Osiedlowa sprawa krzyża (Ruciński)

avatar użytkownika Maryla
E., z nudów czy czegoś takiego, wybrał się na comiesięczne spotkanie rady osiedlowej, które zawsze – a odbywa się regularnie już od dwóch lat – kończyło się awanturą wynikającą z różnic politycznych wśród zebranych. To nic, że sprawy wielkiego świata nie dotyczą tak bardzo tego małego osiedla, by się od razu brać za łby z ich powodu, ale należy z sumiennością kronikarza odnotować, że tam, gdzie spotyka się paru mężczyzn, nie sposób, by nie rozmawiano o polityce, wielkiej polityce. Właściwie – im większej, tym lepiej.
Na zebranie mógł przyjść każdy zainteresowany i jeżeli kiedyś jakiś nieszczęśnik – cholera wie, co sobie myśląc – zdecydował się przyjść na radę i poruszyć ważki dla mieszkańców osiedla problem, to zniechęcił się w kilka minut. E. wiedział o tym, ale w polityce fascynowało go i brzydziło zarazem to, czego nie widać. W telewizji świetnie ubrani panowie ogłaszają niezrozumiałe dla nikogo decyzje i zawierają wątpliwe sojusze, ale gdzieś wcześniej, pod tą oficjalną powierzchnią, od której normalnemu człowiekowi chce się rzygać, trwają bieżące walki oraz utarczki, chyba jeszcze bardziej obrzydliwe. Gdzieś muszą ścierać się racje i przekonania, z których wynikają tak cenne przecież konsensusy. I ten podziemny mechanizm, trybiki i kółka zębate w politycznej maszynie, najbardziej ciekawiły E., toteż nie mógł sobie odmówić przynajmniej jednego spotkania na radzie.
Znalazł wolne miejsce z boku, tuż pod oknem, za którym biegła ruchliwa ulica z milionami przejeżdżających w tym czasie samochodów. Spotkanie się rozpoczęło. Wąsaty pan – sądząc po dumnych ruchach i niezawisłym tonie głosu, przewodniczący – przemówił jako pierwszy, krótko nakreślając plan obrad. Nie minęły trzy minuty, a podniósł się łysiejący staruszek i krzyknął, ile sił w płucach:
–  Trzeba ściągnąć ten krzyż ze ściany! – wskazując palcem, za którym podążyły oczy wszystkich zebranych.
Rzeczywiście, na sali, tuż obok godła, wisiał krzyż. Niewielki, ale smutnie towarzyszący na niełatwej drodze do porozumień politycznych.
–  Jak najszybciej musimy go ściągnąć – kontynuował łysy staruszek – gdyż konstytucja nakazuje rozdział Kościoła od państwa!
Jego głos drżał, charcząc, lub drżąc, charczał, co wywołało lekką konsternację zebranych. Staruszek z pewnością nie żartuje.
–  I mnie się ten krzyż tu nie podoba! – grzmiał dalej jak nakręcony.
Na co podniósł się wąsaty przewodniczący, i wykrzyczał równie poturbowanym przez życie głosem, ale z mniejszym autorytetem niż przedmówca, a właściwie przedkrzykacz:
–  A mnie się nie podoba ta łysina! – i wskazał świecącą jak latarnia nocą głowę staruszka, który w pierwszej chwili zbaraniał, ale chwilę potem zdążył się zaczerwienić z wściekłości.
Wąsaty przewodniczący, zirytowany takim postawieniem sprawy przez łysego staruszka, dorzucił jeszcze:
–  W Afryce istnieje plemię, które oddaje cześć swojemu bogu przez ogolenie głowy. Na następne spotkanie proszę zapuścić włosy, bo przecież nie można religii mieszać do polityki!
Obaj panowie, przy akompaniamencie pojedynczych i, w gruncie rzeczy, mało istotnych głosów spierali się tak jeszcze przez dobre pól godziny, zanim nie przyszli członkowie kółka szachowego, którzy po spotkaniu rady mieli zarezerwowane pomieszczenie, by rozegrać jakiś towarzyski turniej. Decyzja w sprawie krzyża nie zapadła. Zresztą nie o decyzje tu chodzi. Rada osiedlowa nie spotyka się, by o czymkolwiek decydować.
 
http://fronda.pl/rucinski/blog/osiedlowa_sprawa_krzyza
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz