DELEGACJA POLSKA LĄDUJE PRZYMUSOWO POD MOSKWĄ (Jacek Kowalski)
Uwaga: moskiewski lot „Szesnastu”, czyli przywódców Polski Podziemnej w roku 1945 miał się – być może – również skończyć lotniczą katastrofą. Przypominam: wiosną 1945 roku Sowieci wystosowali do szefów polskiego Podziemia zaproszenie na rozmowy. Zaproszenie zostało przyjęte. Najpierw miał pójść generał Okulicki, potem reszta – przedstawiciele Rady Jedności Narodowej. Tak więc Okulicki udał się na spotkanie i został aresztowany. Podziemna „dwójka” pojęła od razu, że dzieje się coś dziwnego. Następnego ranka zbierający się na stacji kolejki w Pruszkowie delegaci Rady Jedności Narodowej zostali uprzedzeni. Niemniej zdecydowali, że jednak pójdą.
Dlatego też przybywając do wyznaczonej przez Sowietów willi w Pruszkowie, wywołali konsternację enkawudzistów. Ci z początku chyba nie mieli pojęcia, co z nimi zrobić. Najwyraźniej sądzili, że zatrzymanie Okulickiego „spali” całą zasadzkę – dalszego ciągu nie przewidywano. Co teraz uczynić z nadmiarem łupu? Po całonocnym oczekiwaniu w generalskim salonie (zapewne w tym czasie NKWD prowadziło goraczkowe konsultacje z centralą) wsadzono „Szesnastu” do wojskowych limuzyn i odstawiono do samolotu, który wystartował w kierunku Moskwy. Cel podróży był dla delegatów od początku niejasny: czy mają odbywać rozmowy na najwyższym szczeblu (tak im sugerowano, ale bez konkretów), czy też może zostaną aresztowani? Zachowanie enkawudzistów było dwuznaczne, ale niektórzy panowie tłumaczyli je sobie "specyficznym stylem sowieckiej dyplomacji". Jak wiadomo, w Moskwie "Szesnastu" przywitał "komitet" w eleganckich melonikach, zapraszając do czarnych limuzyn, które odstawiły delikwentów na Łubiankę. W końcu „Szesnastce” wytoczono w Moskwie spektakularny i bezprawny proces.
Tymczasem wcześniej zdaje się, że ich los wisiał na włosku. Bowiem od momentu zatrzymania ślad po nich zaginął. Sowieci bardzo długo mówili, że nic o nich nie wiedzą, że ich nie widzieli, nie słyszeli, że w ogóle ich nie ma, że to jakaś nowa polska prowokacja. Proces – który ostatecznie nastapił – stanowił, byc może, tylko jeden z kilku możliwych scenariuszy.
Pierwszy z takowych mógł zakończyć sprawę szybko i wygodnie. Bo moskiewskie lotnisko nie przyjęło samolotu lecącego z Warszawy – rzekomo ze względu na panującą mgłę. Paliwo zaczęło się kończyć, trzeba było lądować „na dziko”. Czy rzeczywiście lot „Szesnastu” miał skończyć się improwizowaną katastrofą? Nie ma pewności. Tak czy owak przypominam tę historię w dobie po-smoleńskiej, bo zestawienie samo się nasuwa. Cytuję poniżej niepublikowane w całości wspomnienia mego Dziadka, Stanisława Michałowskiego, jednego z „Szesnastu” [o Nimże zob. też http://www.jeden-z-szesnastu.pl/]. Dziadek mój znalazł się w tym gronie jako członek delegacji Rady Jedności Narodowej obok Adama Czarnowskiego, przewodniczącego swojej podziemnej partii (Zjednoczenie Demokratyczne).
- – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -
Stanisław Michałowski, Podróż do Moskwy [fragment wspomnień]***
[…] Po pewnym czasie zauważyłem, tak ja jak i inni koledzy, że nasi piloci są jakoś zdenerwowani. Wyszedł jeden z nich, poszedł czy do ustępu czy w innej sprawie, widać że był na twarzy zmieniony i spocony. To samo było z drugim. Teraz sobie przypominam, że jeden czy drugi z nich mieli pragnienie. Parę słów któryś z nich bąknął także z kapralem. To zachowanie się pilotów zaczęło wzbudzać wśród nas pewne narastające podejrzenia. Ten i ów zaczął na ten temat coraz głośniej komentować. W końcu farbę puścił kapral. Okazuje się że minęliśmy już Moskwę ponieważ lotnisko moskiewskie nie może nas przyjąć z powodu poważnego zamglenia. Gęsta mgła nie pozwala nam na lądowanie musimy szukać innego lotniska poza Moskwą. O ile sobie przypominam w grę wchodził także brak łączności radiowej. Nie pamiętam jednak czy wtedy gdyśmy zbliżali się do Moskwy czy gdyśmy krążyli w poszukiwaniu innego lotniska poza Moskwą. Główną przyczyną zdenerwowania był wyczerpujący się zapas benzyny. Trudności te wywołały może nie tylko panikę ile pewnego rodzaju nastrój przygnębienia. Proponowano rozszyfrować przyczynę tej katastrofalnej sytuacji. Może chcą się nas pozbyć? […] Zaczęliśmy powoli rozważać możliwość katastrofy. Głównie próbowaliśmy uprzytomnić sobie, czy to jest katastrofa przygotowywana, czy nieprzewidziany wypadek, a raczej zbieg okoliczności takich jak niespodziewana mgła, uszkodzenie aparatury radiotelefonicznej, umyślne czy obiektywne okoliczności. […] Przychodziły nam na myśl inne, podobne wydarzenia w czasie wojny, a szczególnie wypadek z naszym generałem Sikorskim. […] Ale wróćmy do przerwanego wątku. Piloci coraz bardziej nerwowo wypatrują miejsca do lądowania. Nas jednak na ogół spokój nie opuszcza. Ja mimo wszystko jakoś nie przyjmuję możliwości katastrofy, a nawet gdyby coś takiego się stało, to przecież niekoniecznie musimy wszyscy zginąć. Do tej pory udawało mi się ujść cało z różnych niebezpiecznych opresji. Dlaczego akurat teraz moja szczęśliwa karta miałaby się nagle odwrócić? Z drugiej strony, takie przymusowe lądowanie, połączone chociażby nawet z rozbiciem samolotu może dać okazję do ucieczki! Czarnowski przywraca mnie jednak do rzeczywistości. Może być katastrofa i możemy stracić życie. […] Możemy zginąć obydwaj, a może się uratujemy, a może tylko jeden z nas wyjdzie cały. Mam mu przyrzec, ze jeżeli umrze, to mam zainteresować się miejscem pogrzebania, zabrać jakieś pamiątkowe przedmioty, no i oczywiście powiadomić o wszystkim żonę i rodzinę. Przyrzekam i oczywiście proszę go o taki sam dobry uczynek. Wymieniamy adresy naszych rodzin. Po wyczerpaniu tych wszystkich szczegółów dowcipkujemy jeszcze trochę na tematy osobiste, nie omieszkując obgadać wesoło niektórych kolegów, czy koleżanek. Z okien samolotu zauważyliśmy, że lecimy nad terenami opanowanymi jeszcze ciężką zimą. Wszędzie bezkresne połacie śniegu. Przypomniał mi się w tym momencie sen sprzed trzech dni w Pruszkowie […] Wskazując Adamowi na leżące pod nami śniegi mówię do niego: Widzisz, sen się sprawdził. Jak wylądujemy to pewnie jeszcze spotkamy "białe niedźwiedzie". W pewnej chwili samolot zaczął się gwałtownie obniżać. Jak się później okazało, musiało się to stać bo benzyna się wyczerpała. Jeden z pilotów wychylił się i coś tam powiedział. Kapral zawołał, że się opuszczamy i wszystkich nas ogarnęło nieprzyjemne uczucie powodujące, jak wiadomo, nawet wymiotowanie, co też u tego czy innego wydarzyło się. Samolot nagle szarpnął mocniej i zaległa ogólna cisza. Kapral padł na ziemię i wszystkim zalecił to samo. Coś tam jeszcze wykrzykiwał ale zrozumiałem tylko: "Matko Ziemio przyjmij mnie w swoje objęcia". U chrześcijanina brzmiało by to: "Matko Boża przyjmij mnie w swoje objęcia"… W końcu samolot jeszcze raz, jeszcze mocniej szarpnął i nagle zatrzymał się. Chwila wyczekiwania przy pełnej ciszy. Potem wychodzą z kabiny lotnicy. Powstajemy, gwar, ożywienie, zadowolone twarze oczywiście z pilotami i personelem samolotowym włącznie. Piloci wychodzą, chyba razem z nimi pozostali dwaj wojskowi. Zwracają uwagę, by samolotu nie opuszczać, zamykają za nami drzwi. Pozostajemy zupełnie sami po raz pierwszy od czasu internowania nas i chyba po raz ostatni do czasu wyjścia na wolność oczywiście z wyjątkiem tych, którzy więzienia już nie opuścili, bo tam pomarli. […]
*** Ten fragment pamiętników Stanisława Michałowskiego (1903-1984) nie został opracowany od strony redakcyjnej. Jest to rodzaj brulionu, spisanego w latach 70. XX wieku, podanego tu po m i n i m a l n e j korekcie ortograficznej i stylistycznej, do której za życia jeszcze autor upoważnił swego wnuka, Jacka Kowalskiego. Oryginał maszynopisu w zbiorach tegoż.
http://fronda.pl/jacek_kowalski/blog/delegacja_polska_laduje_przymusowo_pod_moskwa
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz