Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

avatar użytkownika triarius

 Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość ...

 

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, wiec nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom. 

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell, było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja żona to odziedziczyła po swojej babci.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego luksusu nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie, niewykluczone,  że po prostu wytężoną pracą. Naprawdę nie wiem i nie o to tu chodzi, ta sprawa wychodzi całkiem mimochodem. W tym samym budynku mieszkał jednak na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściagliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się latem wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek á propos:

 

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

 

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa systuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

 

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona. Wszyscy poza moją żoną z mojego miejsca pracy, wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

 

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. Dwóch z nich w każdym razie jest dzisiaj, i od bardzo dawna, w Stanach. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały i z pewnością nigdy już do Polski nie wrócą. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

 

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowaniu wyników tych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robilem.

 

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny ekran. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas wsadzić "za kradzież".

 

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

 

Wszystko udało się jak było zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera stała sobie na parapecie, okno zasłonięte firanką, my sobie przy stoliku, na którym stoi ekran, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i Dawida Warszawskiego i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

 

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komucha kłamstwa!

 

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia... Myśmy oczywiśćie przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

 

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy planowałem "ucieczkę" wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a wtedy był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. (Ach, te polskie losy!)

 

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu!

 

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo miło i tyle tego było.

 

Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Widziałem natomiast raz Jarosława Kaczyńskiego. Na 80% to był on, bo nie mogę całkiem wykluczyć, że to jednak był Lech. Było to tak, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie, jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

 

(Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet moim zdaniem.) W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak nijak.

 

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa" idę sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

 

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w te drzwi, a ja poszedłem dalej tym korytarzem. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak nie był TEN Kaczyński, ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być zaskoczony, że mnie, ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim) i wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu... Po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem.

 

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem, bo teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.



triarius

---------------------------------------------------

 
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

2 komentarze

avatar użytkownika natenczas

1. triarius,

kiedyś napisałem,że dobrze mieć wspomnienia i możliwość wspominania.
I to jest to.
Dziękuję.

Pzdr.

avatar użytkownika hrabia Pim de Pim

2. Ciekawe wspomnienie

Ja pamiętam tamte wybory z perspektywy swojej służby w LWP. Około południa w niedzielę przeczesywano wszystkie zakamarki sprawdzając, czy wszyscy już głosowali. Poszedłem do lokalu. Już były kotary. Do pisania ołówki (!), a więc można skreślać, ale nie "wiążąco". Po południu afera bo nie doliczyli się jednego kolegi z mojego pokoju (wizyta dzewczyny) i dowódcy pojechali go szukać prywatnymi (!) samochodami na mieście. Bez rezultatu. Cała rywalizacja z innymi JW garnizonu kto wcześniej zaliczy 100% głosujących wzięła w łeb. Kolega wrócił do koszar już po zamknięciu lokali. Nazajutrz na dywanik do sztabu. A na porannym apelu poświęconym m.in. wyborom i tak dowiedzieliśmy się, że głosowało 100% - w tym momencie rozległ się w szeregach śmiech, bo wszyscy wiedzieli jak było.

Pozdrawiam -

Ostatnio zmieniony przez hrabia Pim de Pim o pon., 17/05/2010 - 10:05.

hrabia Pim de Pim