Prywatyzujemy czy grzęźniemy? (polityka urojonego optymizmu)
„Prywatyzacyjna wizja Pawlaka”, „nowa lista Grada” i „semantyczna prywatyzacja” mają jeden wspólny mianownik – głęboką wiarę, że zagrożenie minęło i obędzie się bez reform – pisze publicysta
Dawno temu, w czerwcu recesja i katastrofa budżetowa patrzyła politykom prosto w oczy. Reformy wydawały się gwarantowane. Liberalny program rządu przywrócono do życia. Wszystkie koła ratunkowe na pokład – szybka prywatyzacja, cięcia socjalne, a może nawet budżet zadaniowy. Wystarczyło kilka błysków ożywienia gospodarczego w świecie i pryska chęć do reformowania.
Minister Michał Boni ogłosił, że Polska przechodzi recesję suchą nogą. Nie powiedział, w co tą suchą nogą wdepniemy. W deficyt sięgający 90 mld, kolejny skok bezrobocia, zalew zagrożonych kredytów, który od czerwca wzrósł o 2 proc, czy niekontrolowaną inflację? Ale powiedział, że rząd ma powody do radości. W końcu koalicja PO-PSL pokonała światowy kryzys. To byłoby już drugie takie zwycięstwo od czasu, kiedy rząd oznajmił, że nie ma potrzeby aktualizować budżetu. W 10 miesięcy później znowu trzymamy się mocno i teraz nie warto „na siłę prywatyzować”.
Sygnał do obchodów końca recesji dały dane o wzroście gospodarczym Polski na poziomie 0,4 proc. Po nas poszły Stany Zjednoczone, Francja i Niemcy. Barack Obama ogłosił spadek bezrobocia z 9,5 proc na 9,4 proc. A Nicolas Sarkozy z Angelą Merkel pierwszy od miesięcy wzrost gospodarczy na poziomie 0,3 proc.
Przerzucając pierwsze strony gazet, faktycznie można odnieść wrażenie, że świat ruszył do przodu. I nie dziwota, że związkowcy z KGHM buntują się na dźwięk słowa „prywatyzacja”. Skoro, my najprężniejsza gospodarka Europy, doszliśmy na szczyty nic nie robiąc, to po co teraz prywatyzować, odbierać socjalne transfery mundurowym, rolnikom i pracownikom TVP. Niech dalej na naszą chwałę cuchną niereformowane koleje państwowe, zarządy przyznają sobie wieloletnie odprawy, urzędnicy podwyżki w środku recesji, a mamy i ciotki wicepremiera zakładają firmy wygrywające państwowe przetargi.
Koniec strachów
I tak też uczynił minister skarbu Aleksander Grad. Przedstawił rządowi nową listę firm do prywatyzacji. Rok temu Grad też przedstawił nową listę. Dla jednych była za długa, dla innych za krótka. Gorąco była dyskutowana. Miała swój harmonogram i grubymi literami zaznaczone priorytety. Wyglądała ślicznie. Teraz jest nowa lista, nowa nowa lista, nowy harmonogram i od nowa może być gorąco dyskutowany.
To taka nasza narodowa specyfika. Kiedy rząd chce opóźniać jakieś reformy, ogłasza nowy program reform. Otwiera konsultacje i zgłasza Sejmowi projekty. Sejm radzi się ekspertów, eksperci przygotowują programy, wysyłają dziennikarzom, ci rozkładają je na drobne, a politycy wyśmiewają jako politycznie niewykonalne. Prywatyzacja – niewykonalna.
Dlatego tę nową prywatyzację rząd nazywa sprzedawaniem akcji. Na pozór to tylko semantyczna zabawa, bo co za różnica jak sprzedajemy spółkę? Wprost klientowi czy pośrednio przez giełdę akcjonariuszom? Okazuje się, że spora. Najlepiej ujął to sam premier mówiąc, że sprzedaż 10 proc. KGHM to tylko potrzeba chwili. Łatanie dziur w budżecie. W przeciwieństwie do prawdziwej prywatyzacji ta nic nie zmienia.
Liberał uspokaja, że wszystko zostanie w rękach państwa, a całe to gadanie o kapitalizmie to politycznie nieodpowiedzialna paplanina. Związkowców uspakaja, a wielki zagraniczny kapitał ostrzega, żeby nie śpieszył się z inwestycjami, nie wzmacniał złotówki i nie stabilizowali finansów naszego państwa. Tak naprawdę to premier nie musiał już nikogo ostrzegać. Inwestorzy sami to wcześniej zauważyli. W czerwcu, po raz pierwszy Polska miała ujemne saldo zagranicznych inwestycji. Minus 192 mln euro.
Myślenie rządu o prywatyzacji można prześledzić na przykładzie sprzedaży resztówek. W lipcu sprzedano na giełdzie drobnicowe (poniżej 5 proc.) udziały w kilku firmach w tym TP SA, PKO SA. Miliard złotych. Kropla w morzu deficytu budżetowego. Oczywiście i to dobre, ale pytanie dlaczego dopiero teraz? To w końcu bezkonfliktowe transakcje, resztówki można było drożej sprzedać rok temu. Można było, ale po co? Rząd nie prywatyzuje w imię wolno rynkowych ideałów, które głosi. Nie sprzedaje źle funkcjonujących firm żeby poprawić konkurencyjność na polskim rynku. Rząd prywatyzuje tylko wtedy, kiedy się boi, że zbankrutuje. Kiedy budżet pęka w szwach bo malejące wpływy z podatków nie wystarczają na finansowanie najwyższych w Europie transferów socjalnych.
Premier wolałby pewnie podnieść podatki. Ze wszech miar wygodniej. Związki nie przyjadą do Warszawy, nie trzeba tłumaczyć kolegom, dlaczego zabiera się im stanowiska w państwowych spółkach. Ale takiej hipokryzji nie znieśliby nawet najwierniejsi wyborcy. A wszystkiego na prezydenta zwalić się nie da się. Skoro nie podatki to coś trzeba opchnąć. Resztówki? Za mało. To dorzućmy trochę KGHM, Ruch, 13proc. Lotosu, może Enea. Byle jak najmniej zmienić.
Reforma goni reformę
Jeżeli reform jest naprawdę trudna do zastopowania, to wtedy pojawiają się aż dwa ośrodki reformatorskie. Stąd pomysł menadżersko-pracowniczej prywatyzacji zgłoszony przez wicepremiera Waldemara Pawlaka. Dyskusja robi się jeszcze gorętsza. Chwilami można nawet odnieść wrażenie, że ścierają się tu jakieś wizje. To w końcu szczytny plan, żeby ludzie pracy byli właścicielami. Tylko dlaczego do tej pory nie byli? Bo nie mieli pieniędzy. Skąd je teraz wezmą? A no z banków. Które dotąd im nie pożyczały, ale teraz pożyczą bo rząd da im gwarancje.
Wicepremier Pawlak na ostatniej komisji trójstronnej sam nie wiedział, jak to zrobić. Nie ma bowiem przepisów, które zezwalałyby rządowi na składanie takich gwarancji. Ale minister Boni pociesza, że w naszym „nowym, nowym” programie prywatyzacyjnym na każdy model znajdzie się miejsce.
Poszukajmy. Można pewnie znowelizować starą ustawę z 1996 roku o komercjalizacji i prywatyzacji. To wymagałoby kolejnych gorących debat i następnych kilkunastu miesięcy wytężonej pracy. A może da się wykorzystać starą. Ustawa zakłada dwa rodzaje prywatyzacji: pośrednią i bezpośrednią. Tu faktycznie istniała możliwość prywatyzacji po przez tzw. leasing pracowniczy z udziałem zewnętrznego inwestora, czyli kogoś, kto miał głowę na karku i pieniądze. Tak sprywatyzowano kilka zakładów. Wśród najbardziej udanych były zakłady ceramiczne Karolina, firma spożywcza Sertop czy Polfa Łódź. Prywatyzacja faktycznie nazywała się menadżersko pracownicza, ale akcent kładziony był na menadżerską, na ludzi, którzy pierwsi się zakręcili i przejęli najwięcej udziałów. Z czasem odsprzedawali je oczywiście branżowym inwestorom. Często inwestorzy finansowali zakup pracowniczych akcji i żadnych gwarancji nie było potrzeba. To może to miał na myśli minister Boni?
Zamiast od razu sprzedać branżowemu inwestorowi, państwo na preferencyjnych warunkach sprzedaje firmę pracownikom za pieniądze, które i tak wykłada inwestor. Potem pracownicy spłacają kredyt z dywidendy a prowizje zostawiają sobie w kieszeni. W ten sposób część państwowego majątku zamiast do skarbu państwa idzie do pracowników. Można to nazwać prywatyzacją ale trafniejsza nazwa to transakcja kombinowana- prywatyzacja połączona z transferem socjalnym.
W ten sposób wojewoda warszawski chce teraz sprywatyzować na przykład Herbapol Pruszków. Smakowity kąsek. Branżowych inwestorów chętnych do kupna nie brakuje. Jak trzeba to poczekają kilka lat, żeby skupić pracownicze akcje. Herbapol wytrzyma kilka lat, ale nie każda firma nadaje się do tak ekstensywnej prywatyzacji. Prywatyzacja z socjałem nigdy nie powiodła się w przypadku dużych zakładów a już na pewno nie takich kolosów jak KGHM. To finezyjny proces, gdzie firma musi być naprawdę w dobrej kondycji i przetrzymać kilka lat rozdrapywania majątku. Pracownicy kładą rękę na zyskach żeby mieć za co spłacać kredyty zaciągnięte na zakup udziałów. Dywidendy idą wprost do prywatnych kieszeni. W tym czasie nie ma mowy o nowych inwestycjach i planach rozwoju. KGHM nie zniósłby takiego eksperymentu. Firma ma za sobą kilka lat poważnych błędów w zarządzaniu i związkowych roszczeń płacowych. Wymaga inwestycji i solidnego właściciela a nie spółki menadżerów z politycznego nadania, którzy z urzędników chcą szybko awansować na milionerów.
„Prywatyzacyjna wizja Pawlaka”, „nowa lista Grada” i „semantyczna prywatyzacja” mają jeden wspólny mianownik — głęboką wiarę, że zagrożenie minęło i obędzie się bez reform. Ale czy faktycznie recesję i wstrząsy wtórne mamy już za sobą?
Urojony koniec recesji
Fanfary na cześć francuskiej i niemieckiej gospodarki, nie oznaczają jeszcze poprawy naszej sytuacji gospodarczej. Wszystko, co wiemy to, że pakiety stymulacyjne dają o sobie znać. Ale pieniądze na wsparcie konsumpcji powoli się kończą. Miliardy w wydane na wykupywanie starych samochodów zostały już skonsumowane przez firmy motoryzacyjne i nie zaowocowały nowymi etatami. Berlin ogłosił, że nie może dłużej finansować dopłat. Program skończy się w tym roku a bezrobocie wciąż rośnie.
Długie i kosztowne przewody administracyjne związane ze zwolnieniami z pracy we Francji spowodują, że krach wiosenny odbije się na rynku pracy dopiero na jesieni. Podobnie wygląda sytuacja w Niemczech, gdzie wielkie zakłady produkcyjne uzależnione od związków zawodowych zmuszone są rezygnować z wypłacania dywidend i przeznaczać je na finansowanie deficytowych miejsc pracy. BMW nawet w okresie największej zapaści na rynku kontynuuje kosztowne badania naukowe i cały zespół inżynierów. Firmy długo zwlekają z restrukturyzacją i zwolnieniami, ale i te pieniądze kiedyś się skończą. Dotychczas bezrobocie rosło głównie usługach i handlu detalicznych. Eksperci spodziewają się, że dołączą teraz pozostałe gałęzie gospodarki. W Niemieckich sądach o 15 proc. zwiększyła się liczba wniosków o bankructwo.
Otuchą napawają dane o wzroście niemieckiego eksportu o blisko 7 proc. Polskie firmy jako główny podwykonawca liczą, że i nam się to udzieli. Niemcy wciąż jednak eksportują o 23 proc. mniej towarów niż przed rokiem. Wzrost ostatnich miesięcy, według tygodnika „Economist”, to wciąż umowy realizowane z opóźnieniem. Wcześniej zamówione maszyny czy urządzenia teraz ściągane w obawie, że kontrakty przepadną, albo kary będą większe niż wartość towaru. Dalszy wzrost eksportu mogą osłabić rosnące notowania euro w stosunku do dolara i wciąż fatalna sytuacja pozostałych państw strefy euro.
Widzimy to na własnej skórze. Mimo sprzyjającego kursu wymiany złotówki, eksportujemy o 22,5 proc. mniej towarów niż przed rokiem. Na to nakłada się spadające tempo konsumpcji w kraju i malejący popyt, praktycznie u wszystkich naszych partnerów zagranicznych. Gospodarka Włoch skurczyła się w lipcu o kolejne 0,5 proc. Hiszpańska o cały procent. Załamanie na rynku nieruchomości w Hiszpanii i w Portugalii porównać można tylko z amerykańskim krachem. Polska na tym tle wygląda stosunkowo dobrze, ale nie nasz rynek nieruchomości. 80 proc. dokonywanych dziś zakupów to transakcje gotówkowe. Jak na początku lat 90. Polacy kupują mieszkania z oszczędności i rodzinnych pożyczek. W praktyce oznacza to przeciąganie się w czasie zapaści rynku nieruchomości, jednego z największych motorów napędowych rynku wewnętrznego.
Gospodarka Wielkiej Brytanii, trzeciej największej gospodarki w Europie, skurczyła się o 3,2 proc. od początku. Jeszcze miesiąc temu lewicowy rząd Wielkiej Brytanii mówił o wyraźnych oznakach wychodzenia z recesji. W zeszłym tygodniu Bank of England z typową angielską flegmą przyznał, że gospodarka wciąż jest daleka od oczekiwań i bez kolejnego pakietu stymulacyjnego kryzys szybko może się pogłębić.
Z jeszcze większą rezerwą powinniśmy podchodzić do danych o spadku bezrobocia w USA. W rzeczywistości to nie zasługa nowych miejsc pracy, ale 422 tysięcy ludzi, którzy ostatecznie zrezygnowali z dalszego szukania pracy. Zdaniem ekspertów bezrobocie wśród wszystkich czynnych zawodowo Amerykanów jeszcze na jesieni przekroczy magiczne 10 proc. To poziom, którym Obama straszył pół roku temu, że nastąpi jeżeli Kongres nie przyjmie pakietu stymulacyjnego. Pieniądze są, a gospodarka w lipcu skurczyła się o kolejny procent.
Kubły optymizmu wylane na ostatniej konferencji prasowej przez szefa banku centralnego Ben Bernanke trudno zestawić z rzeczywistymi liczbami. Bank centralny utrzymał stopy procentowe na najniższym poziomie w historii, co oznacza, że pieniędzy wciąż jest za mało żeby rozruszać rynek. Spadają nastroje konsumentów, firmy obniżają swoje prognozy na resztę roku. W lipcu w USA zlicytowano rekordową liczbę niespłacanych domów. W sumie banki przejęły już 2,3 miliona nieruchomości i końca nie widać. Teraz Obama nie mogąc przekonać Kongresu i własnej partii do kolejnego blisko 2 bilionowego projektu nacjonalizacji służby zdrowia, bezpośrednio straszy już samych Amerykanów. W niedzielnym „New York Timesie” przestrzega przed bezdusznym systemem prywatnych ubezpieczeń i pisze: „ To nie jest przyszłość, której chcę dla Stanów Zjednoczonych Ameryki”. Giełda tymczasem po raz kolejny daje jednak znać, że to też nie jest przyszłość na jaką stawia biznes. Piątkowe spadki wszystkich indeksów były najbardziej wymowną odpowiedzią na politykę urojonego optymizmu.
Politycy mają nadprzyrodzoną zdolność do prezentowania liczb i swoich dokonań. Jednym, jak prezydentowi Obamie mają służyć za dowód skuteczności reform, innym, jak premierowi Donaldowi Tuskowi, mają służyć za pretekst do ich markowania.
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz