"Wandziu, nie zapominaj o mojej Basi" -/Rozmowa z panią Barbarą Zakrzeńską, żoną śp. Janusza Zakrzeńskiego/
Z panią Barbarą Zakrzeńską, żoną śp. Janusza Zakrzeńskiego, wybitnego aktora tragicznie zmarłego w katastrofie rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101002&typ=po&id=po41.txtDocierają do mnie tylko śladowe informacje o śledztwie smoleńskim. Słyszałam za to o promowaniu przez Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK, jego książki o systemowych teoriach katastrof lotniczych. To nie tak powinno wyglądać
Wandziu, nie zapominaj o mojej Basi
Z jaką misją Pani Mąż udawał się 10 kwietnia do Katynia?
- Janusz miał tam czytać fragmenty listów oficerów zamordowanych w Katyniu, które znaleziono w dołach śmierci. Nigdy wcześniej tam nie był. Wylatywał jednak przygnębiony, długo w nocy siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Chcąc go rozweselić, napiekłam mu racuchów z jabłkami, które bardzo lubił. Zjadł je z wielkim apetytem.
Dlaczego był przygnębiony?
- Trudno mi powiedzieć, po prostu nie chciał lecieć. W przeddzień katastrofy byłam z Januszem u lekarza i miał bardzo dobre wyniki. Chodził jednak na badania, ponieważ miał kłopoty z kręgosłupem, dostawał zastrzyki. On nie mógł długo siedzieć, bo potem ten kręgosłup go bolał. Z tego też względu w ogóle nie rozważał jazdy pociągiem do Katynia. W grę wchodził jedynie samolot. Dwa dni czy może dzień przed katastrofą odczułam dziwnie silne wrażenie pustki wokół siebie, powiedziałam o tym Januszowi. Może sam też miał jakieś złe przeczucia? Proszę sobie wyobrazić, że gdy po katastrofie musiałam odwiedzić wiele urzędów i stowarzyszeń, by pozałatwiać w nich formalności po śmierci Janusza, dowiedziałam się, że we wszystkich, tzn. w ZUS, SPATiF, ZASP etc., on był tuż przed wylotem do Smoleńska. Był nawet u znajomej lekarki i powiedział jej: "Wandziu, nie zapominaj o mojej Basi". Pokrzepił mnie telefon od ks. abp. Andrzeja Dzięgi, który zadzwonił do mnie tuż po katastrofie i powiedział, że chce prowadzić Mszę św. pogrzebową Janusza. Okazało się, że Janusz spotkał się z nim również niedługo przed odlotem i pytał, czy przyjdzie na jego pogrzeb... Bardzo się cieszę, że Janusz był wcześniej u spowiedzi i Komunii Świętej.
W jaki sposób dowiedziała się Pani o katastrofie rządowego samolotu, którym leciał również Pani Mąż?
- O katastrofie zostałam poinformowana przez parkingowego z Teatru Polskiego, w którym pracował mój Mąż. Zadzwonił do mnie i krzyczał przez telefon, żebym włączyła pierwszy program TVP. U mnie pierwszy program ustawiony jest na TV Trwam. Włączyłam, dopiero po chwili zmieniłam na TVP. Zapamiętałam tylko obraz, na którym było widać kłęby dymu... Potem już nic nie pamiętam. Nie paliłam papierosów chyba z 15 lat, lecz w tamtym dniu wypaliłam paczkę. Dziś mam 72 lata, jestem po ciężkim zawale, coraz bardziej siły mnie opuszczają, nie sądzę, żebym się z tej strasznej tragedii podniosła. Choć minęło od niej prawie pół roku, wciąż żyję w ogromnym stresie, jak gdyby stało się to wczoraj. Nie potrafię się skupić, spokojnie myśleć, cały czas jestem na lekach antydepresyjnych.
Czy zdecydowała się Pani na wylot do Moskwy? Ktoś Panią do tego zachęcał bądź odwodził od tego?
- Nie poleciałam do Moskwy. Od razu przyszła do mojego domu lekarka syna, Marcina, dla niego strata ojca była strasznym ciosem. Ma 43 lata, lecz wymaga opieki lekarskiej, bo jest bardzo chory. Janusz oddał mu całe życie. Gdy wracał z pracy, rzucał wszystko i opiekował się Marcinem, razem wychodzili na spacery z psem, jeździli na koncerty Męża, syn pomagał mu także w sprawach administracyjnych w Towarzystwie Dobrych Obyczajów, które Janusz założył i prowadził w Warszawie. Z oczywistych względów Marcin nie mógł jechać do Moskwy. Natomiast ja na początku byłam spakowana i bardzo chciałam tam lecieć. Miałam jechać z siostrą Janusza, Teresą. Wyjazdu zabronili mi jednak lekarze, moje chore serce mogłoby bowiem tego nie wytrzymać. O mój stan zdrowia zawsze martwił się Janusz, odciążał mnie w pracy, sprawiał, abym niczym się nie martwiła. Nie pamiętam już, kto powiedział mi, że widok ciał naszych bliskich jest tak straszny, że absolutnie nie powinnam oglądać ciała Janusza. Teresa ostatecznie też nie pojechała. Nie chciałam, żeby sama jechała, nie darowałabym sobie, że mnie z nią tam nie ma. Wkrótce okazało się, że do identyfikacji ciała Męża potrzebne są próbki DNA. Zostały one pobrane ode mnie, Marcina i Teresy. Dałam także jego zdjęcia rentgenowskie i szczoteczkę do wąsów.
Jakie rzeczy Męża zwrócono Pani i w jakim były one stanie? Czy jest coś, czego Pani nie oddano, np. telefonu komórkowego?
- Rzeczy Janusza odbierałam w Mińsku Mazowieckim. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było. Przyszło dwóch żołnierzy, zasalutowało i wręczyło mi paczkę, w której były jego rzeczy. Oddali mi obrączkę, różaniec w torebce, paszport, okulary. Miał dwie pary. Janusz musiał coś czytać w samolocie, bo tych nie otrzymałam. Dostałam drugie, zgniecione, które musiał mieć w kieszeni. Otrzymałam również wejściówkę na pokład samolotu, długopis, ale wydaje mi się, że to nie był jego, i sto złotych, które zabrał ze sobą w drogę. Więcej pieniędzy nie brał, jak również telefonu komórkowego, bo wiedział, że jedzie tylko na parę godzin...
Rozważa Pani - podobnie jak niektóre rodziny ofiar - wystąpienie o ekshumację i ponowną sekcję zwłok Męża?
- Biorę pod uwagę taką możliwość. Mówiłam nawet księdzu z Powązek, że wystąpię o ekshumację. On jednak odradził mi to, mówiąc, że był u niego jakiś człowiek, który podobno widział ciało Janusza w Moskwie i że było całe. Nie daję temu wiary, bo przecież w Rosji zwłoki ofiar pokazywano tylko rodzinie, przynajmniej tak słyszałam. Jedynym moim marzeniem jest, żeby Janusz był w tej trumnie, nie wykluczam więc ekshumacji, gdyby było to niezbędne. Myślę, że ten ksiądz chciał mnie tylko uspokoić. Uwierzyłam jednak jego słowom, bo zwiódł mnie mój sen. Zaraz po katastrofie śnił mi się Janusz leżący w pozycji wyprostowanej na czarnej ziemi. Był w tym samym płaszczu, w którym poleciał do Smoleńska...
Otrzymała Pani z Moskwy jakieś dokumenty potwierdzające identyfikację ciała Męża?
- Nie chcę nawet wiedzieć, czy były jakieś problemy z identyfikacją ciała Męża, ale faktem jest, że nie dostałam żadnych dokumentów z identyfikacji. To nie jest tak, jak być powinno. Rodziny ofiar powinny znać wszystkie szczegóły na temat katastrofy i tego, co działo się z ciałami bliskich już po niej. Rzeczywistość jest jednak przygnębiająca. Nawet na lotnisku, gdy przywieziono trumnę z Januszem, dostałam akt jego zgonu z błędem. Jego mama, która nazywała się Szyszko-Bohusz, widniała tu jako Szyszka. To są szczegóły, ale ważne szczegóły. Od początku bardzo chciałam, żeby Janusz leżał na Starych Powązkach na zasłużonym miejscu, żeby, nie daj Boże, nie pochowano go na cmentarzu Wojskowym.
Pan Janusz od lat związany był ze Starymi Powązkami, na które co roku kwestował...
- To prawda. Od niepamiętnych czasów zbierał pieniądze na Powązki, jeszcze nawet przed Waldorffem. Jest drugi na liście tych, którzy uzbierali najwięcej pieniędzy na ten cmentarz. Pojechałam więc na Powązki do księdza, który sprawuje pieczę nad tym cmentarzem, i poprosiłam, żeby Janusz leżał na zasłużonym miejscu. Powiedział, że grób dla niego już się kopie niedaleko kościoła w bardzo ładnym miejscu. Coraz trudniej chodzi mi się na ten cmentarz. Codziennie staram się - chociaż mam trudności z modlitwą - odmawiać za niego Koronkę do Miłosierdzia Bożego. W pięciu kościołach zamówiłam w jego intencji Msze św. gregoriańskie.
Dostała Pani pomoc od państwa, finansową lub psychologiczną w tych pierwszych, najtrudniejszych chwilach po katastrofie i później, np. przy organizowaniu pogrzebu Męża? Czy kontaktowali się z Panią jacyś ministrowie, urzędnicy?
- Zaraz po katastrofie został nam przydzielony człowiek z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, który nas wszędzie woził, zawsze był na czas. Dopiero po pogrzebie oznajmił nam, że skończył już swoją działalność i że zostałam wraz z dwiema innymi rodzinami ofiar przydzielona pod opiekę Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od rządu dostałam także 40 tys. złotych. Po pogrzebie urządziłam dla wszystkich osób przyjezdnych przyjęcie w Restauracji Lwowskiej w Warszawie, do której chodziliśmy często z Januszem. Organizacją transportu, w tym również dowozem gości autokarami, zajęło się również MSWiA. Podczas pogrzebu Janusza ważnym dla mnie gestem było to, że z czterech stron wykopanego grobu wisiały zasłony w kolorze purpury. Dzięki temu nie mam wrażenia, że wsadziłam go do ziemi, tylko takie, jakby odszedł ze sceny. Z Mszy św. pogrzebowej zapamiętałam jedynie ojca Tadeusza Rydzyka i ojca Piotra Andrukiewicza, którzy na nią przybyli. Bardzo się wzruszyłam, gdy ich zobaczyłam, od początku bowiem słucham Radia Maryja. Dzięki tej rozgłośni i ojcom, którzy w niej posługują, nie tracę sił do życia. Bardzo im za wszystko dziękuję. Niestety, nie pamiętam homilii pogrzebowej ani momentu, w którym przyznano pośmiertnie Januszowi wysokie odznaczenia.
Wiem, że od dnia katastrofy przed Pani domem gromadziły się spontanicznie rzesze ludzi, którzy darzyli Pani Męża ogromnym szacunkiem. Kto to był? Ich postawa dodawała Pani otuchy?
- Pod dom i do domu przychodziło bardzo wielu serdecznych ludzi: znajomi, sąsiedzi, a także osoby zupełnie obce. Przynosili kwiaty, zapalali znicze. Proszę sobie wyobrazić, że natychmiast po katastrofie, na furtce przed moim domem, ktoś powiesił kir z kwiatem. Nie mam pojęcia, kto to zrobił. Od razu rozdzwoniły się telefony z Polski i z zagranicy, dzwonili znajomi duchowni, świeccy, rodzina, przyjaciele. Dziś trudno mi przypomnieć sobie wszystkie osoby, by im podziękować. Byłam w wielkim szoku. Do domu dostałam nawet kwiaty ze Stanów Zjednoczonych, z Chicago... Od dnia katastrofy nie czytałam prasy, poza "Naszym Dziennikiem". Wiem jednak, że ukazało się wiele nekrologów Janusza i tekstów wspomnieniowych. Wszystkim za życzenia i pamięć o nim z serca dziękuję. Pan sobie nie wyobraża, jak ludzie za Januszem płakali i jak jeszcze płaczą. Pamiętam dzień, gdy koleżanka zawiozła mnie do sklepu w centrum Warszawy. Gdy sprzedawczyni dowiedziała się, komu sprzedaje towar, pociekły jej łzy. To tylko potwierdza fakt, że Janusz był człowiekiem bardzo znanym i cenionym, aktorem bardzo polskim. Wszyscy ludzie, których spotykam, o nim pamiętają. Nie spodziewałam się tego.
W kwietniu mieli Państwo obchodzić kolejną rocznicę ślubu... Choć pochodziliście Państwo z dwóch różnych środowisk - Pan Janusz z dworu z Przededworza, Pani z Zakopanego - widać było, że rozumieliście się bez słów. Gdy trzy lata temu rozmawialiśmy wszyscy razem, podkreślała Pani, że jest w Panu Januszu cały czas zakochana...
- Byłam w nim zakochana, bo był bardzo troskliwym Mężem. W grę nie wchodziła jakaś zdrada czy tym podobne rzeczy, mimo że w środowisku aktorskim, niestety, wiele osób nie dotrzymuje wierności małżonkom. Zawsze mogłam iść z podniesioną głową do teatru. Janusz bardzo mnie szanował, zresztą tak samo jak ja jego. Czasami mówił mi tylko, że go nie doceniam. 30 kwietnia 1964 r. braliśmy z Januszem w Krakowie ślub cywilny, a po nim ślub kościelny w Zakopanem. Nie wiedziałam, że przyjdzie mi tę rocznicę spędzać samej. Dziś wracają obrazy sprzed kilkudziesięciu lat, z dnia, w którym zamówiliśmy razem Mszę Świętą przed naszym ślubem cywilnym. Pamiętam, że któreś z nas wymyśliło, by w czasie Podniesienia zamienić się obrączkami. Zapamiętałam ten moment na całe życie... Janusz nigdy nie zdejmował obrączki, chyba że miał jakąś rolę, która wymagała, by jej nie miał na palcu. Zostawiał ją wówczas pod toaletką w garderobie w teatrze lub wkładał do torebki z różańcem, z którym również się nie rozstawał. On często modlił się na różańcu, zresztą był człowiekiem bardzo wierzącym. Gdyby pan wszedł do jego pokoju, zobaczyłby Pan w nim mnóstwo religijnych przedmiotów, obrazów, książek. Dzień przed wylotem czytał książkę o Jezusie pt. "Jezus żyje", dziś leży otwarta na stronie, na której ją zostawił. Wszystkie odznaczenia, jakie dostawał, składał przed obrazem Matki Bożej.
Jakie mieli Państwo plany na przyszłość?
- Janusz żył benefisem 50-lecia swojej pracy aktorskiej, który miał się odbyć 15 maja w Belwederze. Z początku odradzałam mu jego organizowanie, mówiłam mu: "Januszku, na 40-lecie swojej pracy miałeś w Teatrze Polskim fantastyczny benefis, nie przebijesz go. Nigdy wcześniej nie słyszałeś tylu aplauzów, nie widziałeś morza kwiatów, którymi cię obsypano...". Odpowiadał wówczas: "Słuchaj, ale to jest Belweder...". Zaczęliśmy więc kompletować skład, kogo zaprosić na ten benefis. Ten Belweder w jakimś sensie zobowiązywał go też, by wziąć udział w delegacji do Katynia, na którą zaprosił go w oficjalnym piśmie minister Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta RP.
Ma Pani swojego pełnomocnika, który reprezentuje Panią w kwestiach dotyczących śledztwa?
- Miałam do niedawna adwokata, któremu dałam pełnomocnictwo do załatwiania wszelkich spraw związanych z katastrofą. Mieszka niedaleko mnie. Po katastrofie od razu przyszedł do mnie z żoną i zobowiązał się do pomocy. Rzeczywiście wszystkim bardzo się zajął. Niestety, ostatnio nie mogliśmy się porozumieć. Zdenerwował mnie tym, że namówił mnie na wywiad dla dziennikarki "Polityki". Zapewniał, że ten wywiad będzie z korzyścią dla mnie. Później w tym piśmie pojawił się materiał, którego nigdy bym nie autoryzowała. Rozstałam się więc z moim mecenasem. Była u mnie jakiś czas temu pani Zofia Wileńska z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, która zapewniała, że skontaktuje się ze mną jakiś pełnomocnik, ale nikt się do mnie nie zgłosił. Zostałam więc sama, bez adwokata.
Ile razy była Pani przesłuchiwana w sprawie katastrofy?
- Byłam na początku na zebraniu prokuratorów z rodzinami ofiar. Pamiętam, że podeszła wtedy do mnie dziennikarka z TVN, prosząc o wywiad, oczywiście odmówiłam jej. Przesłuchiwana jednak ani razu nie byłam, tak zadecydował wspomniany mecenas, który jeszcze wtedy mi pomagał. W prokuraturze był mój syn. Nie wiem jednak, o co go pytano, nie znam się na tych procedurach. On sam też nie pamięta. Wiem, że były to standardowe pytania, które zadawano wszystkim.
Czy, według Pani, polski rząd dołożył wszelkich starań, by przyczyna katastrofy Tu-154M została należycie wyjaśniona? Nie dziwi Pani fakt, że już w pierwszych godzinach po katastrofie pod Smoleńskiem zrzucano winę na polskich pilotów?
- Uważam, że strona polska w ogóle nie stara się dojść do prawdy. Zrzucanie winy na zmarłych pilotów jest czymś potwornym. Podobnie jak wiele rodzin ofiar twierdzę, że nie jest możliwe, by tutaj zawinił błąd pilota. Nie do pojęcia jest dla mnie fakt, że panowie Tusk i Komorowski oddali śledztwo Rosjanom. Nie mogę też pojąć, jak można było już na samym początku śledztwa wykluczyć możliwość zamachu.
Co sądzi Pani o fakcie, że Edmund Klich, polski akredytowany przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym, wyjechał już z Moskwy, a zajął się teraz z rozmachem promocją swojej najnowszej książki o systemowych teoriach katastrof lotniczych? Planuje nawet dopisanie rozdziału o katastrofie smoleńskiej...
- Informacje o śledztwie docierają do mnie tylko śladowe, i to jedynie poprzez media. Słyszałam za to o promowaniu przez Edmunda Klicha jego książki. To nie tak powinno wyglądać. Od samego początku mam wrażenie, że robi się wszystko, by tę narodową tragedię wyciszyć.
Ma Pani kontakt z rodzinami innych ofiar? Podejmowali Państwo wysiłki, aby zwrócić uwagę na niepokojące aspekty dotyczące wyjaśniania przebiegu i przyczyn katastrofy?
- Jestem jeszcze w tej chwili w strasznym stresie i nie mam sił, by udzielać się medialnie. Nikt też z rodzin innych ofiar tak naprawdę nie zwrócił się do mnie. Sama zwróciłam się do pani Barbary Stasiak. Jedynie z nią utrzymuję dziś kontakt, bo osób z pozostałych rodzin po prostu nie znam. Uważam jednak, że zarówno Stowarzyszenie Katyń 2010, jak i Zespół Parlamentarny ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej mają absolutną rację, że domagają się wyjaśnienia przyczyn katastrofy.
Modliła się Pani przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu? Jak odebrała Pani akcję usunięcia krzyża?
- Nie czułam się na siłach, by chodzić przed krzyż. Zabolało mnie jego usunięcie, bo to było dla rodzin ofiar i rzeszy Polaków ważne miejsce i ważny symbol. Sposób, w jaki go usunięto, jak również wcześniejsze potajemne wieszanie tablicy na Pałacu Prezydenckim było czynem niegodnym. Nie rozumiem, dlaczego krzyż nie mógł stać na Krakowskim Przedmieściu.
Czy - Pani zdaniem - przed Pałacem Prezydenckim powinna się znaleźć godna forma upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej?
- Na Krakowskim Przedmieściu powinien znaleźć się bardzo ładny pomnik. Osobiście nie podoba mi się projekt obelisku z dłońmi, o którym mowa była w telewizji. Proponuję, żeby do jego wykonania zaangażowano artystę Andrzeja Renesa, który ma w dorobku bardzo piękne pomniki. Sama zleciłam mu wykonanie pomnika dla mojego Męża na Powązkach. Uważam, że mój Mąż zasłużył na piękny nagrobek, dlatego pomimo znacznych kosztów (67 tys. zł) zdecydowałam się mu go wystawić. Wsparło mnie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które przeznaczyło na ten cel 30 tys. złotych. Dostałam również 6,5 tys. zł od Szwadronu Kawalerii im. II Pułku Szwoleżerów Rokitiańskich z powiatu starogardzkiego, za co im serdecznie dziękuję.
Dostała Pani zaproszenie na pielgrzymkę samolotową do Smoleńska, na 10 października? Będzie Pani w niej uczestniczyć?
- Dostałam zaproszenie na pielgrzymkę do Smoleńska, dzwoniono do mnie też z MKiDN. Nie wezmę jednak w niej udziału. Nie rozumiem, jak można organizować taką pielgrzymkę, skoro na miejscu katastrofy znajdowane są jeszcze szczątki ludzkie. Przecież to straszne! Poza tym pojawia się tu także kwestia wspomnianego krzyża z Krakowskiego Przedmieścia. Sama jestem osobą bardzo wierzącą i krzyż ma dla mnie szczególne znaczenie, ale wykorzystywanie go do celów politycznych przez rządzących przy okazji pielgrzymki jest dla mnie nie do przyjęcia. Wolę pojechać do Zakopanego, gdzie 10 października o godz. 10.00 w kościele św. Antoniego u Ojców Bernardynów, gdzie braliśmy z Januszem ślub, zostanie odprawiona za niego Msza Święta.
Dziękuję za rozmowę.
- Zaloguj się, by odpowiadać
4 komentarze
1. Wieczny odpoczynek...
Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie, a Światłość Wiekuista niechaj Mu świeci na wieki wieków.
Amen.
ZOBACZ => DLACZEGO PAD zawetował Nowelizację ustawy Prawo oświatowe?! <=
2. Uwielbiam chodzić śladami
Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 22-23 września 2007
Z Januszem Zakrzeńskim, wybitnym polskim aktorem, i jego żoną Barbarą rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Urodził się Pan we dworze w Przededworzu na Kielecczyźnie w
rodzinie ziemiańskiej. Jakie wartości wyniósł Pan z domu? Na co rodzice
kładli szczególny nacisk w Pana wychowaniu?
- Ojciec był szalenie wymagający i ostry, natomiast mama była przedobrym
człowiekiem. I to chyba po niej wziąłem tę dobroć i wybaczenie, które
jest bardzo ważne. Najgorszą rzeczą jest bowiem zawziętość. Mogę się na
kogoś obrazić, ale nie mogę być zawzięty, uparty w zawiści, w
nienawiści.
Dlaczego u mnie w ogrodzie rośnie lipa? Dlatego że uwielbiam zapach lip,
który został mi jeszcze z Przededworza. A dlaczego są orzechy laskowe?
Bo ojciec chodził między nimi w Przededworzu i rozłupywał je
scyzorykiem. To takie drobne rzeczy, które zapamiętałem. Nie będę
ukrywał, że pamiętam 1939 rok i polskiego żołnierza płaczącego po klęsce
wrześniowej. Tego nie zapomnę. Pamiętam także 1944 rok. W 1945 roku
wyjechaliśmy nocą z Przededworza i pojechaliśmy na tzw. Ziemie
Odzyskane. To było moje dzieciństwo, moja młodość. Tam zetknąłem się z
cudownymi młodymi ludźmi z harcerstwa, przepojonymi przepięknymi
wartościami. Spotkałem również komendanta hufca harcerskiego, księdza
Józefa Piątyszka, który był ostry i wymagający. Ta surowość
nieprzesadna, ale wymagająca była jednak bardzo potrzebna. Wpisał mi w
pamiętniku, który mam do dzisiaj, następujące słowa: "Zawsze z Bogiem.
Nie żądać dla siebie wiele od życia. Szerzyć jak najwięcej dobra dokoła.
Te trzy wskazówki życiowe kochanemu i miłemu uczniowi wpisał ksiądz
Józef Piątyszek, prefekt zadżumiony". To był rok 1950. Dlaczego
zadżumiony? Dlatego że wtedy po raz pierwszy zaczęto usuwać księży ze
szkół. Przestał być komendantem hufca harcerskiego, a miał duży wpływ na
nas, młodych.
Czy ten wpis księdza jest dla Pana wciąż szczególnym drogowskazem w życiu?
- Tak. Zawsze z Bogiem, nie żądać za wiele dla siebie... Niech pan
weźmie pod uwagę, ile jest dziś żądania. Wszyscy żądamy, bo "to mi się
należy". Nic mi się nie należy! Jeżeli coś dostałem, coś osiągnąłem,
oczywiście własną pracą, to mi się nie należy. Wtedy nie ma rozczarowań.
Czy pan myśli, że ja nie marzyłem o różnych rolach? Marzyłem na
przykład, żeby zagrać Cyrana de Bergerac. Już go nie zagram. Ale gdyby
to tkwiło we mnie, to byłbym całe życie zgorzkniały. I co by mi to dało?
A iluż jest kolegów, którzy popełniali samobójstwa, bo idąc do szkoły
teatralnej, marzyli, by zagrać Romea. Czy pan myśli, że ja nie chciałem
zagrać Romea? Chciałem. Nie zagrałem i już nie zagram.
Czy wpływ na Pana decyzję zostania aktorem miały częste wizyty w
domu cioci Pana matki, Kazimiery Szyszko-Bohusz, która była aktorką
Teatru Słowackiego w Krakowie?
- Oczywiście. Byłem przecież wychowany w domu artystycznym. Mój dziadek
pięknie malował, robił kopie. Do dzisiaj w domu mojej rodziny wisi jego
kopia "Szału" Władysława Podkowińskiego. Hodował także róże, robił
zdjęcia. W domu mówiło się o sztuce. Ciotka Kaźka była bardzo dobrą
aktorką, tylko niestety wojna przeszkodziła jej w karierze i zabrała
najpiękniejsze lata. Moja mama śpiewała z kolei w operze we Wrocławiu.
Można więc powiedzieć, że właściwie byłem wychowany za kulisami - albo
teatru, albo opery. Chodziłem na próby generalne, premiery, kolejne
przedstawienia.
Mało kto jednak wie, że zanim zaczęła się Pana kariera aktorska, był w Pana życiu epizod medyczny...
- Jestem bardzo szczęśliwy, że byłem na medycynie i jeździłem w
pogotowiu ratunkowym, bo widziałem ludzkie nieszczęście. To szalenie
ważne. Wydaje mi się, że w ramach edukacji powinniśmy chodzić np. do
szpitali. Śmieszą mnie ludzie, którzy mówią, że są niewierzący.
Widziałem ludzi, którzy umierają, i patrzyłem im w oczy. Nie spotkałem
człowieka, który by nie wyciągał ręki, nie czekał na litość, pomoc.
Jeden z moich profesorów na medycynie we Wrocławiu był szalenie
apodyktyczny, wymagający, surowy. Studenci się go bali. W drugi dzień
Świąt Wielkiej Nocy już jako sanitariusz jechałem do niego z lekiem
przeciwastmatycznym. Nigdy nie zapomnę jego przerażonych oczu, krótkiego
oddechu, bo nie mógł złapać powietrza i wyciągniętej ręki. Nie było
wówczas profesora, nie było studenta, była tylko ta wyciągnięta ręka.
Ma Pan bardzo piękny, mocny głos. Z tego też względu przez
pewien czas wahał się Pan nawet, czy nie zapisać się na studia wokalne.
Warto wspomnieć, że zachwycali się nim sam Andrzej Hiolski i profesor
Bronisław Romaniszyn, ówczesny dziekan wydziału wokalnego w krakowskiej
szkole. Dlaczego więc przeważył teatr?
- Byłem zauroczony Andrzejem Hiolskim. Różni ludzie śpiewają i widać, że
to jest albo sztuczne, albo na siłę, bo często zaciskają gardło. Z
Andrzeja Hiolskiego głos się sam wydobywał. Korepetytorka w operze
usłyszała kiedyś, jak śpiewam, i powiedziała mojej mamie, że mam głos,
który powinienem szkolić. Mama uprosiła więc Andrzeja Hiolskiego, żeby
mnie posłuchał. Tak też się stało.
Zaśpiewałem arię ze "Strasznego dworu" - "Ten zegar stary gdyby świat".
Oczywiście wszyscy doszli do przekonania, że powinienem szkolić głos. No
i szkoliłem. Mam wielki szacunek do muzyki, do śpiewu, ale muzyka
wymaga wielkiej pracy, wręcz tytanicznej. To jest matematyka. Nie będę
ukrywał, że za dobrze szło mi w Teatrze Słowackiego. Zacząłem od
olbrzymich ról, tj. Hektora w "Troilusie i Kresydzie".
Warto jednak wspomnieć, że całkiem niedawno nagrał Pan płytę. Jakie pieśni można na niej usłyszeć?
- Nagrałem płytę "Co mi zostało z tych lat", na której jest "Ten zegar
stary" i przede wszystkim "Matczyne ręce", cudowna piosenka, której
ostatnia zwrotka została napisana po bitwie pod Monte Cassino: "A gdy do
Polski powrócisz żołnierzu, jako dojrzały dziś już człowiek czynu,
matka wyciągnie ręce swe ku tobie, przytul je mocno i ucałuj synu.
Przytul je mocno, ucałuj w podzięce matczyne ręce". Na płycie jest też
cały szereg innych pieśni, np. ze "Skrzypka na dachu".
Wcielając się w role różnych postaci - czy to historycznych, czy
fikcyjnych - stwarza Pan zawsze wspaniałe kreacje, które głęboko
zapadają w pamięć. Wystarczy wspomnieć chociażby rolę Benedykta
Korczyńskiego w "Nad Niemnem", Napoleona w "Popiołach" czy odtwarzanie
postaci Marszałka Piłsudskiego. Na czym polega Pana sekret aktorski?
- Nie lubię naśladować, to musi być moje. W każdej roli, do której mam
zawsze emocjonalny stosunek, doszukuję się prawdy o człowieku. Muszę
znać treść, wiedzieć, co dana postać mówi. Grałem różne role, także
gubernatora Franka w inscenizacji "Epilogu norymberskiego" Jerzego
Antczaka. Okazuje się, że gubernator Frank nawrócił się na wiarę
katolicką. Nie wiadomo jednak, czy nawrócił się, by uniknąć kary
śmierci, czy rzeczywiście. Jest jednak tutaj ważna scena, kiedy siedzę w
celi i trzymam w rękach książeczkę do nabożeństwa.
Jakie role wspomina Pan z sentymentem?
- Grałem mnóstwo ról, ale z wielkim sentymentem wspominam zawsze Tewiego
Mleczarza w "Skrzypku na dachu". To piękna, wspaniała postać. Mleczarz,
który wozi bogatym mleko, masło, ser i który ma swoje problemy. Padają
tam bardzo ważne słowa o wadze tradycji, dzięki której każdy wie, kim
jest i czego Pan Bóg od niego oczekuje. Wydaje mi się, że jest to
szalenie ważne, żebyśmy nie zapominali o naszej przeszłości, bo jeżeli o
niej nie zapomnimy, to nasza przyszłość będzie lepsza. Historia się
powtarza i to jest istotne, żebyśmy pamiętali o naszej tradycji, naszych
obyczajach, naszych korzeniach.
Niektórzy uważają, że cała nasza literatura XIX-wieczna powinna pójść do kosza, że nie odpowiada współczesnym czasom. Dlaczego?
- Nie wiem dlaczego, to jest tragedia. Mickiewicz, Słowacki, Norwid,
Wyspiański do kosza?! Proszę pana, grałem studenta Bardosa w
"Krakowiakach i góralach" Bogusławskiego i śpiewałem taką piosenkę:
"Świat jest srogi, świat przewrotny, wszystko mi na opak idzie, kto nic
nie wart, pan stokrotny, a człek poczciwy jest w bidzie. Lecz rozum dziś
górę bierze, ta myśl mi troski osładza, że kiedyś porosnę w pierze,
choć dziś bez butów chadzam. Nie ten mądry, kto wśród drogi zląkł się i
utracił męstwo, bo im sroższe ciernie, głogi, tym szczytniejsze jest
zwycięstwo". Przepiękne słowa. To jest drogowskaz dla nas i dla młodych:
"Im sroższe ciernie, głogi, tym szczytniejsze jest zwycięstwo". Cudne. A
my chcemy, żeby nam wszystko łatwo przychodziło, ale im łatwiej
przyjdzie, tym łatwiej wyleci. Czy to nie jest tekst szalenie
współczesny?
Przy boku których sławnych aktorów miał Pan okazję grać?
- Razem z Zofią Jaroszewską grałem w "Fedrze" Jeana Baptiste'a Racine'a,
a także w "Nocy listopadowej" Stanisława Wyspiańskiego, którą oglądał
Karol Wojtyła, ówczesny arcybiskup Krakowa. On bardzo lubił chodzić na
przedstawienia do teatru. Grałem też ze znakomitą aktorką Marią Malicką,
a także z Niną Andrycz i z Elżbietą Barszczewską. Od każdej coś
wziąłem. Uwielbiam grać z aktorami lepszymi od siebie.
Ale to, co podpatrzył Pan u nich, przepuszczał Pan zawsze przez
filtr własnej osobowości, dlatego jest to takie niepowtarzalne...
- No tak, bo inaczej nie można.
Na pierwszym roku studiów w Szkole Teatralnej w Krakowie miał
Pan zajęcia z Mieczysławem Kotlarczykiem, którego przypominał często
Ojciec Święty Jan Paweł II. Jak go Pan zapamiętał?
- To był rok 1956, czas, kiedy zlikwidowano Teatr Rapsodyczny.
Mieczysław Kotlarczyk miał pewnie kłopoty, deptano mu po piętach. Był to
jednak, tak samo jak Karol Wojtyła, wielki humanista. Ja szalenie cenię
humanistów, ludzi przepojonych literaturą. To był człowiek przygotowany
wielostronnie, niemający klapek na oczach. Ubolewam nad tym, że dzisiaj
nie kształtuje się człowieka wielostronnie, że jesteśmy
jednokierunkowi. Można powiedzieć, że są dziś specjaliści od lewego
palca i specjaliści od prawego palca, a tu trzeba patrzeć na całego
człowieka, który jest naprawdę bardzo złożony. Mieczysław Kotlarczyk nie
uczył już potem, ale bardzo sobie cenię jego wpis w indeksie.
Kto wywarł wówczas na Pana równie silny wpływ?
- Na przykład profesor Władysław Woźnik. Ceniłem jego umiejętność
mówienia wierszem, bo mówienie wierszem to nie recytowanie. Bardzo dużo
zaczerpnąłem także od Władysława Krzymińskiego, ówczesnego dyrektora
Teatru Starego w Krakowie. Nauczył mnie słuchania partnera. W czasie
prób ustawiał nas tyłem do siebie i kazał nam słuchać siebie nawzajem.
To bardzo wyrabiało wyobraźnię.
Co w nauce sztuki aktorskiej sprawiało Panu największą trudność?
- Uczenie się tekstu.
Naprawdę? Przecież Pan tak świetnie recytuje z pamięci...
- Ale, proszę pana, na to składa się pięćdziesiąt lat... Bo ja się
trudno uczę, ale jak już się nauczę, to siedzi. Spytałem kiedyś Czesława
Wołłejkę, jak on uczy się roli, skoro tak świetnie zawsze umie tekst.
Odparł mi, że nic nie robi, tylko trzy razy dziennie czyta rolę. Od
niego nauczyłem się właśnie tego sposobu przyswajania sobie tekstu.
Muszę zrozumieć każde słowo, które mówię, ponieważ jeżeli ja je
zrozumiem, to i widz zrozumie.
Odrzuca Pan takie role, które nie są Pana, czy mimo wszystko stara się dotrzeć do postaci, którą gra?
- Staram się dotrzeć. Grałem Churchilla. Natomiast nigdy w życiu nie
grałem Stalina i pewnie bym go nigdy nie zagrał. I nie chciałbym go
grać. Nie znajduję w jego życiorysie, w jego sylwetce niczego, co byłoby
mi bliskie. W każdej postaci muszę znaleźć coś prawdziwego.
"Nad Niemnem" to jeden z najpiękniejszych filmów w polskiej
kinematografii, a rola Benedykta Korczyńskiego jest jedną z
najważniejszych. Jak wspomina Pan swój pobyt w Bohatyrowiczach, wiosce, w
której do dzisiaj żywa jest legenda o Janie i Cecylii?
- Bardzo często jeżdżę nad Niemen, tzn. jeżdżę do Grodna i tam chodzę
śladami Orzeszkowej. Jeszcze parę rodzin mieszka w tych starych,
cudownych zagrodach w Bohatyrewiczach, bo oni mówią Bohatyrewicze, nie
Bohatyrowicze. Nawet chciałem kupić jedną z nich, ale nie odważyłem się
na to, bo trzeba by ją było kupić na kogoś z Białorusi. Wystarczy mi
jednak, że od czasu do czasu tam jadę. Parę kilometrów w prawo jest
miejscowość Miniewicze, w której mieszkał jakiś szlachcic będący zapewne
pierwowzorem Benedykta Korczyńskiego. Jest także niedaleko miejscowość
Łunna, oddalona od Bohatyrewicz o kilkanaście kilometrów. Według
legendy, w tamtejszym kościele przed ołtarzem Matki Bożej Janek i
Cecylia brali ślub. Lubię chodzić śladami, bo są one szalenie ważne.
Uczyłem się i uczę naszej polskiej historii w kościołach i na
cmentarzach.
Nie zapomnę, jak przyjechałem do Bohatyrewicz z moim przyjacielem o.
Janem Fibkiem ze zgromadzenia kapucynów z klasztoru przy ulicy Miodowej w
Warszawie. Brzegiem drogi szło dwoje dzieci, chłopiec z dziewczynką.
Jak zobaczyli nas wysiadających z samochodu, to czystą polszczyzną od
razu powiedzieli: Jan i Cecylia, o tam... I wskazali nam drogę, gdzie
leżą te dwa kamienie z legendy o Janie i Cecylii, otoczone płotkiem.
Pobiegłem tam, pochyliłem czoło i przypomniałem sobie tę legendę. I tak
mi się wtedy wydawało, że znad Niemna słyszę śpiew Janka i Cecylii: "Ty
pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną". Potem przeszliśmy przez
niewielki wąwozik i weszliśmy do tych Bohatyrewicz. Nagle z jednej z
chałup wyszła kobieta, przysłoniła sobie oczy dłonią od słońca, bo był
chyba lipiec, i długo zaczęła mi się przyglądać.
Nagle powiada: "Bożesz Ty mój, Benedykt Korczyński, a ja Jadwiga
Kopczewska z domu Bohatyrewicz. Moim stryjem był Jan Bohatyrewicz".
Proszę pana, to było coś nieprawdopodobnego. Janek Bohatyrewicz, ten
pewnie z powieści Orzeszkowej, był jej stryjem! Tak mi się wydaje, że to
jest szalenie ważne, bo ludzie odchodzą, a kamienie zostają. To są
ślady naszej pamięci.
Nie wiedziałem, że to dzięki Pańskiej żonie, Pani Barbarze, w
filmie pojawiły się dwie najważniejsze sceny: rozmowa Benedykta z synem i
jego rozmowa z Martą. Pani Barbaro, proszę opowiedzieć, jak to
dokładnie było?
- Bardzo lubiłam zawsze czytać książki, z których robione były
scenariusze. Jeżeli chodzi o "Nad Niemnem", przeczytałam najpierw
dokładnie całą książkę. Czytając scenariusz, zauważyłam, że brakowało w
nim właściwie trzech zasadniczych scen. Nie było w nim przede wszystkim
właśnie rozmowy Benedykta z synem i z Martą. Wspólnie z mężem
przekonaliśmy reżysera, żeby te sceny zostały zawarte w scenariuszu.
Wyszedł ostatecznie bardzo ładny film.
Czy w tamtym czasie, kiedy debiutował Pan na deskach teatralnych
w Krakowie, aktorzy bardziej szanowali własną profesję? Dzisiaj część z
nich, niestety, chętnie gra w przedstawieniach bardzo niemoralnych czy
wręcz obrazoburczych... Jak więc ocenia Pan kondycję współczesnego
teatru w Polsce?
- Teatr jest dzisiaj inny, pozbawiony ducha. Zacząłem uprawiać ten zawód
47 lat temu, a do Teatru Słowackiego chodziłem od 1945 roku. Ktoś może
powiedzieć, że jestem wapniak, że nie wiem, co się dzieje, że nie jestem
wyczulony na współczesność. Dziś jednak w teatrze za wszelką cenę chce
się szokować. Boli mnie to, że nie treść jest ważna, tylko forma, że
jest dziś jej przerost. Nie rozumiem tego, bo nigdy na głowie nie
stawałem, grając jakąś rolę. Sam jednak dostaję masę listów, jestem
zapraszany na wiele imprez, na różne spotkania i nie zdarzyło mi się,
żebym był wygwizdany, a nie robię nic nadzwyczajnego. Rozmawiam jedynie z
ludźmi i mówię fragmenty swoich ról. Mówię najprawdziwiej, jak tylko
mogę, bo prawda jest najważniejsza. Niedawno byłem w Dworku Konopnickiej
w Żarnowcu, gdzie występowałem przed publicznością. Na wolnym powietrzu
przed dworkiem stał zgromadzony tłum ludzi pod parasolami, bo siąpił
deszcz, i w wielkim milczeniu słuchał tego, co mówiłem. Z tego trzeba
wyciągnąć jakieś wnioski. Uważam, że to, co robię, jest ważne, że ludzie
tego chcą, że jest im to potrzebne. Jak pojechałem do Chicago do
Copernicus Center i świętej pamięci Lucjan Kydryński powiedział do
zgromadzonych na sali, że przyjechał do państwa Benedykt Korczyński znad
Niemna i aktor, który grał Józefa Piłsudskiego, cała sala, tzn. parę
tysięcy osób, wstała i biła brawo. Nie mnie, tylko Korczyńskiemu i
Piłsudskiemu, to o czymś świadczy. Wyspiański, którego rok obecnie
obchodzimy, mówił o teatrze jako świątyni sztuki. Dlatego uważam, że ze
sceny nie można wylewać pomyj, wulgaryzmów słownych.
Czy w Pana karierze aktorskiej zdarzały się jakieś śmieszne sytuacje? Może opowiedziałby Pan którąś z nich?
- Pewnie, że były, i to ile. Kiedyś, grając młodego porucznika Edmunda w
"Damach i huzarach", przewróciłem się na scenie, bo zaplątałem się w
ostrogi, które miałem przy butach. Czekałem na partnerkę, Zofiję, w
której się kochałem, i wycofując się, przewróciłem się na kanapę, a z
niej na podłogę. Koleżanka wbiegła na scenę, zobaczyła tego swojego
ukochanego Edmunda leżącego jak rozgnieciona żaba, parsknęła śmiechem i
uciekła ze sceny. Spuszczono kurtynę, bo nie można było grać, a
młodzież, która siedziała na widowni, szybko zorientowała się, co się
stało, i głośno się śmiała. Takich sytuacji było dużo.
Pani Barbaro, jest Pani rodowitą góralką, a mieszka w Warszawie. Czy nie tęskni Pani za Zakopanem?
- Już się przyzwyczaiłam, bo mam swój dom. Oczywiście łza kręci mi się w
oku, jak słyszę prawdziwą muzykę góralską. Zawsze też wracam z
sentymentem w góry i do sanktuarium na Krzeptówkach.
A jakie to uczucie być żoną sławnego aktora?
- Już tyle lat razem żyjemy, dokładnie czterdzieści dwa, a ja cały czas
jestem w Januszu zakochana. Nie wyobrażam sobie innego męża. To dobry,
szlachetny człowiek, niedoceniony właściwie.
W jaki sposób spędza Pani wolny czas?
- Mąż bardzo jest zajęty. Dawniej, gdy nie mieliśmy domu, wyjeżdżaliśmy
nad morze, na Mazury i do Zakopanego. Teraz wolę swój dom i ogród.
A Pan?
- Tego wolnego czasu mam naprawdę bardzo mało, choć muszę powiedzieć, że
odczuwam już zmęczenie. Uwielbiam spacerować z synem i psem. Lubię
wieczorem spoglądać w rozgwieżdżone niebo. Nie jestem astronomem, ale
to, co widzę, to coś wspaniałego, nieogarnionego. Tak odpoczywam. Poza
tym lubię las i grzyby. Ryb nie, bo denerwuję się, czy chwyci, czy nie
chwyci. Ale lubię iść do rybaka, do wędzarni i wziąć od niego świeżutką
sieję czy sielawę. Poza tym uwielbiam latać samolotem. Jeżeli by ktoś
chciał mnie zaprosić, ale żebym poleciał samolotem, natychmiast lecę.
Boję się wody, bo mam poczucie, że mogę się utopić. Natomiast jak lecę
samolotem, nawet jak jest awaria, to jeszcze jest ten moment spadania i
zawsze mam nadzieję, że może jakiś aniołek podleci i mnie uratuje.
Jakie są Pana zainteresowania pozaaktorskie?
- Napisałem dwie książki: "Moje spotkania z Marszałkiem" i "Gawędy o
potędze słowa", a Lidia Stanisławska zrobiła ze mną wywiad-rzekę "Co mi
zostało z tych lat". Jestem w trakcie pisania następnej książki "Dzień
dobry, porozmawiajmy". Zawsze marzyłem o tym, żeby pisać. To jest
cudowna rzecz. Interesuje mnie także pedagogika. Wydaje mi się, że za
mało dziś mamy prawdziwych wychowawców. Gdyby Janko Muzykant znalazł nie
sponsora, tylko wychowawcę, to byłby lepszy niż Paganini. Bo sponsor da
pieniądze i nic go więcej nie obchodzi, a tutaj trzeba być mecenasem.
Młodzi są naprawdę wspaniali, trzeba tylko wyławiać indywidualności i je
rozwijać.
Podobno lubi Pan dobrą polską kuchnię. Jakie potrawy szczególnie Pan preferuje?
- Żona świetnie gotuje. Dawniej to ja lubiłem pichcić, ale teraz męczy
mnie już stanie przy kuchni. Ubolewam nad tym, że wszędzie są te
cheeseburgery, hamburgery, bo faktycznie uwielbiam prawdziwą polską
kuchnię. Niektórzy mówią, że jest ona tłusta, niezdrowa. Nieprawda.
Najważniejsze, żeby potrawy przyrządzać na czystej patelni i świeżym
tłuszczu, tak by nie był on przesmażony. Ostatnio dostałem od mojego
kuzyna ustrzeloną dziką kaczkę, która dość długo leżała w zamrażalniku.
Kiedy przyszedłem do domu po próbie, czekała już na mnie przyrządzona.
Coś pięknego, coś pysznego, coś wspaniałego, cudo.
Jest Pan profesorem w prywatnej Wyższej Szkole Menedżerskiej w
Warszawie, gdzie ma Pan swoją katedrę o nazwie Zakład Kultury Słowa i
Bycia. Dlaczego kultura słowa jest dziś taka ważna?
- Bo nie potrafimy mówić. To, co się dzieje w tej chwili, jest
przerażające. Skoro w Biblii czytamy: "Na początku było słowo", to jaka
jest waga tego słowa! Dziś zapominamy o tym, że samogłoska daje rozziew i
czytelność komunikacji międzyludzkiej. Porozumiewamy się za pomocą
sms-ów. Proszę mi powiedzieć, jak sms-em można przekazać uczucie i
miłość? Dlatego zawsze walczę o wyrazistość słownego przekazu.
Czym jest dla Pana prawdziwe człowieczeństwo?
- Byłem na dwóch spotkaniach twórców z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w
Warszawie. Na pierwszym, w kościele Świętego Krzyża, Papież zacytował
słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego: "Sztuka powinna być jak psie
języki, liżące rany Łazarza chorego na trąd". Można zapytać się, czy
ludzie sztuki pamiętają dziś o tym przekazie? Następnym razem Ojciec
Święty był w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, gdzie wystawiano II akt
"Halki". Powiedział wtedy, że Pan Bóg obdarzył człowieka wieloma
talentami, ale największym z nich jest człowieczeństwo. To jest piękny
przekaz. Czymże więc jest to człowieczeństwo? To nie izolowanie się, nie
głuchota, ale życzliwość i otwarte oczy i uszy na drugiego człowieka.
Serdecznie dziękuję
Państwu za rozmowę.
Zdjęcia Robert Sobkowicz.
Fotografie z planów zdjęciowych pochodzą z archiwum
Janusza Zakrzeńskiego
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20070922&typ=my&id=my21.txt
ZOBACZ => DLACZEGO PAD zawetował Nowelizację ustawy Prawo oświatowe?! <=
3. Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie...
Dziś odeszła od nas śp. Barbara Zakrzeńska
[*]
ZOBACZ => DLACZEGO PAD zawetował Nowelizację ustawy Prawo oświatowe?! <=
4. Będą znów razem dbać o kwiaty w ogrodach Pana Boga
zasłużyli na to swoim życiem.
Odeszła od nas śp. Barbara Zakrzeńska, małżonka śp. Janusza
Zakrzeńskiego. Msza św. Pogrzebowa zostanie odprawiona 18 lutego o godz.
13 w kościele św. Katarzyny na Służewie, a o godz. 14.30 pogrzeb na
Powązkach.
Wieczny odpoczynek racz Jej dać Panie.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl