Waszyngton olał Sikorskiego, a Skandynawia polski sprzeciw wobec Gazociągu Północnego. Można pogratulować naszym politykom kompletnego oderwania od rzeczywistości.
Wiadomość z ostatniej chwili - Finlandia, tuż po Szwecji, oficjalnie się zgodziła na budowę przez swoje "morze" Gazociągu Północnego. Teraz wymagana jest zgoda tylko dwóch państw - Rosji i Niemiec. Oznacza to definitywną porażkę zaciętej walki polskich władz z tą "niedobrą" rurą, której powstanie oznacza niemal zagładę naszego zacnego kraju. Trzeba przyznać, że nasi politycy walczyli naprawdę dzielnie, zaś ta walka (uzasadniana na wszelkie sposoby "racją stanu") przybrała od początku formę niemal "dzihadu" dyplomatycznego. Tylko po co? Nie wiadomo. Poza mocno spóźnionymi, bo trzeba było zaczynać już 10 lat temu kiedy projekt dopiero powstawał, utyskiwaniami nie mieliśmy nic do zaproponowania. Dobrze, może i proponowaliśmy realizację Jamału II, który właśnie 10 lat temu tak zawzięcie odrzucaliśmy, ale biorąc pod uwagę formę tych propozycji wiadomo było że zostaną potraktowane z przymróżeniem oka.
Kolejna porażka to wizyta Sikorskiego w Ameryce. Zresztą to już nie porażka, tylko klęska. Klęska od początku do końca. Najpierw Sikorskiego olała, z przeproszeniem, pani Clinton, która zamiast choćby kurtuazyjnej rozmowy z kolegą, reprezentującym 40-milionowy kraj w sercu Europy, wolała polecieć do Maroka. A potem jeszcze pan Sikorski dał popis dyplomatycznej elokwencji, który (mam nadzieję) na zawsze zamknie temu człowiekowi drzwi na jakiekolwiek znaczące "salony" światowe. Otóż nasz dzielny minister ni mniej ni więcej, tylko jednoznacznie oskarżył naszego sąsiada, czyli Rosję, o przygotowanie agresji przeciwko Polsce. I w dramatycznym apelu poprosił Amerykanów by obronili nas przed niechybną zagładą. Wypowiedź ta jest absolutnie skandaliczna. Nieważne co tam sobie w swojej głowie pan Sikorski o Rosji myśli, ale z takimi apelami można się zwracać tylko w jednej sytuacji - gdy wróg stoi u przysłowiowych bram, rozgrzewane są silniki czołgów i samolotów, zaś wielotysięczne rzesze żołnierzy tylko czekają na swoje "Tora, tora, tora!". Tymczasem nic takiego nie ma miejsca w rzeczywistości, a wręcz przeciwnie - Rosja, zamiast skierować armię pod granicę, tę armię... konsekwentnie redukuje. Nic więc dziwnego, że ten kolejny dramatyczny apel zostanie zwyczajnie olany - bo nikt poważny nie będzie słuchał gościa, żyjącego w swojej wirtualnej rzeczywistości, rządzonej prawami paranoji.
Te porażki wynikają z jednego - kompletnego braku jakiejkolwiek poważnej dyskusji publicznej i politycznej na temat miejsca i strategicznej roli Polski w Europie i świecie. Zamiast dyskusji o celach, sensowności tych celów i rozmaitych środkach ich osiągania, mamy przekrzykiwanie się i zawody w patriotycznym uniesieniu. Najlepszym sposobem na wygrywanie tych zawodów jest szybkie rzucenie hasła "racja stanu" - po tym oponenci jakoś dziwnie milkną. Hurrraaa, wygraliśmy! Wyraz "racja stanu" w polskiej debacie politycznej jest absolutnie skutecznym wytrychem retorycznym, jest niepodważalnym fetyszem. Można w ten wyraz wkładać jakikolwiek sens, nawet najbardziej absurdalny, ale ten, kto pierwszy jego użyje, skutecznie zatyka usta pozostałym. W populistycznej polityce zagranicznej uprawianej od lat przez polityków od prawa do lewa, fundamentem tej "racji stanu" jest z jednej strony patologiczna fobia wobec Rosji, a z drugiej poniżający serwilistyczny stosunek do Ameryki. My nie jesteśmy partnerem dla Waszyngtonu, my po prostu żebrzemy na kolanach i ekstatycznie łapiemy jakiekolwiek okruchy z "pańskiego stołu". Tak było w sprawie zakupu F16, tak było z naszym zaangażowaniem się w wojnę w Iraku, tak jest z Afganistanem. A równolegle my chcemy dyktować Rosji gdzie ma układać gazociągi, my chcemy dyktować Rosji jak mają być pisane podręczniki (choć już na ich przeczytanie nie mamy czasu), chcemy żeby Rosja to czy tamto, ale prezydent z prezydentem się nie spotka choć w Tbilisi wojowniczym śpiewem odpędzi wrogie hordy... Tu na kolanach, tam zaś tupiemy nożką. I zawsze uzasadnienie jedno: "racja stanu". I zawsze porażka. W Iraku jakoś się nie przyjęła demokracja, choć mieliśmy tam nawet "swoją" strefę, tylko trwa wojna domowa. W Afganistanie już w ogóle... Rosja nas ma za nic, robi swoje razem z naszymi kolegami z Europy, którzy nas też mają gdzieś.
Czy cały świat ssię sprzysiągł przeciwko Najjaśniejszej? A może to nasi politycy sprowadzili nasz kraj, wcale nie taki znowu mały i biedny, do roli błazna na arenie międzynarodowej, który raz na jakiś czas wyskoczy na scenę i narobi hałasu ku pobłażliwej uciesze poważnych panów, którzy nie zwracając większej uwagi na jego występy będą dalej robić swoje interesy? Może wreszcie, do cholery, czas na poważną dyskusję czym ta "racja stanu" jest? Tylko kto miałby dyskutować - przecież nie minister Sikorski z wojowniczym prezydentem...
napisz pierwszy komentarz