Początek końca wolności w Internecie? (awal)
Rosnące znaczenie Internetu w tworzeniu i wymianie informacji staje się niemożliwym do zniesienia problemem dla dotychczasowych właścicieli środków przekazu. Po okresie ignorowania znaczenia sieci, po podejmowaniu różnych, w większości nieudolnych, prób odnalezienia się w nowej rzeczywistości przyszedł czas na kontratak zdecydowany. I groźny.
Dyskusje o "chamstwie w Internecie", anonimowości, rzekomym naruszaniu praw autorskich "prawdziwych twórców treści", a także ostatnie wynurzenia R. Murdocha o wprowadzeniu opłat i wycofywaniu się z Google elektryzują i budzą wiele dyskusji. Niestety, często szalenie niemerytorycznych i nie dotykających prawdziwej istoty zagadnienia.
Wydawcy prasy, którzy stanęli na czele tej walki faktycznie są w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Papier, jako nośnik treści, ma wiele zalet ale w większości zastosowań konkurencji z Internetem nie wytrzymuje. Gdyby wydawcy mogli po prostu przenieść swoją działalność do sieci, pewnie nie płakaliby za papierem. Niestety, przeniesienie do sieci nie wychodzi. Stop! Na pewno? Rzut oka na statystyki pokazuje, że przeważnie publikowanie danego wydawnictwa w Internecie daje znacznie więcej czytelników niż ma wydanie papierowe. Częściowo z powodu braku opłat ale przede wszystkim dlatego, że Internet po prostu jest lepszy do dystrybucji treści (darmowa gazeta też będzie miała więcej czytelników w sieci niż wersja drukowana, a symboliczne opłaty za drukowane dzienniki nie są wielką barierą dla czytelników).
Problem przed jakim staje wydawca prasy jest więc naprawdę perfidny. Wydanie internetowe jest tańsze (nie ma kosztów druku i dystrybucji), może być bardziej obszerne (ponownie brak kosztów druku), zdobywa więcej czytelników i mieści więcej reklam, a mimo to nie pozwala osiągnąć zysków, jakie czerpał wydawca z wersji drukowanej.
Zdesperowani wydawcy szukają przyczyn tego stanu rzeczy. Te, o których mówią głośno nie wytrzymują racjonalnej krytyki. Opowieści o "okradaniu" wydawców przez inne serwisy internetowe, żerowaniu na ich treściach między bajki można włożyć. Nawet jeśli są one czasem uzasadnione, nie są na tyle istotne aby miały znaczenie dla biznesu wydawców. Jak więc jest naprawdę?
Klucz do odpowiedzi tkwi w dwóch prostych pytaniach:
Pytanie 1: Jaki jest udział wydawców prasy w czytelnictwie prasy?
Pytanie 2: Jaki jest udział wydawców prasy w "czytelnictwie" Internetu?
Odpowiedź na pytanie 1 jest prosta: 100%. Do wydawców trafia więc 100% wpływów z tej działalności (i to jest ciągle więcej, niż w Internecie). A w Internecie? W Internecie o uwagę czytelnika/użytkownika konkurencja jest znacznie bardziej zażarta. Blogi, fora dyskusyjne, Nasze-Klasy czy Facebooki, wyszukiwarki, YouTuby i inne takie przyciągają uwagę i są równie dobrymi nośnikami reklam co rp.pl, czy wyborcza.pl. Pół miliona nakładu w prasie to nieosiągalny pułap, który zapewniłby dziesiątki albo setki milionów wpływów i czołowe (jak nie pierwsze) miejsce na rynku prasy. Pół miliona użytkowników w Internecie to niewarty wzmianki wynik. Aby wejść do pierwszej 20tki w Polsce trzeba nie pół a TRZY I PÓŁ miliona.
Wydawcy prasy, przyzwyczajeni do działania na rynku chronionym wysokimi barierami wejścia (druk, dystrybucja), nie wytrzymują konfrontacji z rynkiem całkowicie wolnym, na którym takich barier nie ma. Ponadto, łatwość tworzenia atrakcyjnych treści (dzięki komputerom, tanim aparatom i kamerom cyfrowym itd.) oraz łatwość ich publikacji (dzięki takim Salonom, czy YT) spowodowała niespotykaną dotąd eksplozję twórczości ze strony hobbystów, amatorów, półzawodowców, przeróżnych organizacji, czy stowarzyszeń, o bezrobotnych dziennikarzach nie wspominając ;).
Wielkie wydawnictwa z całą pewnością nie pogodzą się ze zmniejszaniem się ich znaczenia i przychodów. Widmo bankructwa lub znacznego ograniczenia działalności tworzy potężną presję. Drogi są dwie - przyjąć do wiadomości, że świat się zmienił i spróbować znaleźć swoje miejsce lub odkręcić niekorzystne zmiany i nadać im kierunek sprzyjający wydawcom. Droga pierwsza jest bardzo trudna i - szczerze mówiąc - nie wiem czy możliwa, a ci, którzy próbują zasługują na ogromny szacunek. Desperacja popycha więc do szukania drogi drugiej.
Sposobem na zmianę reguł gry jest zakwestionowanie równych praw małych i wielkich twórców treści. Na przykład, jeśli tylko tym wielkim będą przysługiwały prawa do cytatu, a Repropol aktywnie będzie nękał małych, konkurencja zostanie częściowo ograniczona. To jednak jest małe miki.
Znacznie ciekawszą próbę obserwujemy za oceanem. Jeśli Murdoch faktycznie wycofa się z jednej wyszukiwarki (może i zawsze mógł), a równocześnie dobije targu z inną - np. dając jej wyłączność na linkowanie do swoich serwisów w zamian za uprzywilejowaną pozycję w wynikach wyszukiwania (i parę groszy), naruszona zostanie zasada neutralności wyszukiwarek. Raz naruszona, może uruchomić lawinę - kolejni wielcy dogadają się z wyszukiwarkami, a mali, zepchnięci na dalekie pozycje, pozbawieni możliwości jakiejkolwiek promocji, zaczną tracić czytelników.
Neutralność wyszukiwarek jest bardzo ważna. Ale jeszcze ważniejsza jest neutralność operatorów telekomunikacyjnych. Wyobraźmy sobie, że zainspirowany Murdochem inny wydawca dogada się np. z TP SA i ustali, że to jego treści będą preferowane przez operatora. Jak? A prosto. Na rynku pojawi się np. wyjątkowo korzystna opcja dostępu do Internetu, w której będziemy mieli szybki i swobodny dostęp do określonych serwisów, a dostęp do innych będzie powolny i dodatkowo płatny (za transfer czy cokolwiek). Zasady biznesowe są opracowane - podobnie działają przecież sieci telewizji kablowej, czy platformy cyfrowe. (Czy jeśli robię fajny program telewizyjny to mogę udostępnić go odbiorcom powiedzmy UPC bez pytania UPC o zgodę? Nie mogę. W Internecie póki co nikogo nie pytam, publikuję i czytać może każdy, kto ma jakikolwiek dostęp do sieci).
Nie ma co owijać w bawełnę: wolny, nieskrępowany Internet jest zabójczo groźny dla wydawców prasy, a w dalszej kolejności generalnie dla koncernów medialnych. Działając na rynkach chronionych barierami wejścia (prasa) lub wprost regulowanych (telewizja) nie mogą wyjść bez szwanku z konfrontacji ze znacznie potężniejszą choć rozproszoną konkurencją. Będą walczyć wszelkimi sposobami. Niestety, wygląda na to, że przyjmują strategię zmierzającą do ograniczenia wolności w Internecie, do upodobnienia go do znanych im rozwiązań z tradycyjnych rynków medialnych, oligopolistycznych i zamkniętych. Czytając ten tekst poczujcie się winni - odbieracie właśnie chleb "Murdochowi", bo przecież gdyby nie Salon, czytalibyście pewnie gazetę.
http://awal.salon24.pl/140539,poczatek-konca-wolnosci-w-internecie- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. ewentualna reglamentacja dostępu do "netowej" informacji.
"gdyby nie Salon, czytalibyście pewnie gazetę." - tego ostatniego akapitu nie byłbym aż tak pewien ;),
Co do reszty oczywiście masz rację . Szkopuł polega na tym że prawdziwa wolność jest luksusem na który tylko najbogatsi i najbardziej wpływowi "giganci" mogą sobie jedynie pozwolić. warto oczywiście na bieżąco monitorować podobne ruchy tych największych by wiedzieć jakie są trendy . Swoją droga póki człowiek jako taki dysponuje wyobraźnią może tworzyć alternatywne układy - sieci. Nie wykluczone że w zaciszach domów ,gdzieś w blokowiskach N.Yorku , Chicago , Oslo czy Moskwie nie wykluczając naszych "szpeców" od info ..rodzą się nowe pomysły i rozwiązania , które to poradzą sobie i z taką możliwością ewentualnej reglamentacji w dostępie do "netowej" informacji. To z pewnością wiedzą i owi giganci medialni jak Murdoch czy Google ..
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
A .K "Andruch"
http://andruch.blogspot.com