Prawdziwa historia Dziewczynki z zapałkami (Paweł Paliwoda)
W noc poprzedzającą Nowy Rok (bodaj 1859), w sylwestrowy czas pieczonych gęsi, na jednej z uliczek Kopenhagi z głodu i zimna umarło dziecko. „A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z uśmiechem na twarzy – nieżywa: zamarzła na śmierć ostatniego wieczora minionego roku. Ranek noworoczny oświetlił małego trupka trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku”. Tak przynajmniej informuje Hans Christian Andersen.
Łatwo kochać piękno, trudniej nie brzydzić się szpetotą. Ba, to, co szpetne, akceptować, kochać nawet. Owszem. Człowiek, który nie potrafi uronić łzy podczas czytania opowiadań Andersena, braci Grimm czy „Bajek” Oscara Wilde’a (choćby „Olbrzyma” czy „Szczęśliwego księcia”, lektura których potrafi zaszklić oczy nawiększych twardzieli), nie jest chyba w pełni emocjonalnie dojrzały. Wiem o tym. I dlatego wzruszeń płynących z ludzkiego czytania „wyciskaczy łez” wyszydzać nie zamierzam. Bez nich nie bylibyśmy sobą.
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz