"Burza", czyli świat jak z orzecha (FRONDA)
"Chodziło o przedstawienie sytuacji, w której nie dostajemy w kość przez pięćdziesiąt lat". Maciej Parowski, autor "Burzy. Ucieczki z Warszawy '40", mówi o alternatywnej wizji świata bez II wojny światowej.
Fronda.pl: Czy koniecznie musiał Pan włączyć cudowną „burzę” do pomocy przy zwycięstwie w wojnie obronnej? Niemców nie mogłaby pokonać samodzielnie polska armia?
Maciej Parowski*: Chodziło o przedstawienie sytuacji, w której my i duża część świata nie dostajemy w kość przez pięćdziesiąt lat – najpierw od jednej chorej ideologii, która niszczy człowieka i potem drugiej, która go znieprawia. A obie mordowały milionami. Wszystkie moje wybory fabularne, w tym pomysły militarne były wobec tej idei służebne. Chciałem naprawić krzywdy. Powieść wyrosła z kultury fantastycznej, której wielkim blaskiem świeci „Człowiek z wysokiego zamku” Philipa K. Dicka. Japończycy okupują Stany Zjednoczone Ameryki i ludziom się zwiduje, że mogłoby być inaczej – pisze o tym nawet pisarz Abendsen. W tej książce jest dużo goryczy, dużo poczucia niestosowności. Myśmy też żyli w kraju, w którym stało się coś, co nie powinno się stać, wspólnik Hitlera został zwycięzcą tej wojny i myśmy przypadli mu, jako zdobycz. Dlatego nigdzie proza Dicka nie zapadła w umysły tak silnie, jak w Polsce. Ale pomysł, żeby wygrać tę wojnę bez pomocy innych, nawet bez pomocy deszczu i cudu – no nie, aż tak mocną wyobraźnią nie dysponuję.
Sama burza była jedynie zapychaczem, służącym uzasadnieniu sytuacji, w której Polska nie dostaje się pod nazistowsko-sowiecką okupację?
Tak i nie. Pomysł burzy podsunął mi kolega z podstawówki, Zdzisław Gałecki, który był komandosem i zamarzył o wielkim deszczu w wrześniu 1939 i o jego militarnych konsekwencjach. Ja pomyślałem w pierwszej kolejności o Gombrowiczu, chodzącym z Witkacym po Warszawie. Cały późniejszy pomysł rósł wokół stwierdzenia Gombrowicza: „Straszny katastrofista z pana, panie Stanisławie”. Gdy pracowałem nad stroną militarną, zauważyłem, że do momentu podjęcia w Abbeville decyzji o nieudzieleniu Polsce pomocy, miała miejsce w tym konflikcie duża nierównowaga. Gdyby w tamtym momencie Brytyjczycy i Francuzi zachowali się jak trzeba, to cała machina niemiecka, która nie zdążyła się porządnie rozpędzić, mogłaby zostać zatrzymana. Gdyby spadł deszcz łatwiej byłoby aliantom podjąć właściwą decyzję. Oni atakują, Związek Sowiecki się waha, ruszają Bałtowie, bo wychodzi na jaw, co szykuje wszystkim układ Ribbentrop-Mołotow. Przecież nawet w naszym wariancie dziejów, Stalin zwleka, a Hitler go pogania. To mogłaby być dla Adolfa śmiesznie krótka wojna, czyniąca zeń błazna. Wysłałem Hitlera, tak jak Napoleona, na wyspę św. Heleny, ponieważ bardziej, niż ustawy norymberskie, pamiętano by mu w 1940 roku Volkswagena. On nie zdążyłby do czasu takiej klęski zbyt dużo namordować. Ale wszystkie rozwiązania powieści były służebne wobec tego, żeby w 1940 roku na ulice Warszawy mogli wyjść i bawić się ludzie polegli, zamęczeni, uwięzieni, ci, którzy wyjechali lub byli spotwarzani. Po to, by gen. Sosabowski mógł zrobić idiotę z gen. Montgomery'ego, którym ten, jak wynika z pamiętników Eisenhowera, był w istocie. Po to wreszcie, by odwrócić te wszystkie nieszczęścia, które na nas i na przykład rodzinę Sosabowskiego spadły.
By przywrócić szczęście tym, którym zostało ono odebrane?
Pokazałem świat trochę jak z okładki mojej książki – znajdujący się na krawędzi w łupinie orzecha, któremu się udało, śniący o tym, że innym się nie udało. To nie jest dzieło historiozoficzne, ale fabularna maszyna mająca dać satysfakcję, to prezent dla tych, którzy chcieliby, by dzieje potoczyły się inaczej. Jestem z branży fantastycznej, moja powieść leży gdzieś obok książek Andrzeja Sapkowskiego, Ewy Białołęckiej, Jacka Dukaja, Łukasza Orbitowskiego Szczepana Twardocha, czy Anny Brzezińskiej. Tu się bada modele, straszy, fantazjuje, kreuje mitologie, prowokuje. Ja się tego nie wstydzę, dzięki fantastycznej metodzie mogłem doprowadzić do miłego spotkania Karola Wojtyły, Sophie Scholl i starszego od niej o trzy dni Jana Bytnara „Rudego”. Wobec możliwości doprowadzania do takich spotkań wszystko inne pełniło funkcje pomocnicze. Ale te spotkania coś znaczą – gdyby Anglicy, Francuzi zachowali się jak trzeba, dotrzymali ducha i litery traktatów, miliony Europejczyków ocalałby a takie spotkania jak u mnie na Uniwerku i Politechnice byłby absolutnie uprawnione.
W tym orzechu Warszawa staje się centrum, w którym intelektualiści z całego świata starają się wytłumaczyć II wojnę światową.
Pomysł był dość luźny, brakowało mu szkieletu, ramy. Wygraliśmy wojnę, świętujemy, no i co. Pod wpływem namów kolegi Huberta Kuberskiego, który miał kontakty w zespole filmowym i nakłaniał mnie do napisania scenariusza, wymyśliłem na potrzeby scenariusza te międzynarodowe kongresy. Warszawa nie może być pijana ze szczęścia sama ze sobą – to nie będzie interesujące. Potrzebny jest antagonista, lustro rozmówca. Dobrze by było, żeby był nim ktoś znaczący, najlepiej ważne postaci z europejskiej kultury. Co je tu ściągnie? Pojechałem w rozpaczy na działkę, gdzie zsyłam różne książki, które nie mieszczą się w domu, ale żal je jeszcze wyrzucić. Są to często książki kłamliwe, podłe, peerelowskie, ale niosą jakąś wiedzę, wiele mówią czasem bezwiednie o czyimś punkcie widzenia. Znalazłem pamiętniki Ilii Erenburga. Pomyślałem: zaraz, przecież to są te lata, on pisze o spotkaniach pisarzy, które w Paryżu czy Moskwie organizował Stalin. Jeśli my wygraliśmy wojnę, to nie Stalin, ale my będziemy organizować swoje kongresy. A kto do nas przyjedzie? Zrobiłem remanent marzeń i wyszedł mi Orwell, Camus, Kästner, Koestler, Jünger, Hitchcock. Te kongresy zostały wymyślone po to, żeby Polska przejrzała się w zewnętrznych obiektywnych oczach, żeby ktoś nam zaklaskał. Sceny samych obrad pisałem w miesiąc-półtora przed oddaniem książki, miałem na ten temat notatki, wycinki, sporo pomysłów własnych, ale te partie książki są de facto tylko dlatego, że są goście więc coś musi być powiedziane, więc coś musiało zostać napisane. Nie dla tych fragmentów powstała ta powieść. W większym stopniu przyłożyłem się do opisu gwałtu na Leni, ważniejsze były sceny, w których Ossowiecki mówi o swoich problemach z pamięcią, o świecie, który mu się wymyka. Albo dramatyczna sekwencja na Dworcu Gdańskim z powrotem do Polski Brunona Jasieńskiego. Uwielbiam scenę, w której przed uniwerkiem siedzą chłopcy i dziewczęta i podchodzi do nich Nałkowska – młodsza wówczas o dobre 14 lat ode mnie, kłębią się w niej jeszcze seksualne emocje – i mówi do chłopaków: zajmijcie się tymi dziewczynami. Ten cały spopielały świat żyje, a Nałkowska, która nie traci czasu w sklepie, co robiła w czasie okupacji, podpuszcza tych chłopaków, żeby zajęli się piękną Wańkowiczówną, śliczną Hartwig i Sophie Scholl. A jedyny, który bez kompleksów znajduje z dziewczynami wspólny język, to młody Wojtyła, który już tu pokazuje swoją umiejętność kontaktu z ludźmi.
Postaci opisywane przez pana mają być takie, jakie znamy z „naszego” świata.
Przeczytałem grubą książkę o Orwellu, ale najbardziej zapadł mi w serce zabawmy opis. Kiedy był chowany, jego przyjaciele spojrzeli na długą trumnę i powiedzieli: wiedzieliśmy, że był wysoki, ale nie pamiętaliśmy, że aż tak. Z tego powstała scena, w której Orwell leżąc na pryczy, wystaje z jednej strony i z drugiej. W krótkim eseju Daviesa wyczytałem, że nie potrafił wytrzeć nosa bez filozofowania o doli robotnika w przemyśle tkackim. Z pism Orwella wiedziałem, że dobrowolnie stał się bezdomnym, by poznać, jak żyją ludzie na dole drabiny społecznej - stąd sceny, w której na sobie sprawdza jak w Polsce funkcjonuje opieka przeciwgruźlicza dla studentów i odrzuca propozycję lepszego standardu . U mnie żona Junoszy-Stępowskiego częstująca koką Koestlera, mówi mężowi, że przecież rzuciłaby narkotyki, gdyby wybuchła wojna - my wiemy, że ich nie rzuciła, że to właśnie przez narkotyki, że szukając do nich dostępu, donosiła Gestapo, oni oboje zginęli zastrzeleni z wyroku Podziemia. Światy „jak było” przecinają się ze światami „jak być powinno”, „ jak mogłoby być”… wynika z tego dramatyczne napięcie, nostalgia, żal. Ale też chwilowa satysfakcja.
Dla tej satysfakcji zmienia pan losy bohaterów swej książki, w porównaniu do ich losów autentycznych. Wręcz ich pan ratuje.
Tak – po przeżyciach w Polsce Camus nie będzie jeździł zbyt szybko samochodem, a Orwell zacznie leczyć gruźlicę. Zresztą nie tylko oni korzystają – życie odzyskują wszyscy ci, którzy zginęli w czasie II wojny światowej. Nie tylko Polacy i Żydzi, ale także Amerykanie, czy wreszcie Rosjanie, których Stalin milionami wysyłał na śmierć. Młodzi Europejczycy żyją, kochają się, słuchają muzyki, piszą książki, orzą ziemię, kręcą filmy, piją kawę i wino, jedzą chleb. Polański twierdzi, że Europa, dlatego jest daleko za Hollywood, bo dwanaście lat straciła na ogólnoeuropejskie wojowania i okupacje, a Amerykanie w tym czasie uczyli się widza i kina. A tak - Stalin się chwieje, komuna pada, bo wychodzą na jaw jej straszne zbrodnie, choćby ludobójstwo na Ukrainie. W tej książce parę osób o 20-30 lat wcześniej przeżywa ideowe nawrócenie czy otrzeźwienie. Kiedy krążyłem wokół ideowych zrębów tej książki, w latach 80-tych, nie było przecież innego polskiego marzenia, jak to żeby świat wytrzeźwiał z komuny.
Ci wszyscy ludzie żyją, a jednocześnie już mamy przebłyski, że Karol Wojtyła zostanie papieżem, że Wajda nakręci swoje filmy. A to nie byłoby możliwe bez przeżyć związanych z II wojną światową.
Co do Wojtyły, mam na ten temat trochę odmienną historiozofię i jej będę bronił. Jedni twierdzą, że to wydarzenia kształtują ludzi – że bez II wojny światowej, Solvaya, komuny, nie byłoby Jana Pawła II. Ja uważam, że Wojtyła dostał „power” od Boga, także wyposażenie kulturowe od II Rzeczpospolitej, którą oczywiście w powieści opiewam, że po prostu musiał zostać kimś znaczącym w każdej konfiguracji. Są ludzie, którzy mówią, że „o Lolku było od początku wiadomo, że będzie kimś”. Mój ojciec widział Wojtyłę na początku lat 60-tych XX wieku gdzieś w Tatrach, kiedy w małym kościółku odprawiał Mszę św. ze studentami. Przyjechał do domu i powiedział: - Maciek, zapamiętaj to nazwisko: Karol Wojtyła. Ten ksiądz daleko zajdzie. Niektóre rzeczy się po prostu wie, niektórym się objawiają, jak ojcu Pio. Albo jak w „Burzy” w snach Broniewskiemu i prezydentowi Starzyńskiemu. Wojtyła był człowiekiem opatrznościowym, zdolnym wziąć na siebie ciężary i rolę głównego rozgrywającego w wielu innych okolicznościach. Zresztą, ja nie rozsądzam, czy w przedstawionym przeze mnie świecie Wojtyła zostanie papieżem – on jedynie dyskutuje z Gałczyńskim na temat jego wiersza. Marcin Wolski wydał ostatnio książkę o przegranej bitwie warszawskiej – Polska jest w zonie komunistycznej 25 lat wcześniej. I co? Dzieje podobnie, Polacy, jak zwykle, jedni kolaborują inni walczą o wolność, wyjeżdżają za granicę, nadają stamtąd audycje. Wojtyła znowu znajduje dla siebie wielką religijno-społeczną rolę, ale to nie jest papiestwo. Mógłby równie dobrze zostać dyrektorem ogólnoeuropejskiego sierocińca. Wielcy ludzie robią wielkie rzeczy, tak jak o. Kolbe, który razem z Januszem Korczakiem organizuje u mnie wspólne kolonie dla dzieci żydowskich i polskich.
To nie jedyny raz, kiedy porusza pan motyw relacji polsko-żydowskich. Zbratanie, jakie u Pana widać, jak i zarzut Sophie Scholl wobec Polaków o antysemityzm, trąci mi ahistorycznością.
Przypominam, że „Burza” to książka fantastyczna. Ja tam się nieco drażnię z tym, co mówi się dziś o Polsce. Niby jestem starszy Pan, ale zostało we mnie trochę hultajskiej przekory. Stąd wynika to, co robię z tym wysokim chamem, Jacquiem Chirakiem – Francuzi nas wtedy zostawili, a on powiada, że mamy siedzieć cicho. No to za karę w „Burzy” jest patentowanym osłem wymienionym z imienia i nazwiska. Chciałem też zagrać na nosie tym Niemcom, którzy dziś mówią, że oni wszyscy się oczyścili z antysemityzmu, tylko nie Polacy. Niemcy nie mogą zrozumieć ówczesnych relacji polsko-żydowskich. Oni nie mieli dzielnic żydowskich, u nich Żydzi się wtopili w społeczeństwo. U nas część Żydów była bardziej polska, niż Polacy, ale wielu się nie zasymilowało, ale nawet te grupy się kontaktowały. Zapytałem Mamy, rodowitej Krakowianki, czy miała żydowskie koleżanki w klasie? Ona na to: - Oczywiście! - A bywałyście u siebie w domach? - No pewnie! I zaczęła wymieniać imiona żydowskich koleżanek sprzed kilkudziesięciu lat, choć już czasem myliła mnie ze zmarłym ojcem. Zapytana przywoływała nazwy potraw, jakimi ją częstowano w żydowskich domach. O tym jest rozmowa na karuzeli na Placu Krasińskich, o tym, że żyjemy obok siebie i dogadujemy się, czasem dogadujemy sobie. W PRL antysemityzm zrobiła partia, do której należał prezydent Kwaśniewski! Myśmy krzyczeli na jej zbrojne ramię ZOMO – Gestapo - bo to oni wyrzucali z Polski Żydów, a nie obmierzłe katole, jakby chciała dziś wmówić zapaterystyczna lewica. Czerwone „chamy” wyrzucały z Polski czerwonych Żydów, którzy wcześniej instalowali nam tutaj komunizm, a myśmy, co mówię, jako ówczesny lekko spałowany student IV roku Politechniki Warszawskiej, nie mieli nic do gadania.
A propos „tej partii”, to jak Pan odniesie się do stwierdzenia Wojciecha Orlińskiego z „Gazety Wyborczej”, że scena rozmowy ojca Adama Michnika ze strażnikiem jest tak skonstruowana, by kojarzyła się z Okrągłym Stołem?
Pisząc tę scenę nie myślałem o okrągłym stole tylko o tym, żeby nie zapłacić za nią procesem, bo prawnicy Michnika lubią ciągać ludzi do sądu. Chciałem pokazać, że – o czym się prawie nie mówi – Polska wobec mniejszości, w tym żydowskiej, prowadziła politykę otwartą i asymilacyjną. Uczciwy pracownik służby więziennej ma prawo dziwić się, jak można komunizować w Polsce. W kraju po zwycięskiej potyczce z Niemcami jeszcze trudniej to sobie wyobrazić. Wziąłem to zdziwienie z listu samego Ozjasza Szechtera i wspomnień Wata, który opisywał Miłoszowi w „Moim wieku”, że ludzie, przeciwko których ojczyźnie on spiskował, przynosili mu do więzienia ciastka i kiełbasę. Szechter, ojciec Michnika, sam rozróżniał między niemieckim i polskim antysemityzmem, wiadomo na czyją korzyść. Orliński, który jest moim kumplem w fantastyce, a antagonistą w ideologii, otarliśmy się o siebie parę razy i świetnie się z nim dogaduję, chciał mi zrobić psikusa. Zrobił ze mnie przeciwnika rozliczeń. Nie jestem nim, ale w tej cudownej Polsce, którą przedstawiłem, musiało być więcej zgody i koncyliacji. Stary Szechter w PRL strajkował, to znaczy uczestniczył w głodówce w kościele świętego Marcina, opisał jak wszedł w komunizm i jak później z niego wyszedł. Wat też siebie raczej w pamiętniku mówionym nie oszczędzał. To jest bardzo ważne, ponieważ dzieci i wnuków komunistów jest w Polsce bardzo dużo. Jeśli oni się rozliczą z tym w sposób satysfakcjonujący moralnie i intelektualnie, to ruszymy do przodu.
Pana książka nie jest alegorią III RP, jak chce Orliński?
Oczywiście, że nie. Powtarzam, dał mi pstryczka, jako „kaczyście”, jakoś sobie z tym poradzę, zwłaszcza, że dość przychylnie wyraża się o tej rekonstruktorskiej warstwie książki gdzie się spotykają polscy i zachodni intelektualiści. Gimnastykowałem się nad sceną z Szechterem, ponieważ nie chciałem mu przyłożyć tak, jak chciałem dotknąć Chiraca, czy Montgomery'ego. W naszej historii splatają się losy ludzi o bardzo różnych korzeniach, poglądach. W Katyniu zginęli katolicy, prawosławni, żydzi, muzułmanie, niewierzący. Tak jak w tym smoleńskim prezydenckim samolocie, do którego trafił poseł Karpiniuk, którego za jego życia nie cierpiałem. Jednak po jego śmierci zawiesiłem negatywne emocje, jego cierpienie zmieszało się z krwią i cierpieniem mojego prezydenta i z tamtą ziemią. Oni się spotkali w tej śmierci, moja złość musi ustąpić wobec majestatu tej wspólnoty.
Antek Powstaniec jest jedyną postacią nie z tego cudu...
Jak to nie – on jedyny tak naprawdę jest z tego cudu!
Ale przecież jego przemykanie się po Warszawie zaburza ten cudowny obraz. Przez niego nie jest już taki cudowny.
Zaburzenie jest konieczne dla dwuznaczności, dramatu, bez niego powieść byłaby sielanką, a tego nie chciałem. Antek jest pół-duchem, podobnie jak Ossowiecki. Jacek Dukaj, któremu opowiedziałem o porwaniu Orwella i szukającym go Ossowieckim, zadał fundamentalne pytanie, a kto porywa Ossowieckiego? Przedtem ta książka miała być znacznie mniej magiczna a bardziej rzeczywista. Pierwotnie Antek miał przestraszyć Hitchcocka, wskakując uzbrojony do tramwaju. Ale potem pomyślałem, że skoro pojawił się raz, to mógłby i drugi raz, więc mamy go w rozmowie Witkacego z Gombrowiczem, którego zainspirował do scen powstańczych. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że po planie powieści porusza mi się postać z innego świata. Dodałem rozdział „Kanał”, w którym okazuje się, że Antek jest jednocześnie w dwóch światach, a w tym, który opisuję, po to, żeby chronić Ossowieckiego, by go nikt nie przeciągnął do tamtego zepsutego świata. Proszę nie rozmawiać ze mną jak z filozofem, już raczej jak z malarzem, który położy na płótno trochę niebieskiego nie po to, żeby w ten sposób coś bardzo konkretnego wyrazić, ale po to, żeby mu się obraz nie zachwiał, bo inaczej będzie za dużo czerwonego. Antek na początku był plamą, potem nabrał ciała, potem sobie uświadomiłem, że mam do czynienia z dwoma światami, które są rozdzielone, dzieją się równolegle i Wiligut przybywa, żeby je ze sobą połączyć. To znaczy miałem je wcześniej, podług teorii Everetta o rozgałęziających się na setki wariantów rzeczywistościach, ale Antek dał mi fabularną szansę na transmisję między nimi, na dramatyczną grę na obu fortepianach, a Ossowiecki stał się obiektem którego chroni, a wokół którego krąży niemiecki mag. Ale zaczęło się od realnych wydarzeń – widziałem takiego gościa, jak Antek, kiedy pracowałem w redakcji „Razem”, koło skrzyżowania Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi. Książki po części same się piszą – coś się dzieje, ale poza autorem. W pewnym momencie pojawia się wielka sprawa, postać, sytuacja, których pierwotnie w notatkach nie było.
I Antek sam się panu tak napisał?
Zastanawiam się, czy Antek by się pojawił, gdyby nie Muzeum Powstania Warszawskiego. Gdybym nie napisał dla Muzeum komiksu, nie uścisnął ręki dłoni dyrektorowi Muzeum, panu Ołdakowskiemu. Dzięki Muzeum o pewnych sprawach znów zaczęło się mówić, znów zaczęły być ważne. I przez to Antek wszedł chyłkiem do powieści i potem okazało się, że emocjonalnie bardzo się w niej rozepchał. Może stał się najważniejszy. Podobno jest najlepiej napisany, wypada najmniej papierowo. Tak mówią pańscy rówieśnicy.
Ja bym jednak z Panem jeszcze pofilozofował. Antek nie zwraca uwagi ludziom na to, że świat, w którym żyją, jest nie do końca prawdziwy?
Prawdziwe są oba światy. Tak jak w teorii Everetta. Możliwe są setki innych światów. U mnie między światem zwycięstwa i porażki występują przebicia poprzez sny, obrazy, przedwczesne pomysły literackie, polskie metki z planu filmu o Stauffenbergu, które on znajduje w swoim prawdziwym mundurze w 1940 roku. Ale w powieści mamy jeszcze jedną teorię prawdziwości tego innego świata, jako roku bąbla, odrośli z „Nocy wielkiego sezonu”, ostatniego rozdziału „Sklepów cynamonowych” Schulza, odsyła do niego przecież Naczelnik Piłsudski podczas seansu spirytystycznego. U Schulza biegnie to tak:
Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym - jak szósty, mały palec u ręki - wyrasta kędyś trzynasty, fałszywy miesiąc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do pełnego rozwoju.
Ten nasz 1939 rok, to jest właśnie ten skarlały, mroczny świat. To my jesteśmy ci poranieni, skrzywdzeni i obolali, a bohaterowie „Burzy” – to są ci z dobrego świata. To my śnimy się im czasem jako koszmary. Oba światy są prawdziwe – oba światy, jako możliwości, warianty losu, są prawdziwe. Choć w powieści jest jeszcze jedna możliwość – wszystko to wymyśli Gombrowicz, ale to był jego psikus wyrządzony niemieckiemu magowi. Oczywiście, żeby było zabawniej i bardziej dwuznacznie, sam Gombrowicz w ten alternatywny świat nie wierzy, mimo że przecież doświadcza dramatycznych efektów podczas spotkaniu z Schulzem i Wyką w Ziemiańskiej. Wiele osób w powieści tak się zachowuje, nie rozumieją istoty tego, co im się przydarza.
W „Burzy” Niemcy przegrały wojnę, Stalin został obalony. Wśród postaci, które przyjechały na konferencje do Warszawy, brakuje jeszcze Fukuyamy.
Coś w tym jest. W powieści mój ojciec mówi, że myśmy się na Hitlera i Stalina nie nabrali. Czyli gdyby w 1939 roku Hitler przegrał i zaczęto mówić także o zbrodniach Stalina, historia, tak jak ją postrzega Fukuyama, skończyłaby się 50 lat wcześniej. Ponadto – tak powtarzałem w latach 80-tych – wystarczy spojrzeć, jaki jest komunizm, by stwierdzić, jakim potworem był Adolf Hitler. Przecież to on nam to wszystko zainstalował. Bez niego młodzi Rumuni, Węgrzy, Polacy, Bułgarzy, Litwini i reszta Bałtów, nie musiałaby mielić tej marksistowskiej sieczki, miliony nie musiałyby kłamać, uczyć się materializmu dialektycznego, naukowego ateizmu. To wszystko byłoby poza nami. Historia tego błędu, z którego otrząsamy się do dziś, zakończyłaby się 50 lat temu.
I tu pojawia się znowu Antek, będący także w innym świecie, który jest dowodem na to, że historia się nie kończy i że wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej.
Chrystus umarł za nas i mówił, że bliskie jest Królestwo Boże. To trwa już dwa tysiące lat i czas się nie wypełnił. Mamy jednak ziemię podznaczoną katedrami, świat z prawami człowieka, które tak naprawdę mają korzenie ewangeliczne, o czym nikt nie chce pamiętać. Jednak ludzie trochę się już nauczyli – nie wolno tworzyć nowego człowieka, bo jedynie stary człowiek jeszcze bardziej się nam rozbestwi. Przyszłość już nie może być fetyszem, konserwatyzm już nie jest śmieszny. Tak więc historia się nie kończy, ale na jakiś czas kończy się pewne złudzenie, choć koniec historii, umowny oczywiście, nie oznacza że skończą się ideologie. Ale może będą mniej drastyczne, ograniczą się do sfery ekonomii, nie ducha. Choć i to, jak wiemy, może być bardzo niebezpieczne
Rozmawiał Stefan Sękowski.
*Maciej Parowski - pisarz i krytyk literacki, autor scenariuszy komiksów. Autor powieści "Twarzą ku ziemi". Wieloletni redaktor naczelny "Nowej Fantastyki". Obecnie redaktor naczelny "Czasu Fantastyki".
Maciej Parowski, "Burza". Ucieczka z Warszawy '40, Narodowe C
http://fronda.pl/news/czytaj/burza_czyli_swiat_jak_z_orzecha
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz