Kiedy następny traktat?
FreeYourMind, sob., 10/10/2009 - 17:20
Są ludzie, którym właściwie jest wszystko jedno, w jakim kraju żyją, jakim językiem mówią, jakie portrety mają wisieć na ścianach i jaki hymn się na świętach państwowych gra – byleby było co jeść, pić, gdzie zabawić się, gdzie pospać i gdzie pracować od czasu do czasu. Takich ludzi można uważać za nowoczesnych obywateli świata i zarazem wzorcowych podatników z punktu widzenia eurokracji. Niczym się specjalnie nie interesują, nic ich specjalnie nie obchodzi, karnie też wykonują to, co im jest przepisane przez urzędników państwowych w ramach programu na życie. Jak wielka jest ilość tych ludzi o kosmopolitycznej świadomości, trudno ocenić – projektodawcy wspólnego europejskiego domu są jednak pewni, że wnet będzie ich większość.
Zwróćmy uwagę, że międzynarodowy projekt pn. „Unia Europejska” został powołany do życia na początku lat 90. „traktatem z Maastricht”. Wtedy to wszystko wyglądało dość niewinnie, choć idea wspólnej waluty oraz konwergencji gospodarczej już była jasno sformułowana – jeszcze wtedy można było sądzić, że chodzi o jakąś mutację EWG. Parę lat później pojawił się jednak „traktat nicejski” („reformujący” po raz pierwszy), następnie „traktat amsterdamski”, potem „konstytucja europejska”, a gdy się okazało, że podatnicy stuprocentowo pewnych, jeśli chodzi o euroentuzjazm, krajów, jak Francja i Holandia, ją odrzucili, to eurokraci zmajstrowali „traktat reformujący”, w przypadku którego nie bawiono się już w niepotrzebne referenda, a to, które się „nie udało” (mimo że „traktat” po takim odrzuceniu miał ulec unieważnieniu), po prostu powtórzono, tak jak ktoś niedosłyszący prosi o powtórzenie wypowiedzi. Na tym oczywiście nie koniec. Za parę lat powstanie kolejny „traktat”, który zakończy proces konstrukcji superpaństwa, a jego ratyfikacja będzie przebiegać już bez żadnego zawracania sobie gitary referendami, tylko od razu w zacisznych gabinetach prominentów „krajów unijnych”.
Mechanika tego zasiewu europejskiej ziemi nie jest skomplikowana. Siewcy najpierw rzucają ideę solidarnego jednoczenia krajów już i tak współpracujących ze sobą ekonomicznie po II wojnie światowej. Czynią to jednak już w innym kontekście historycznym. Dynamika zimnej wojny oraz presja bolszewizmu, który swój czerwony łeb nieustannie wystawiał zza żelaznej kurtyny, a gdy udało się sowieciarzom wykraść plany broni jądrowej i przeprowadzić pierwszą próbę nuklearną, to faktycznie był groźny jak diabeł wcielony – narzucały wprost konsolidację ekonomiczną (i poniekąd polityczną) krajom wolnej od komunizmu części Europy. Po „upadku muru berlińskiego”, czyli zjednoczeniu Niemiec oraz „demontażu bloku sowieckiego” nastały zupełnie inne porządki w Europie i zaczęto myśleć i mówić o „rozszerzeniu na wschód”, pod warunkiem „dostosowania się” rozmaitych państw posowieckich, w tym Polski, do „wymogów unijnych”.
Zasiew drugi dotyczył już budowy fajnej konfederacji, która wykazywała się centralizacją przypominającą federalistyczne państwo. Eurokraci zapewniali, że tak Bogiem a prawdą chodzi im o „Europę ojczyzn”, co nie przeszkadzało im wcale ustanawiać sankcji wobec Austrii, która okazała się ojczyzną niewłaściwego typu (głośna sprawa partii J. Haidera) i opracowywać „konstytucję europejską”, mówić o obywatelstwie europejskim i innych substytutach państwa. Superpaństwa skonstruowanego w sposób uniemożliwiający kontrolę społeczną podstawowych jego instytucji. W. Bukowski mówi o „UE” jak o ZSSR, lecz nie jest to do końca trafne porównanie, ponieważ „UE” jako superpaństwo chce być doskonalsza od „kraju rad” (choćby pod względem propagandowym, ale i strukturalnym) i faktycznie taka być może, o ile się oddolnie nie rozpadnie i o ile któregoś dnia w marszu gwiaździstym na Brukselę czy Strasburg nie zjadą się miliony ludzi, by przegnać wypomadowanych cepów zarabiających kolosalne pieniądze za sprzedaż iluzji, tak jak niedawno „stolicę UE” sparaliżowali wielkimi traktorami rolnicy. Jestem bowiem pewien, że im bardziej eurokraci będą umacniać niedemokratyczne, a więc, nie owijajmy w bawełnę, totalitarne struktury „UE” właśnie eurokraci, tym większy wywołają opór społeczny i tym bardziej opłakane będą losy tychże eurokratów.
Już raz przeprowadzono ateistyczny eksperyment społeczny na skalę wielomilionową i nie udało się z obywateli zrobić potulnych bydląt, warto więc pamiętać, że jak już zwykli ludzie się któregoś dnia budzą w poczuciu, że ktoś ich poumieszczał w hodowlanych boksach, to dla hodowców kończy się to nie najlepiej. To wszystko jednak przyszłość, jeśli chodzi o antyreligijnie (vide spory wokół systemu wartości leżącego u podstaw superpaństwa) nastawionych eurokratów na czele z bardziej tragicznym niż komicznym J. Buzkiem żarliwie protestującym przeciwko karze śmierci na Białorusi i globalnemu ociepleniu na Matce Ziemi.
Spójrzmy jednak wstecz. Polska droga do totalitarnych „struktur unijnych” od samego początku przebiegała w cieniu fatalnej fikcji - w cieniu monstrualnego kłamstwa i bezprawia. Owa fikcja, kłamstwo i bezprawie wiązały się z hasłem: „po pierwsze, gospodarka”, streszczającym podejście legendarnego L. Balcerowicza do naszej rzeczywistości. Tłuczono do głowy Polakom od początku lat 90., że gospodarka jest najważniejsza, że trzeba się dorabiać, że trzeba brać sprawy we własne ręce, spędzając na dalsze plany te sprawy, który były o wiele istotniejsze dla normalnego rozwoju państwa, a więc takie kwestie jak: praworządność, sprawiedliwość, równość wobec prawa, zwalczanie korupcji etc. i które w rękach zwykłych polskich obywateli być nie mogły. Tymczasem podstawowym, fundamentalnym problemem Polski było nierozliczenie komunizmu, nie zaś zapaść gospodarcza. Już pomijam to, kto do zapaści doprowadził (i jaka jest jego odpowiedzialność za to) oraz to, że Polsce należały się odszkodowania od Niemiec i Rosji za zniszczenia wojenne. Gospodarka w sytuacji, w której mechanizmy ekonomiczne kontrolowane są przez sitwy, złodziei, malwersantów, czerwoną a potem różową nomenklaturę staje się takim samym obszarem zgnilizny jak inne w nierozliczonym z komunizmu państwie. Dziś widać to wyraźniej niż kiedykolwiek.
Tylko że dziś nie ma za bardzo pomysłu na uzdrowienie sytuacji. Służby antykorupcyjne są zwalczane przez służby posowieckie i traktowane jako „zagrożenie państwa” (tu P. Graś się nie pomylił – dla nowej nomenklatury „państwo to MY”), zaś fenomen korupcji kwitowany jest przez establishment wzruszeniem ramion. Korupcja po prostu być musi. Wielką zasługę w takim a nie innym stanie rzeczy ma właśnie akcesja Polski do „UE”. To przecież dzięki niej „pezetpeerowscy socjaldemokraci” stali się „socjaldemokratami europejskimi”, zaś wujek Bronek mógł grać na nosie, ilekroć usiłowano go zlustrować. Europoselstwo to droga nie tylko do wielkich pieniędzy, lecz i nietykalności. Jeszcze poseł czy urzędnik państwowy wysokiego szczebla w Polsce może czuje się bezkarny, ale po przekroczeniu progu salonu eurokracji może czuć się jak młody bóg.
Dalsza, czyli „pogłębiana” integracja Polski z „UE”, której dzisiejszy podpis prezydenta L. Kaczyńskiego jest jakimś wyraźnym znakiem, jest być może przez część polskich polityków traktowana jako remedium na nasze problemy. Takie myślenie jednak zupełnie nieuzasadnione – „integracja” otworzyła przecież pole do korupcji w obszarach współpracy polsko-unijnej, ale kwestia iluż to dansingbubków się błyskawicznie pobudowało i ustawiło dzięki „pracy przy projektach unijnych”, to temat na osobne, obszerne rozważania. Problemy polskie pozostały i jeśli nie rozwiązaliśmy ich do tej pory my, to tym bardziej nie rozwiąże ich za nas eurokracja, która za parę lat uruchomi akcję propagandową wokół kolejnego traktatu, zamykającego proces konstruowania superpaństwa.
Zwróćmy uwagę, że międzynarodowy projekt pn. „Unia Europejska” został powołany do życia na początku lat 90. „traktatem z Maastricht”. Wtedy to wszystko wyglądało dość niewinnie, choć idea wspólnej waluty oraz konwergencji gospodarczej już była jasno sformułowana – jeszcze wtedy można było sądzić, że chodzi o jakąś mutację EWG. Parę lat później pojawił się jednak „traktat nicejski” („reformujący” po raz pierwszy), następnie „traktat amsterdamski”, potem „konstytucja europejska”, a gdy się okazało, że podatnicy stuprocentowo pewnych, jeśli chodzi o euroentuzjazm, krajów, jak Francja i Holandia, ją odrzucili, to eurokraci zmajstrowali „traktat reformujący”, w przypadku którego nie bawiono się już w niepotrzebne referenda, a to, które się „nie udało” (mimo że „traktat” po takim odrzuceniu miał ulec unieważnieniu), po prostu powtórzono, tak jak ktoś niedosłyszący prosi o powtórzenie wypowiedzi. Na tym oczywiście nie koniec. Za parę lat powstanie kolejny „traktat”, który zakończy proces konstrukcji superpaństwa, a jego ratyfikacja będzie przebiegać już bez żadnego zawracania sobie gitary referendami, tylko od razu w zacisznych gabinetach prominentów „krajów unijnych”.
Mechanika tego zasiewu europejskiej ziemi nie jest skomplikowana. Siewcy najpierw rzucają ideę solidarnego jednoczenia krajów już i tak współpracujących ze sobą ekonomicznie po II wojnie światowej. Czynią to jednak już w innym kontekście historycznym. Dynamika zimnej wojny oraz presja bolszewizmu, który swój czerwony łeb nieustannie wystawiał zza żelaznej kurtyny, a gdy udało się sowieciarzom wykraść plany broni jądrowej i przeprowadzić pierwszą próbę nuklearną, to faktycznie był groźny jak diabeł wcielony – narzucały wprost konsolidację ekonomiczną (i poniekąd polityczną) krajom wolnej od komunizmu części Europy. Po „upadku muru berlińskiego”, czyli zjednoczeniu Niemiec oraz „demontażu bloku sowieckiego” nastały zupełnie inne porządki w Europie i zaczęto myśleć i mówić o „rozszerzeniu na wschód”, pod warunkiem „dostosowania się” rozmaitych państw posowieckich, w tym Polski, do „wymogów unijnych”.
Zasiew drugi dotyczył już budowy fajnej konfederacji, która wykazywała się centralizacją przypominającą federalistyczne państwo. Eurokraci zapewniali, że tak Bogiem a prawdą chodzi im o „Europę ojczyzn”, co nie przeszkadzało im wcale ustanawiać sankcji wobec Austrii, która okazała się ojczyzną niewłaściwego typu (głośna sprawa partii J. Haidera) i opracowywać „konstytucję europejską”, mówić o obywatelstwie europejskim i innych substytutach państwa. Superpaństwa skonstruowanego w sposób uniemożliwiający kontrolę społeczną podstawowych jego instytucji. W. Bukowski mówi o „UE” jak o ZSSR, lecz nie jest to do końca trafne porównanie, ponieważ „UE” jako superpaństwo chce być doskonalsza od „kraju rad” (choćby pod względem propagandowym, ale i strukturalnym) i faktycznie taka być może, o ile się oddolnie nie rozpadnie i o ile któregoś dnia w marszu gwiaździstym na Brukselę czy Strasburg nie zjadą się miliony ludzi, by przegnać wypomadowanych cepów zarabiających kolosalne pieniądze za sprzedaż iluzji, tak jak niedawno „stolicę UE” sparaliżowali wielkimi traktorami rolnicy. Jestem bowiem pewien, że im bardziej eurokraci będą umacniać niedemokratyczne, a więc, nie owijajmy w bawełnę, totalitarne struktury „UE” właśnie eurokraci, tym większy wywołają opór społeczny i tym bardziej opłakane będą losy tychże eurokratów.
Już raz przeprowadzono ateistyczny eksperyment społeczny na skalę wielomilionową i nie udało się z obywateli zrobić potulnych bydląt, warto więc pamiętać, że jak już zwykli ludzie się któregoś dnia budzą w poczuciu, że ktoś ich poumieszczał w hodowlanych boksach, to dla hodowców kończy się to nie najlepiej. To wszystko jednak przyszłość, jeśli chodzi o antyreligijnie (vide spory wokół systemu wartości leżącego u podstaw superpaństwa) nastawionych eurokratów na czele z bardziej tragicznym niż komicznym J. Buzkiem żarliwie protestującym przeciwko karze śmierci na Białorusi i globalnemu ociepleniu na Matce Ziemi.
Spójrzmy jednak wstecz. Polska droga do totalitarnych „struktur unijnych” od samego początku przebiegała w cieniu fatalnej fikcji - w cieniu monstrualnego kłamstwa i bezprawia. Owa fikcja, kłamstwo i bezprawie wiązały się z hasłem: „po pierwsze, gospodarka”, streszczającym podejście legendarnego L. Balcerowicza do naszej rzeczywistości. Tłuczono do głowy Polakom od początku lat 90., że gospodarka jest najważniejsza, że trzeba się dorabiać, że trzeba brać sprawy we własne ręce, spędzając na dalsze plany te sprawy, który były o wiele istotniejsze dla normalnego rozwoju państwa, a więc takie kwestie jak: praworządność, sprawiedliwość, równość wobec prawa, zwalczanie korupcji etc. i które w rękach zwykłych polskich obywateli być nie mogły. Tymczasem podstawowym, fundamentalnym problemem Polski było nierozliczenie komunizmu, nie zaś zapaść gospodarcza. Już pomijam to, kto do zapaści doprowadził (i jaka jest jego odpowiedzialność za to) oraz to, że Polsce należały się odszkodowania od Niemiec i Rosji za zniszczenia wojenne. Gospodarka w sytuacji, w której mechanizmy ekonomiczne kontrolowane są przez sitwy, złodziei, malwersantów, czerwoną a potem różową nomenklaturę staje się takim samym obszarem zgnilizny jak inne w nierozliczonym z komunizmu państwie. Dziś widać to wyraźniej niż kiedykolwiek.
Tylko że dziś nie ma za bardzo pomysłu na uzdrowienie sytuacji. Służby antykorupcyjne są zwalczane przez służby posowieckie i traktowane jako „zagrożenie państwa” (tu P. Graś się nie pomylił – dla nowej nomenklatury „państwo to MY”), zaś fenomen korupcji kwitowany jest przez establishment wzruszeniem ramion. Korupcja po prostu być musi. Wielką zasługę w takim a nie innym stanie rzeczy ma właśnie akcesja Polski do „UE”. To przecież dzięki niej „pezetpeerowscy socjaldemokraci” stali się „socjaldemokratami europejskimi”, zaś wujek Bronek mógł grać na nosie, ilekroć usiłowano go zlustrować. Europoselstwo to droga nie tylko do wielkich pieniędzy, lecz i nietykalności. Jeszcze poseł czy urzędnik państwowy wysokiego szczebla w Polsce może czuje się bezkarny, ale po przekroczeniu progu salonu eurokracji może czuć się jak młody bóg.
Dalsza, czyli „pogłębiana” integracja Polski z „UE”, której dzisiejszy podpis prezydenta L. Kaczyńskiego jest jakimś wyraźnym znakiem, jest być może przez część polskich polityków traktowana jako remedium na nasze problemy. Takie myślenie jednak zupełnie nieuzasadnione – „integracja” otworzyła przecież pole do korupcji w obszarach współpracy polsko-unijnej, ale kwestia iluż to dansingbubków się błyskawicznie pobudowało i ustawiło dzięki „pracy przy projektach unijnych”, to temat na osobne, obszerne rozważania. Problemy polskie pozostały i jeśli nie rozwiązaliśmy ich do tej pory my, to tym bardziej nie rozwiąże ich za nas eurokracja, która za parę lat uruchomi akcję propagandową wokół kolejnego traktatu, zamykającego proces konstruowania superpaństwa.
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
5 komentarzy
1. Ech, FYM-ie, FYM-ie,
jerry
2. Madrosc etapu
3. Kiedy następny traktat?
hrabia Pim de Pim
4. śnięte ryby płyną z prądem, do łososi nam daleko...
5. FYM-ie bij mocniej !
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
A .K "Andruch"
http://andruch.blogspot.com