoby osiągnąć konkretnymi działaniami. Byłyby one testem prawdziwości intencji rządzących. Dziś również można by doprowadzić do rzeczywistej zgody. Ale zazwyczaj kończy się jedynie na obłudnych słowach polityków PO. Podobnie zachowują się media. Takie postępowanie służy temu, by zrzucić z siebie odpowiedzialność. Jeśli nawet nie mówi się, że "winny jest Jarosław Kaczyński", który jakoby sam siebie prowokuje do ataków na własne życie, to wzywa się do wyciszenia wszelkich spornych kwestii...
Tragedię w Łodzi wykorzystuje się po to, by zablokować żądania opozycji?
- Tak. Jeśli bowiem ktoś np. kwestionuje oficjalną wersję wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, to od razu zarzuca mu się, że mówi "językiem nienawiści". W interesie rządzących jest wyciszenie wszelkiej krytyki. A przecież jest jasne, że jeśli ktoś chce zgody w Polsce, a sprawuje pełnię władzy w kraju, to musi po prostu zacząć inaczej działać.
Ta zbrodnia wpisuje się w ogólną atmosferę. Ostatnio byłem zszokowany np. tym, że z telewizji publicznej usunięto dwa programy, a kierownictwo tłumaczyło to rzekomo spadającą oglądalnością. Ale jeden z dzienników napisał wprost, że prawdziwą przyczyną było to, że program reprezentował "PiS-owską narrację". Pisano i mówiono nawet o delegalizacji PiS, porównując tę partię... do bojówek hitlerowskich!
Dziś reżyserzy tej polityki zmienili ton?
- Intelektualiści, którzy wtedy to mówili, powinni dziś, jeśliby byli konsekwentni, stwierdzić, że ta zbrodnia jest "słuszna", bo zabito tylko "pisowca". Przecież sami przekonywali, że należy wystąpić przeciwko tak niebezpiecznej partii jak PiS. Zamiast tego udaje się, że pewne słowa nie padały. Osobnik, który dokonał zbrodni w Łodzi, jest zresztą typowy dla negatywnego "elektoratu" PiS. Dowiadujemy się bowiem, że był współpracownikiem służb bezpieczeństwa PRL. A przecież na obecnym etapie nie możemy wykluczyć, że działał w pojedynkę...
Sugeruje Pan, że ten zamach mogło zorganizować np. środowisko byłych esbeków, którzy teraz podnoszą głowy?
- Najprawdopodobniej nie, ale śledztwo w tej sprawie nie zostało jeszcze zakończone, dlatego nie wiemy, czy działał z pobudek indywidualnych, czy np. ktoś bezpośrednio namawiał go do tego czynu - poza pośrednią namową medialną i polityczną.
Jakie wnioski, Pana zdaniem, należy wyciągnąć?
- Pierwszy, bardzo prosty wniosek, choć zapewne nierealistyczny, to ten, że powinniśmy wyłączać telewizory, gdy np. w TVN zapowiadają wystąpienie Janusza Palikota. Powinniśmy się nauczyć "głosować" na co dzień - tzn. nie kupować tych gazet, które sieją nienawiść. Powinniśmy domagać się sprawiedliwości, organizować się w ruch sprzeciwu wobec propagandy. Należy też piętnować skandaliczne, agresywne wypowiedzi. Przede wszystkim zaś powinniśmy inaczej głosować w wyborach powszechnych. Gdyby Polacy zachowywali się w ten sposób, media nie mogłyby stosować takich chwytów, jak wcześniej opisałem, a tzw. autorytety moralne nie pozwalałyby sobie na skandaliczne wypowiedzi. Dopóki będzie przyzwolenie społeczne, dopóty politycy, media i "autorytety" będą stosować swoje metody. Przede wszystkim jednak należy odsunąć od władzy PO.
Jeśli prezentowane sondaże są prawdziwe, to Polacy tego nie chcą...
- I dlatego zdarza się to, co się zdarza. Oznacza to przyzwolenie i na zbrodnię w Łodzi, i na sposób, w jaki bada się przyczyny katastrofy smoleńskiej. Gdyby odsunięto PO od władzy, nadszedłby czas próby dla PiS albo innej partii, która wygrałaby wybory - czy potrafi zjednoczyć podzielone społeczeństwo. Politycy PiS nie zawsze używają właściwych słów i dokonują właściwych działań. Ale obecnie główna odpowiedzialność za rozwój sytuacji w kraju spada na rządzących, czyli na PO. Natomiast gdyby rządząca partia chciała się zachować w sposób wiarygodny, powinna ze swoich szeregów usunąć najbardziej skompromitowane osoby. PO musiałaby też odciąć się od tych intelektualistów i ludzi ze swojego zaplecza, którzy odpowiadają za ataki na opozycję. Powinni też przeprosić za sposób, w jaki traktowano Lecha Kaczyńskiego. Następnie obecny prezydent powinien zacząć budować prezydenturę nastawioną na dobro całego kraju, a nie tylko swojej partii. Niestety, nie wierzę, by do tego doszło, zwłaszcza po pełnym hipokryzji przemówieniu Donalda Tuska. W związku z tym, że sytuacja gospodarcza w Polsce będzie się pogarszać w najbliższym czasie, kurs obozu rządzącego będzie się zaostrzał. Dlatego przypuszczam, że nawet to morderstwo nie powstrzyma PO przed nowymi agresywnymi działaniami.
Mogą posunąć się nawet do zastraszania ekspertów pracujących w różnych ważnych instytucjach publicznych. Już spotykam się z podobnymi sytuacjami na uniwersytetach...
Zastraszania "niepokornych" naukowców?
- Tak, wysyła się ludziom nauki sygnały ostrzegawcze. Niedawno rozmawiałem z wybitnym wykładowcą uniwersyteckim, osobą, która przeszła na emeryturę, ponieważ - jak mówiła - nie mogła wytrzymać atmosfery nacisku w instytucie, w którym pracowała. Osoby posiadające uznaną pozycję i dorobek naukowy mogą jeszcze oprzeć się takim naciskom, ale młodzi naukowcy już bardzo niechętnie zajmują się "niewygodnymi" tematami. Znam też intelektualistów, którzy "po zmianie poglądów" zaczęli żyć dostatnio...
To oznaczałoby, że politycy i media mają zbyt duży wpływ na życie społeczne w Polsce. Mamy już całkowicie upartyjnioną czy też zideologizowaną sferę publiczną?
- Już w styczniu br. pisałem, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Stosowanie technik sprawowania władzy, które wykorzystuje PO przy pomocy usłużnych mediów, może prowadzić do powstania "miękkiej dyktatury". Taka groźba istnieje, ponieważ wszystkie zasady traktuje się instrumentalnie, zwłaszcza wolność słowa, zgromadzeń czy prawo do kultu religijnego. W momencie, gdy pewne inicjatywy są niewygodne dla partii rządzącej, ludziom organizującym je próbuje się zamknąć usta. Ostatnio coraz częściej słyszę od dziennikarzy różnych mediów, że nie wiedzą, jak długo będą jeszcze pracować. Jeden z posłów PiS opowiadał, że w wielu dzielnicach Warszawy nie może zorganizować spotkania z wyborcami, ponieważ nikt nie chce mu udostępnić lokalu. Wielkie oburzenie wywołał niedawno list wystosowany przez Jarosława Kaczyńskiego. A przecież zaledwie rok wcześniej m.in. Lech Wałęsa i Adam Rotfeld wystosowali do prezydenta USA Baracka Obamy również list, w którym wyrażono podobne obawy. To przykład, że nagonka zastąpiła debatę. Gdy te same poglądy głoszą ludzie popierani przez tzw. główny nurt, są one powszechnie akceptowane, ale gdy zaprezentują je politycy opozycyjni, to zaraz krzyczy się, że są "oszołomami"... Ta sytuacja przypomina jako żywo PRL, bo chodzi o "zapis na osobę". Dzisiaj trzeba powiedzieć, że życie przywódcy opozycji, Jarosława Kaczyńskiego, jest coraz bardziej zagrożone...
Ale rządzący przekonują, że przywracają "normalność" i dbają, by Polska była państwem prawa. To zaś oznacza, że państwo opiera się na pewnych zasadach, a nie na dyktacie medialno-partyjnym...
- Niestety, te zasady traktowane są instrumentalnie. Takie problemy zdarzają się też na Zachodzie, również w USA, ale wówczas władze publiczne starają się, by nie przekraczano pewnych granic. Tymczasem w Polsce nie są zachowane proporcje ani w mediach publicznych, ani prywatnych. Dziś np. najbardziej poczytne komercyjne tygodniki rywalizują o to... który jest bardziej prorządowy. Ta zmiana nastąpiła właśnie pod wpływem polityki. Przewaga jednego odłamu polskiego społeczeństwa, które skumulowało majątek, władzę i w pewnym sensie prestiż, jest tak ogromna, że ci pozostali nie mogą się zorganizować, i jedyną ich siłą jest to, że pomodlą się przy krzyżu przed Pałacem Prezydenckim, gdzie są lżeni i opluwani, a w końcu zabiera się im krzyż i zamyka go w kaplicy tego pałacu...
Dziękuję za rozmowę.
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=108163
- Zaloguj się, by odpowiadać
8 komentarzy
1. Prof. Krasnodębski jak zwykle jasno i precyzyjnie.
Podpisuję się pod każdym zdaniem.
2. Szkoda że ogłupione społeczeństwo grzęźnie w bagno
Jeśli się teraz nie obudzi to się w nim utopi, a wtedy będzie płacz i zgrzytanie zębów.
3. Z Przemysławem Gintrowskim,
Z Przemysławem Gintrowskim, bardem "Solidarności", artystą estradowym, twórcą muzyki filmowej, rozmawia Mariusz Bober
Podczas obchodów 25. rocznicy "Solidarności" powiedział Pan, że słynna pieśń "Mury" została wręcz "zawłaszczona" przez związek, a przy tym nie była w pełni zrozumiana przez ludzi "Solidarności". Nadal Pan tak uważa?
- Dziś o tyle można byłoby zmodyfikować tę wypowiedź, że nie tylko przywódcy "Solidarności" niewłaściwie ją zrozumieli, ale zasadniczo nie została w pełni zrozumiana. Ludzie słyszeli w niej to, co chcieli usłyszeć, czyli właściwie tylko: "wyrwij murom zęby krat", pozostałe słowa uznano właściwie za zbędne. Jeśli zaś chodzi o przywódców "S", to zwłaszcza po ostatnich obchodach 30. rocznicy powstania związku nasuwa się refleksja, że NSZZ "Solidarność", zrzeszający wiele grup społecznych, zaczynając od robotników, a skończywszy na intelektualistach, był szerokim ruchem społecznym. Moim zdaniem, został później zawłaszczony przez osoby określane jako "przywódcy" tego ruchu, którzy podjęli działalność polityczną. Ci, których nazywa się przywódcami "S" - a ja twierdzę, że oni przywłaszczyli sobie te funkcje - po prostu podpisali z komunistami pewien układ polityczno-ekonomiczny. Dlatego uważam, że Okrągły Stół był de facto zdradą narodową. To dlatego z tej wielkiej "Solidarności" pozostał niespełna jednomilionowy związek stricte zawodowy.
Ludzi głoszących takie poglądy Lech Wałęsa nazywa nieodpowiedzialnymi.
- Wypowiedzi Lecha Wałęsy kompletnie mnie nie interesują. Poza tym odwracają kota ogonem. Jeśli media podnoszą larum, że Jarosław Kaczyński przed wyborami prezydenckimi obiecał, iż nie będzie poruszał sprawy katastrofy smoleńskiej - uważam, że to była błędna decyzja - a po wyborach zaczął upominać się o prowadzone w tej sprawie śledztwo, to jest to kolejna paranoja! Zarzuca mu się bowiem, że jest agresywny. Czy stanowcze zadawanie pytań o tragedię smoleńską to agresja? Przecież wszyscy powinniśmy być zainteresowani wyjaśnieniem tej katastrofy. Tymczasem zamiast tego mówi się nam: "nie drażnić niedźwiedzia"! A przecież do takiej katastrofy jak smoleńska nie doszło w żadnym państwie na świecie! I w takiej sytuacji władze Polski oddały śledztwo Rosjanom!
W wywiadzie udzielonym ro k temu powiedział Pan, że polityka uprawiana przez rządzących wywołuje Pana sprzeciw. Nadal tak jest?
- Dziś wywołuje jeszcze większy sprzeciw niż przed rokiem. Trudno mi nawet nazwać to, co się teraz dzieje, to jakaś "bałwaneria". Jak inaczej określić np. wezwania prof. Marcina Króla do tego, aby Jarosława Kaczyńskiego postawić przed Trybunałem Stanu? To absurd! Przecież prezes PiS nie sprawuje nawet żadnej funkcji administracyjnej! Nie jestem członkiem PiS, choć sympatyzuję z tym ugrupowaniem...
W wyborach w 2005 r. głosował Pan na PO...
- Tak, choć już wówczas miałem dylemat. Wszystko wtedy wskazywało na zawarcie koalicji PO - PiS, więc wydawało mi się, że specjalnie nie ma znaczenia, na którą partię będę głosował. Ale potem okazało się, że tak się nie stało. Koalicja PiS z Samoobroną i LPR nie podobała mi się. Ale przekonałem się do PiS w okresie jego rządów, ponieważ to właśnie wtedy doszło do ukrócenia korupcji w Polsce. Może nie był to rząd idealny, ale przynajmniej próbował coś robić. Obecny rząd... gra w piłkę. Jeśli zaś zaczyna coś robić, to kończy się to podnoszeniem podatków, bo nie umie w inny sposób poprawić stanu finansów publicznych, albo likwidacją polskich stoczni, bo "zawiódł" jakiś "katarski inwestor". Zapewne dojdzie też do prywatyzacji szpitali. Jak widać, odzywają się "lody" posłanki Beaty Sawickiej. Wszystko wskazuje na to, że Polska brnie ku upadkowi.
Rok temu wydał Pan nową płytę pod oryginalnym tytułem "Kanapka z człowiekiem i trzy zapomniane piosenki". Znów komentuje Pan naszą codzienność?
- Ja się nie zmieniam. To wyd arzenia wokół nas się zmieniają. Odpowiada mi to raz bardziej, raz mniej. Ale teraz z coraz większym niepokojem patrzę w przyszłość.
W czasach PRL Pan, Jacek Kaczmarski i wielu innych artystów chwytała za pióro i gitarę. Dzięki takim osobom kultura stała się nośnikiem sprzeciwu wobec tamtej rzeczywistości...
- To były czasy, w których można było mówić o kulturze studenckiej, działały kluby studenckie. Dziś nie bardzo je widać. Stały się raczej miejscem "potańcówek". Takie kluby w czasach PRL pełniły rolę mecenatów kultury studenckiej. Jeden z nich - Riviera Remont - stał się najpierw mecenasem moim, a potem Jacka Kaczmarskiego. Później stworzyliśmy razem program "Mury", który pokazaliśmy w Teatrze Na Rozdrożu. W ten sposób spotkałem się z Jackiem Kaczmarskim, i zaczęliśmy współpracować. Ale rzeczywiście do chwycenia za gitarę skłonił mnie sprzeciw wobec PRL. Pierwszy raz pałą dostałem w 1968 r., gdy byłem jeszcze uczniem warszawskiego Liceum im. Tadeusza Reytana. Wcześniej byłem spokojnym chłopcem, który grał w piłkę, ale mnie w pewnym okresie to przeszło, a obecnemu premierowi zostało do tej pory...
To może być również gra o wizerunek medialny...
- Media to kolejna ważna dziedzina życia społecznego, która chyli się ku upadkowi. Są oczywiście wyjątki, czyli niezależne portale internetowe, z których korzystam, i niektóre gazety, także "Nasz Dziennik". Ale duże media nie zajmują się patrzeniem rządzącym na ręce, tylko bez przerwy przyglądają się temu, co robi Jarosław Kaczyński. To jakaś kompletna paranoja!
Żyjemy w medialnym matriksie?
- Zdecydowanie tak! Wielkie media robią ludziom wodę z mózgu w tak prostacki sposób, że aż trudno w to uwierzyć. Myślę, że Polacy w końcu nie wytrzymają tego i dojdzie do powtórki sytuacji z 1980 r. - powstanie wielki narodowy ruch sprzeciwu.
Wiele z komercyjnych dziś mediów zakładali ludzie wywodzący się z "Solidarności", pracują w nich osoby mające za sobą działalność w tym ruchu...
- Tak, ale tu kłania się to, co kiedyś mówiłem, odnosząc się do "grubej kreski" Tadeusza Mazowieckiego - nie przejmuje się sklepu bez zrobienia remanentu, bo on nigdy nie będzie dobrze funkcjonował. Dziś mamy tego efekty - przejęliśmy rządzenie dużym, środkowoeuropejskim krajem bez zrobienia w nim porządku. I nie chodzi tylko o gospodarkę, ale również o inne rzeczy, które trzeba było 20 lat temu załatwić. Niemcy sobie z tym poradzili, podobnie Czesi, ostatnio także Węgrzy. A my - nie.
Obrońcy układu okrągłostołowego twierdzą, że tak jak przy wielu zmianach systemów politycznych w III RP nie dało się uniknąć wykorzystania części aparatu funkcjonariuszy publicznych w czasach PRL.
- Jest w tym trochę racji. Skądś te nowe kadry trzeba pozyskać. Wiem jedno, że gdyby od razu przeprowadzono lustrację, na pewno bylibyśmy dziś w innym miejscu. I nie chodzi wcale o zamykanie ludzi w więzieniach, tylko wskazanie, kto kim był. Brak lustracji był elementem wpływania przez rządzących na innych ludzi. To była forma nacisku na ludzi. Ta prawda prędzej czy później zostanie ujawniona, ale zanim to nastąpi, powstałe w ten sposób powiązania wyrządzą tyle szkody, że nie da się już tego odrobić. Konkretnie przekładałoby się to na sytuację, że wielu wpływowych dziś ludzi nie funkcjonowałoby w życiu publicznym.
Kultura ulega szybkiej komercjalizacji. Twórcom zostało tylko zarabianie na lekkiej, łatwej i przyjemnej muzyce oraz filmach rozrywkowych?
- Jaka kultura jest, każdy widzi. Upadła już bardzo nisko! Choć trudno już mówić o jednej kulturze. Ta wyższa kultura znajduje miejsce właściwie w "niszach" rynkowych. Taki charakter ma także moja twórczość. Gdy wydawca sprzedał moją płytę w 6 tys. egzemplarzy, był po prostu szczęśliwy! Jeśli spojrzymy np. na politykę wydawniczą, to nawet wielkiej zacności Wydawnictwo "Arcana" wydaje książki najwyżej w nakładzie 10 tys. egzemplarzy. Cóż to znaczy w 40-milionowym kraju? Ilu z nas śledzi aktualnie bardzo ważne - w skali światowej - wydarzenie, jakim jest Międzynarodowy Konkurs Chopinowski? Zapewne wpływ na ten proces ma również to, że dostęp do wyższej kultury nie jest tani. Gdybym chciał zabrać moją rodzinę do teatru, to za cztery bilety musiałbym zapłacić ok. 200 złotych. To nie jest mało. Tymczasem żeby słuchać tzw. popularnej muzyki, wystarczy włączyć pierwsze lepsze komercyjne radio! Komercjalizacja kultury częściowo wynika z przyziemnych powodów - w komunizmie nikt (z wyjątkiem oczywiście nomenklatury) nic nie miał, więc gdy upadła PRL, każdy chciał się czegoś dorobić. Głównym bodźcem do działania tej wyższej kultury w czasach komunistycznych był sprzeciw wobec panującej rzeczywistości. Po 1990 r. ten motyw po prostu odpadł. Wydawało się, że nie mamy już wroga.
Wskazywanie zasad, na których trzeba budować wolne państwo, to nie był temat dla kultury?
- Chyba tak. Może wynika to z tego, że chętniej sprzeciwiamy się czemuś, niż snujemy dalekosiężne plany budowy państwa. Poza tym ważnym czynnikiem była komercjalizacja. Ludzie zaczęli odkrywać sposoby na zarabianie pieniędzy.
Czyli paradoksalnie w wolnym kraju kultura stała się bezideowa?
- Tak to wygląda...
A jak młode pokolenie twórców kultury postrzega jej cele? Jako wykładowca z Wyższej Szkoły Filmowej ma Pan pewien wpływ na nie?
- Miałem, bo już tam nie wykładam. To zupełnie inny świat. Szkoła filmowa skupia grupy zapaleńców, którzy chcą się poświęcić tylko filmowi. Uczyli się od rana do późnej nocy. Jednak gdy jeździłem niedawno na koncerty, zauważyłem, że uczestniczy w nich także sporo młodzieży. To trochę inna młodzież niż ta, którą często widzimy na ulicach. Dlatego myślę, że może doczekamy się tego, że ludzie uznają, iż pełne brzuchy i nowy model samochodu już nie wystarczą i że potrzebują czegoś innego. Ponieważ część młodzieży nie ulega konsumpcyjnej stronie życia, to oni właśnie mogą być szansą na lepszą przyszłość.
A nie wydaje się Panu, że dziś przesłanie Zbigniewa Herberta, którego uznaje Pan za przewodnika w swojej twórczości, zostało wykorzystane w kulturze masowej właśnie do wyśmiania wartości? "Potęgę smaku" zastąpił "obciach".
- To prawda. Obśmiewa się wszystko, co jest niepoprawne politycznie. Wybrano najłatwiejszą drogę. Trudno przecież byłoby wytłumaczyć ludziom, dlaczego "nie warto" dbać o polską rację stanu. Dlatego łatwiej jest wyśmiewać patriotyzm. Dobitnie pokazały to niedawne wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Ale mimo to paradoksalnie Herbert miał rację: i to, że takie zachowania się zmienią, będzie właśnie kwestią "smaku" - przez rządzących zostanie przekroczona pewna bariera. Moim zdaniem, oni tę barierę przekroczyli już dawno temu. Niestety, większość Polaków jeszcze tego nie zauważyła. Myślę jednak, że sprzeciw społeczny, który powstanie, będzie wynikał z tego, co napisał Herbert: z przekroczenia granic dobrego smaku, także tego zwykłego i w sensie dosłownym. Mianowicie, większość Polaków odczuje problem wtedy, gdy nie będzie miała czego włożyć do garnka. To nasza smutna, tragiczna rzeczywistość.
Przed Pałacem Prezydenckim bardziej widoczny był sprzeciw wobec krzyża, ludzi wierzących, zasad przyzwoitości i kultury...
- Nie rozumiem, skąd bierze się w ludziach agresja wobec krzyża. Jest on symbolem chrześcijaństwa, życia, ale także śmierci. We współczesnym świecie upada system wartości. Zadałbym ateistom pytanie, a właściwie 10 pytań, i każde dotyczyłoby jednego przykazania Dekalogu. Do każdego dodałbym pytanie: czy to źle? Czy złe jest zakazanie kradzieży? Przecież jest wiele osób, które nie są katolikami, a jednak uznają zasady wyrażone w Dekalogu.
Może więc kultura w wolnym kraju powinna stać się nośnikiem idei umacniających wspólnotę.
- Tak powinno być. Tylko kto ma to robić?
"To się nie sprzeda", jak śpiewała Edyta Geppert?
- Niestety. Sam nie utrzymałbym się wyłącznie ze sprzedaży płyt.
Niektóre ekranizacje ostatnich lat pokazały jednak, że można w ciekawy sposób pokazać patriotyzm, wielkość świętości, znaczenie poświęcenia itd....
- Przez lata kroczyliśmy z piętnem zaściankowego, nienowoczesnego kraju. A przecież nasza historia pokazuje, że jesteśmy pięknym, dumnym Narodem, żyjącym w środku Europy. Te wartości świetnie pokazują i promują Amerykanie, oni umieją zrobić świetny film o swoich dzielnych żołnierzach, strażakach, policjantach itd. Takie filmy wcale nie muszą dotyczyć wielkich wydarzeń historycznych. Nie wiem, czemu tak trudno zrobić to w Polsce. Wiem jednak, że jeśli u nas reżyserzy czują na plecach oddech poprawności politycznej, to niczego takiego nie nakręcą. Gdy patrzę na młodych ludzi w kabaretach, to krew mi w żyłach zastyga, gdy oni nadal żartują sobie na temat "spadających samolotów". Na szczęście nie wszyscy, są kabarety, które starają się nie być poprawne politycznie, ale można je policzyć na palcach.
Trudno zaakceptować fakt, że są Polacy, którzy potrafią śmiać się z patriotyzmu i własnego państwa. Z drugiej strony umacniają się postawy patriotyczne, duma z własnego Narodu...
- Rów, jaki został teraz wykopany w naszym społeczeństwie, będzie bardzo trudno zasypać. Widać jakąś olbrzymią zajadłość, ale przede wszystkim ze strony zwolenników PO. Wydaje mi się jednak, że wiem, jak można zacząć zasypywanie tego rowu. Kiedyś, dyskutując na jednym z blogów z takim przeciwnikiem politycznym, starałem się przerzucić jakiś most. I udało się - zgodziliśmy się, że obaj cenimy Herberta. Ten sposób można z powodzeniem stosować - ustalić, co jest dla nas wspólną wartością, co razem cenimy. Potem punkt po punkcie można analizować, co jeszcze nas łączy, a co dzieli. Wtedy się okaże, w jakich punktach i dlaczego nasze poglądy się rozchodzą. Bez takiego porozumienia zabrniemy w coś dziwnego. Bez względu na to, kto wygra wybory samorządowe i parlamentarne, ten podział nie zostanie zasypany. Rolę takiego pomostu może pełnić właśnie kultura, bo dla większości Polaków ona ma jakieś znaczenie. Myślę jednak, że ktoś powinien być prekursorem takiego procesu i najlepszym kandydatem do tego jest środowisko dziennikarskie...
Wśród dziennikarzy ta debata jest już raczej "przerobiona" i większość środowiska wie, czym i dlaczego się różnimy...
- Nie sądzę, by niektórzy się zmienili, np. mój były kolega z czasów studenckich - Jacek Żakowski. Jego droga również w pewnym momencie rozeszła się z moją. Nie rozumiem tego procesu, który widać u wielu moich byłych znajomych. Zastanawiam się często nad ludźmi, których znałem, a których dziś nie lubię, i zadaję sobie pytanie: co się z nimi stało? W którym momencie skręcili w tę uliczkę, w którą nie powinni wchodzić? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.
A może to problem nie tylko złych wyborów życiowych niektórych wpływowych ludzi, ale też skutek rezygnacji państwa z wypełnienia swoich obowiązków wobec obywateli?
- Chyba ma Pan rację. W pewnym momencie trzeba było po prostu poświęcić coś za coś innego...
Dziękuję za rozmowę.
Przemysław Gintrowski - wraz z Jackiem Kaczmarskim i Zbigniewem Łapińskim współtworzył program artystyczny "Mury", którego tytułowa pieśń stała się nieformalnym hymnem "Solidarności".
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101023&typ=my&id=my51.txt
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
4. Największym problemem jest miałkość tych ludzi
Ich do życia , ironia i mamona budzi
Niszcząc słabszych, czy ich zabijając
A samych siebie wywyższając
Lecz czas nadejdzie ich upadku
A wtedy będzie więcej nowych podatków
5. POLSKA DUMNA I POLSKA
POLSKA DUMNA I POLSKA SKUNDLONA
Kłamstwo, by zatriumfowało, musi być wszechogarniające, dlatego każde nazwanie rzeczy po imieniu budzi wściekłość partii rosyjskiej i postsowieckiego establishmentu. Ich zdaniem, wyklucza nas to z dyskusji i stawia poza prawem. Tylko niby o co mamy się z nimi spierać? Czy Polska ma być rosyjskim wasalem, czy nie? Czy Polska ma być fasadową demokracją rządzoną przez oligarchię? Terytorium bezprawia, dyspozycyjnych sądów i prokuratury, mediów gotowych do każdej podłości na rozkaz? Dla nich to są aksjomaty. Takie ma być ich państwo, a opór jest antypaństwowym terroryzmem
Czy z targowicą, która własny interes słusznie widzi w gwarancjach rosyjskich, możliwa jest dyskusja? Czy rozważanie reform w ramach fasadowej demokracji ma sens? Czy dyskusje nad polityką zagraniczną przy przyjęciu założenia, iż jesteśmy wasalem rosyjskim, a kryterium naszych decyzji musi być zadowolenie Kremla (mniejsza teraz o to, której frakcji) oraz dążących do porozumienia z nim państw-decydentów unijnych jest czymś więcej niż farsą lub zabiegiem ogłupiającym społeczeństwo?
We wszystkich tych kwestiach nasza odpowiedź brzmi – NIE!
Czy targowiczanin może mieć rację?
Przy analizie argumentów zawsze należy wychodzić od interesów argumentującego. Jeśli interesy są całkowicie sprzeczne, wykluczające się, argumentacja nie jest mylna, tylko ma uzasadniać i racjonalizować postępowanie, np. podporządkowanie się Rosji. Niby czego mamy dowodzić: że bicie czołem przed ambasadą jest mniej skuteczne niż droga na kolanach do Moskwy? Taka dyskusja byłaby z punktu widzenia establishmentu i jego mediów merytoryczna, a nas by upodlała.
Dyskusja, rozważanie argumentów jest możliwe i celowe, jeśli ich zwolenników łączy minimum wartości. Jeśli uznajemy, iż fasadową demokrację trzeba zastąpić prawdziwą, wówczas spieramy się o metody działania, zawieramy kompromisy w sprawie pozycji uzyskiwanych przez różne grupy społeczeństwa, dywagujemy, jakie rozwiązania prawne lepiej zabezpieczą stabilność systemu. Podobnie postępujemy w sprawie gospodarki, jeśli uważamy, iż pasożytniczy i korupcyjny system trzeba zlikwidować i wprowadzić prawdziwy rynek. Możemy też zawierać kompromisy w sprawie skali jego regulacji między zwolennikami czystego liberalizmu i roli państwa.
Czy wróg może mieć rację? A czy targowiczanin może mieć rację? Gdy nie chodzi o sprawy zasadnicze, tak. Wszystko, co złego nas spotyka, jest oczywiście nie tylko efektem działalności przeciwnika, ale także naszej głupoty, braku woli, słabości, nieumiejętności skutecznego działania czy błędnej analizy. To jednak nie oznacza, iż z partią rosyjską i wspierającym się na niej i wyhodowanym przez komunistyczne służby establishmentem może mieć miejsce dyskusja, gdyż nasze interesy wykluczają się nawzajem. Podobnie można by żądać od Żydów, by dyskutowali z SS-manami o dodaniu perfum do cyklonu B? A to my jesteśmy Żydami Ubekistanu.
Poza establishmentem i partią rosyjską są jeszcze dwie grupy społeczne: tzw. lemingi i nieuczestniczący w życiu politycznym, które stanowią niestety większość mieszkańców Polski. Co nas różni i czy dialog jest możliwy i pożądany.
Polska dumna
Nie ma problemu ze zdefiniowaniem, kto był agresorem w 1920 r. i co się stało 17 września 1939 r., kto bił się po której stronie i dlaczego pod Warszawą i kto walczył w lasach od lipca 1944 r., a kto był bandytą i szykował nam zniewolenie. Ta Polska jest dumna z własnej przeszłości, tradycji i nie oczekuje dowartościowania z Brukseli w stylu: dobre Polaczki, dobre, mają eutanazję i małżeństwa pederastów – już prawie Europejczycy, umieją czytać podręczniki marketingu, och, to już inteligenci.
Polska dumna nie potrafi żyć na kolanach i nie czyni z donosicieli i funkcjonariuszy zaborcy swoich bohaterów. Chce modernizować kraj, ale dla niej modernizacja to nowoczesne instytucje i prawo, a nie korupcja jako lekarstwo na niedowład biurokracji, odcięcie się od polskości, gender studies, parady homoseksualistów, przyzwolenie na wszystko (napluj na grób, nasiusiaj na krzyż) i demonstrowanie, że nie ma się nic wspólnego z Polską ukształtowaną historycznie.
Nie oznacza to, iż po stronie Polski dumnej nie ma błędów, zepsucia czy słabości. Te są zawsze, ale pokazuje na system wyznawanych wartości i zasad oraz na cele, do jakich dąży.
Polska skundlona
Jest jedynie terytorium bez przeszłości. Wszystko, co przynosi osobistą korzyść i/lub bezpieczeństwo, jest dozwolone i wręcz zalecane. Polska skundlona chce przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa, a to w obecnej sytuacji daje jedynie kłamstwo i uczestnictwo w nim. Wszelka prawda jest odrzucana nie dlatego, iż przedstawiana jest w sposób nieprzystępny lub zbyt radykalny, ale dlatego, że stwarza poczucie zagrożenia. Im mniej wiem, tym lepiej śpię, jak powiedział mi kiedyś kolega w stanie wojennym.
Ludzie nie chcą słyszeć złych wieści, o kryzysie, załamaniu finansowym, systemie panującym w Polsce, podarowaniu przez sojuszników Rosji i całkowitej, w tym dobrowolnej, zależności postsowieckich elit od Kremla. Ludzie chcą słyszeć, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, nic nam nie zagraża i jest cacy.
Polska skundlona to przede wszystkim powszechne nieuctwo, uważające się za inteligencję, ludzie wykorzenieni, nieznający ani kultury własnej, ani tym bardziej europejskiej, którzy szukają dowartościowującej identyfikacji. Można im więc wszystko sprzedać byle było na niskim, zrozumiałym dla nich poziomie.
Polska skundlona życie na kolanach uważa za bezpieczne i korzystne, a więc przekonywanie jej, iż należy się wyprostować, nie ma sensu. Homines pełzaci mieliby nieznośny ból kręgosłupa, gdyby posłuchali tej rady. Oni opierają się na doświadczeniu ostatniego dwudziestolecia; chcą sukcesu, a wiedzą, iż nagradzane jest służalstwo, a każda niezależność i odwaga bezwzględnie karana do trzeciego pokolenia. Będą więc tak postępować, by uzyskać nagrodę władzy i aprobatę swego środowiska. Człowiek uczciwy zawsze będzie rodził u ludzi zeszmaconych agresję, gdyż stanowi widoczny wyrzut sumienia, że można inaczej.
Władza wyobcowana z polskości jest dobrze zakorzeniona właśnie w Polsce skundlonej, tyle tylko że ta ostatnia musi ogarnąć całe społeczeństwo, by postsowiecki establishment czuł się bezpiecznie. Nie może istnieć żadna, potencjalna nawet, alternatywa.
Społeczeństwo alternatywne
Powinniśmy tworzyć społeczeństwo alternatywne, co nie oznacza, że mamy nie uczestniczyć nawet w fasadowych imprezach, jeśli ocenimy, iż jest to korzystne i może osłabić przeciwnika. Na argument, dlaczego np. bierzemy udział w wyborach w kondominium, odpowiadamy, że w wyborach do rosyjskiej Dumy partie niepodległościowe też brały udział.
Czym powinno być społeczeństwo alternatywne?
Skoro przekonywanie Polski skundlonej nie ma sensu ze względu na różnice interesów i charakterów, naszą genetyczną niezdolność do pełzania, należy się od niej odseparować i całkowicie ignorować jej przedstawicieli, symbole, organizacje, media, przedsiębiorstwa.
Niech robią, co chcą, ale jedynie we własnym imieniu. Musimy przede wszystkim skupić się na tworzeniu własnych instytucji i poruszać się, o ile to możliwe, tylko w ich obrębie. Oni mają agorową Radę Etyki Mediów, więc powołujemy własną, a tamtą ignorujemy i wyśmiewamy. Oni mają związki twórcze – powołujemy nasze. Oni przyznają nagrody za opluwanie Polski i demoralizowanie społeczeństwa – my przyznajemy nasze. Musimy stworzyć całą infrastrukturę społeczną dublującą Polskę skundloną. Dotyczy to również gospodarki, przynajmniej dopóki nie zostanie wprowadzony stan wyjątkowy i nasze organizacje nie zostaną zdelegalizowane pod jakimkolwiek pretekstem. Na to też musimy być przygotowani.
Władza i establishment nie cofną się przed żadną decyzją, gdyż walczą o zachowanie pozycji uzyskanej dzięki Sowietom i utrzymywanej dzięki rosyjskiej i niemieckiej pomocy (vide: rola fundacji Adenauer-Stiftung w wyborach 2007 r.) oraz parciu w Polsce skundlonej. Gdyby postąpili inaczej, byliby samobójcami, a w polityce wbrew pozorom panuje racjonalność. Należy jednak na nią patrzeć z punktu widzenia celu, którego osiągnięcie ma umożliwić.
Polska dumna powinna być przede wszystkim właśnie alternatywą wobec Polski skundlonej w momencie przełomu. Program minimum to żyć w godności obok niewolników z wyboru lub interesu, nie dać się przez ich system zdemoralizować i zdegenerować, starając się zachować stan posiadania do zmiany sytuacji geopolitycznej. Jeśli zaś to w dającej się przewidzieć perspektywie nie nastąpi, nie uczestniczyć w ich systemie. Pogłębić rów, który nas dzieli, i stworzyć dwa równoległe społeczeństwa w jednym kraju.
Program maksimum to przejąć władzę w momencie wstrząsu, który osłabi i podzieli postsowiecki establishment, zdestabilizuje Polskę skundloną, czyniąc ją niezdolną do działania, a ludziom spoza podziału wskaże, że warto przyłączyć się do nas.
Opakowanie zwane wizerunkiem
W skali masowej dyskusja oparta na argumentach merytorycznych skończyła się w ubiegłym wieku i już nikogo nie interesuje, a zwłaszcza tych, którzy głoszą, iż ważne są programy, gdyż myślą, że będą uchodzili za mądrych. PO wygrało właśnie dlatego, że żadnego programu nie miało. Mogło więc pleść, co w danym momencie i środowisku zjednywało poparcie.
Mediokacja powoduje, iż ważne jest tylko opakowanie zwane wizerunkiem. Monopol medialny natomiast sprawia, iż establishment może w sposób dowolny manipulować większością społeczeństwa, podając mu korzystne dla siebie opakowanie jako jedyne. Brednie o możliwej zmianie wizerunku jako warunku zwycięstwa w demokracji fasadowej mogą wypowiadać tylko ludzie, którzy uwierzyli, że są silniejsi od „cyngli” tworzących na rozkaz dowolny wizerunek we wskazanym momencie dowolnej osobie. Zapewne jakaś „Stokrota” tak przejmie się ujmującym zachowaniem europosła Migalskiego, że nie wykona polecenia i postanowi działać wbrew swoim interesom. Pozostańmy jednak w świecie rzeczywistym.
Czasy dyskusji i argumentacji, rzeczywistej debaty publicznej skończyły się wraz z monopolem medialnym i mediokracją. Gdyby monopol nie istniał, wówczas jednemu wizerunkowi medialnemu można by przeciwstawić inny, a równowaga sił sprawiłaby, że rywalizujące obozy musiałyby zrezygnować z jakiejś części manipulacji. Wówczas w wąskim zakresie dla elity intelektualnej debata mogłaby powrócić.
W naszej sytuacji próby dostosowania opakowania do wymogów systemu oznaczałyby rezygnację z tożsamości. Przyjmując płaszczyznę konfrontacji przeciwnika zawsze przegramy. Przecież jeśli czegoś nie powiemy, to oni to wymyślą, a Polska skundlona przyjmie z ulgą jako wytłumaczenie.
O czym mamy przekonywać lemingi? Że lepiej będziemy służyli Rosji, damy kraść wszystkim czy że będziemy skuteczniej pluli na Polskę, jej historię, tradycję i na pewno korzystniej sprzedamy jej interesy?
W tej sytuacji należy skupić się na naszej bazie, kształcić kadry, podnosić poziom intelektualny naszego zaplecza i przede wszystkim selekcjonować ludzi zdolnych do działania, podejmowania decyzji i kierowania zespołami. Nie skupiać się na krewnych i znajomych brata pierwszej żony, tylko wprowadzić i realizować zasadę selekcji i awansu merytokratycznego. Nawet najuczciwsze safanduły, nie mówiąc już o kombinatorach, cwaniakach i zwykłych zdrajcach, nie powinny zajmować kluczowych stanowisk w naszych strukturach. Skuteczne działanie i odwaga muszą być kryterium oceny. Polska skundlona wprowadziła kult tchórza i służalca, my musimy przywrócić odwadze należne jej miejsce.
Jeżeli nie będziemy potrafili w praktyce, a dotychczas nie potrafiliśmy, wprowadzić w życie tych zasad po naszej stronie, przegramy, a jednostkom pozostanie już tylko emigracja zagraniczna lub wewnętrzna.
Okrakiem na barykadzie
W środowisku mediów znajdują się ludzie, którzy chcieliby zachować pozycję i jednocześnie uchodzić za odważnych i uczciwych. Taka sytuacja nie jest już możliwa. Jej warunkiem bowiem jest udawanie, że nie dostrzega się rzeczywistości, zamazywanie jej i zakłamywanie poprzez unikanie nazywania rzeczy po imieniu.
W sytuacji zbliżającej się konfrontacji, w której establishment jako warunek własnego bezpieczeństwa musi zniszczyć przeciwnika, ludzie ci będą musieli wybrać między służbą i kasą a odwagą i pustym kontem w banku. Nietrudno przewidzieć, co wybiorą. Dla nas jednak warunkiem przetrwania jest precyzja terminologii. Zło musi być nazwane po imieniu. Zdrada jest zdradą, a służalstwo w interesie obcego mocarstwa służalstwem, kradzież – kradzieżą. Słowa nie mogą służyć zakłamywaniu rzeczywistości, by komuś żyło się lepiej i spokojniej. Polska skundlona i establishment muszą wiedzieć, iż zostaną nazwanie po imieniu.
Józef Darski
----------------------------
* * * *
http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
6. Zgoda buduje
7. Do Pani Maryli,
Szanowna Pani Marylo,
Z przyjemnością przeczytałem.
Mam jedno zastrzeżenie.
Atak na PiS nie jest atakiem sensu stricte na opozycję, bo takiego ataku nie ma na komunistów.
Atak na opozycyjną, dużą partie jaką jest Prawo i Sprawiedliwość, to atak na Katolików i prawdziwych Polaków a nie tych którzy chodzą na kolanach do Moskwy -Bronek z Ruskich Bud i Donek, Niemiec.
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
8. @Maryla
Kochana, co jest wiemy, gorzej jak ustalić strategię, jakiś pluralizm osiągnąć i przebić się przeciw ukladowi rządowo-medialno- biznesowemu. Kto może być naszym sojusznikiem w kraju? Sami nie uzyskamy większości. Jak nie być Goldsteinem? Jak pozyskać młodą inteligencję, zainteresowaną dobrobytem i rozwojem kraju? Co zrobić z Rosją? Deklaracje guzik nam dadzą. Musimy mieć sojuszników za granicą. Możemy całować się z Putinem skol ugodno jeśli odpowiednie sojusze zapewnią nam mocną pozycję i Putin będzie się z nami musiał liczyć. Ameryka Obamy to nie sojusznik, UE też myśli o nas jako przedmiocie, nie podmiocie. Chiny? Kraje dawnego RWPG? Wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi. Jak przekonać młodzież ogłupianą przez szkolnictwo i media? Nie my mamy konfitury, a rodziny nie wyżywi się ideologią. Tusk niegdyś pieklił się przeciw wykorzystywaniu Blidy politycznie. Przypominać, przypominać...Muszę przyznać, że ogarnia mnie beznadzieja.