Elity na dobrej drodze do popełnienia seppuku.
Na kanwie wypowiedzi Unicorna przytoczyć mogę tylko to, co swego czasu napisałem w S24 jako komentarz Co z tym RAZ'em? do artykułu Rafała A. Ziemkiewicza w "Rzepie". Trochę go skrócę, pozostawiając myśli korespondujące z uwagą Unicorna (pogrubienia - RAZ, kursywa - moje).
Jeden ze znanych kabareciarzy opowiadał w wywiadzie dla "Newsweeka": – Znajomi mieli w programie dowcip o Tusku. Za każdym razem, gdy go opowiadali, nikt – ale to nikt – się z niego nie śmiał. Wystarczyło jednak Tuska zamienić na Kaczory i cała sala była ubawiona.
Można z tego wywnioskować, że widownia kabareciarza była zwyczajnie warunkowana, aż do odruchów stadnych, czego nikt sobie nie musi szczególnie uzmysławiać. Możliwy byłby bowiem do wyobrażenia sobie eksperyment, gdzie na dwa znaczenia wyrażeń „Tusk” i „Kaczor” właściwie warunkuje się małpiatki, i przypuszczalnie efekt byłby taki sam. Zresztą, z grubsza tym przecież zajmuje się „Szkło kontaktowe”.
Właściwie ta anegdotka wystarcza za cały artykuł. Demonstrowanie niechęci do Kaczyńskich bez potrzeby jakiegokolwiek merytorycznego jej uzasadniania jest bardzo modne i – wbrew przekonaniu ich współpracowników – nie ogranicza się ta moda do jakiejś wąskiej, inteligenckiej niszy, którą można by zamknąć w poręcznej nazwie "salon".
Powtórzmy za autorem, „Demonstrowanie niechęci do Kaczyńskich bez potrzeby jakiegokolwiek merytorycznego jej uzasadniania jest bardzo modne” – i tu się trzeba z nim zgodzić. Przecież małpiatka też nie byłaby w stanie jakkolwiek merytorycznie uzasadnić dlaczego w danych okolicznościach tak a nie inaczej reaguje, gdy słyszy „Tusk” oraz gdy słyszy „Kaczor”.
(...)
Kręgi inteligenckie niezmiennie odczuwają potrzebę istnienia wroga uosabiającego ciemnogród i zagrożenie cofnięciem nas z drogi ku cywilizacji zachodniej. – snuje autor dalej.
I tu ma faktycznie rację, gdyż wynika to z autoizolacjonizmu owych kręgów. Jednakowoż wskazuje to bardziej na ich fobie niż na to, w czym ów ciemnogród mógłby im rzeczywiście zagrażać. Można raczej spodziewać się, że masy społeczne patrzą na owe kręgi z pewnym politowaniem i pobłażliwością, jako na coś co jest swego rodzaju egzotyką wymagającą podejścia klinicznego. W gruncie rzeczy, jeśliby tylko móc sobie wyobrazić, ze owe masy chciałyby w czymkolwiek zagrozić owym kręgom, to dawno już miałoby to miejsce. A tak, to jest tylko wzruszenie na nich ramionami. Samo to wskazuje na jakąś neurastenicznosć owych kręgów, wzmocnioną manią prześladowczą i nieufnością wobec otoczenia.
Łatwo zauważyć, iż skłonność do wspólnego intensywnego przeżywania niechęci wobec określonej osoby i jej grupy jest stałą emocją rządzącą w III RP kręgami, nazwijmy to, inteligenckimi oraz aspirującymi do tego miana. Potrzeba istnienia takiego wroga, uosabiającego ciemnogród i zagrożenie cofnięcia nas z drogi ku cywilizacji zachodniej, jest niezmienna. – redundantnie Maestro Elegantum wzmacnia swoją myśl.
Autor wiążąc neurasteniczny obraz inteligenckich kręgów z powszechnym odbiorem Jarosława Kaczyńskiego robi przeskok, stwierdzając Jarosław Kaczyński jednak zdaje się zupełnie nie rozumieć mechanizmu swej niepopularności. Jego odpowiedź wyczerpuje się stwierdzeniem: to robota mediów. Ludzie, wedle wizji Kaczyńskiego, po prostu ulegli czarnej propagandzie, którą uprawiają przeciwko niemu wpływowe gazety i rozgłośnie. Dlaczego kiedyś nie ulegali, a teraz akurat ulegli – tego pytania Kaczyński sobie nie zadaje. Właściwie, jest tutaj nie najlepiej powiązany splot przyczynowo-skutkowy, gdyż niepopularność Kaczyńskiego nie jest zwykłym przeniesieniem niechęci społeczeństwa do sfer pozostających poza nim lecz dosztukowaniem Kaczyńskiemu odpowiedniego wizerunku według klasycznej zasady „plujcie, plujcie a zawsze coś przylgnie”. Rzecz jasna, że skoro możliwe było proste przeniesienie społecznej niechęci do elit, to wypuszczenie mas przeciwko Kaczyńskiemu nie było wcale takie trudne.
Z tej diagnozy nie wynika nic poza ulewającą się czasami złością na dziennikarzy i demaskowaniem ich jako wykonawców poleceń obcego kapitału, względnie dzieci i wnuków KPP-owców. Jedyną odpowiedzią na ich knowania pozostaje zaś wiara w to, że zdrowa część narodu okaże się odporna na medialną manipulację, względnie przejrzy po jakimś czasie na oczy, konfrontując propagandę z rzeczywistością. – stwierdza autor, zawężając pole obrony środowisk opiniotwórczych. W tym miejscu, RAZ puszcza do nich oko, wyrzucając Kaczyńskiemu coś, co było jak najtrafniejszą jego diagnozą. Tak, to były rzeczywiście te główne filary sił irredenty, która poczuła się niepewnie i rozwijała przeciwnatarcie. Naród natomiast został tutaj potraktowany przez nie instrumentalnie, i gdy tylko okazało się, że odniosły one zwycięstwo, to natychmiast sojusznik ten został przez nie porzucony. Można wobec tego spodziewać się, że przejrzy on po jakimś czasie na oczy, konfrontując propagandę z rzeczywistością i przejdzie na drugą stronę. Wbrew pozorom nie musi to być aż takie science-fiction.
Autor powieści science-fiction utwierdza się w diagnozie lubienia nie lubienia Kaczyńskich stwierdzając, iż W tej wierze lider PiS krzepi się kilkoma dogmatami. Przede wszystkim zakłada, że popularność jego przeciwników musi się wreszcie załamać, a wtedy wyborcy będą musieli wrócić do PiS. Liczy też, iż kryzys przyniesie efekt pęknięcia propagandowej bańki. Autor widać nie zakłada znaczenia ruchów społecznych, które mają zawsze charakter przypływów i odpływów. To co spowodowało porażkę PiS było wywołane odpływem sympatii, jednakże charakter tego nie musi wcale być trwały. Platforma zyskała bowiem wyjątkowo duży kredyt zaufania, który im jest większy, tym szybciej wymaga spłacania. Nieudolność w tym oraz nakładający się na to kryzys grają tylko na korzyść Kaczyńskich oraz PiSu, gdyż znaleźli oni sobie bezpieczną przystań w opozycji, która jest obok głównego kierunku ruchów społecznych. Jarosław Kaczyński spokojnie oczekuje na podniesienie się fali powrotnej, by w odpowiednim momencie na nią się wspiąć i popłynąć do następnych wyborów.
Są to rachuby po większej części mylne. Ani siła kreowania przez media mód, ani odporność na nie społeczeństwa nie są tak wielkie, jak zdaje się sądzić prezes PiS. Jego polityka opiera się zaś na diagnozie nastrojów, która była trafna mniej więcej do roku 2005. Jednak to, co stało się w roku 2007, nie było wyjątkiem potwierdzającym regułę sprawdzoną w latach poprzednich, ale sygnałem zasadniczej, trwałej zmiany w – jeśli można to tak nazwać – mentalnym krajobrazie Polski. – wyrokuje ekspert Rafał A. Ziemkiewicz. Skąd jednak jest w nim taka ze swadą podkreślona pewność, iż akurat w Polsce w 2007 r. nastąpiła „trwała zmiana w ... mentalnym krajobrazie Polski”, to trudno ocenić. Sądzić można, że nastąpiło wyłącznie odetchnięcie establishmentu i elit po dwuletniej walce z oboma Kaczyńskimi, PiSem, Samoobroną i LPRem.
Ekspert Rafał A. Ziemkiewicz, rysuje nieco szkic swoich poglądów na tą rewolucyjną przemianę Polski, stwierdzając, Aby sprawę objaśnić, muszę odwołać się do tezy, której dla oszczędności miejsca nie będę tutaj udowadniał (liczne argumenty przedstawiłem w swoich książkach): w Polsce obserwujemy mniej więcej te same procesy, co w innych krajach mających za sobą długotrwały okres pozbawienia wolności, zmuszonych do formowania struktur nowoczesnych w warunkach skolonizowania, zaboru, niesuwerenności. Tak, co do tego ostatniego, że Polska ma „za sobą długotrwały okres pozbawienia wolności, zmuszona do formowania struktur nowoczesnych w warunkach skolonizowania, zaboru, niesuwerenności”, to ma on rację. Azaliż jednak, czego już nie dopowiada, to wszystkie obecnie wzorcowe dla Polski struktury się łamią, nawet „uświęcony” przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, tzw. konsensus waszyngtoński, podług którego krojona była polityka balcerowiczyzmu, a czego najżywszą emanacją w Polsce jest obecnie ugrupowanie wyrosłe na fundamencie Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Unii Demokratycznej, Unii Wolności i liberalnej części Akcji Wyborczej Solidarność. To były bowiem formacje stanowiące „struktury uderzeniowe” balcerowiczyzmu, któremu dzisiaj trudno jest znaleźć epigonów nawet w takich strukturach jak MFW, Bank Światowy tudzież Rezerwa Federalna, sięgające po instrumenty gmerania widzialną ręką urzędnika przy gospodarce, tj. zła wszelakiego neoliberalizmu utopijnego. Sądzić można by, że i tutaj autor wykaże swoje „zero zdziwień”, tak u niego powszechne.
Jedną z charakterystycznych cech takich krajów jest nasilenie wrogości pomiędzy elitą a "prostym ludem". Ów podział nakręca wzajemną wrogość trwającą wiele pokoleń – z jednej strony elita, zapatrzona w metropolię, gardzi miejscowym ludem, i zarazem się go boi, widząc w nim groźną dzicz. Z drugiej strony lud, nienawidząc swej elity, zarazem jej zazdrości. – basuje dalej autor. Jednakże nie kwapi się on dostrzec, iż w sytuacji, gdy już jawnie, tzw. establishment i elity uprawiają gangsterkę, to oznacza to utratę przez nie instynktu samozachowawczego, który wydawałoby się powinien ową elitę szczególnie charakteryzować. Ciekawe jest, że owa elita, która wytrząsa się na ową dziczą w przypadku żądań przywrócenia Funduszu Alimentacyjnego nie dostrzega swojej śmieszności, gdy roszczeniowo, partykularnie i zajadle broni korporacyjnego przywileju podatkowego w postaci utrzymania 50. proc. kosztów uzyskania przychodów w umowach o dzieło w związku z prawami autorskimi, i to nie przypomina w żaden sposób żądań Leppera dotyczącymi dopłat do biopaliwa. No, ma się rozumieć, że taka mimikra nie może zostać zauważona.
Dalej RAZ kontynuuje syreni śpiew nad moralną kondycją Polaków, stwierdzając W Polsce mieliśmy szansę wyrwania się z tego splotu wzajemnej zawiści, podejrzliwości i pogardy. W sferze symboli – a jest to w polskiej debacie publicznej sfera najważniejsza, jeśli nie jedyna – dawał taką możliwość etos "Solidarności" realizujący romantyczne marzenie o zjednoczeniu narodu przeciwko wspólnemu wrogowi. Wszelako anonimizując swój podmiot liryczny w zawoalowany sposób daje znać, że my jako naród zaprzepaściliśmy dziedzictwo jednego z najpiękniejszych ruchów narodowych, jakim była „Solidarność”, wskutek wzajemnej zawiści, podejrzliwości i pogardy. Wspiąłby się jednak Maestro Elegantum na wyżyny swojego kunsztu i przypomniał o tym, kto pierwszy rozpoczął sarkania, iż „Polacy nie dorośli do demokracji”, to być może jego wizja byłaby tutaj precyzyjniejsza. Z drugiej z kolei strony owe masy miały w pełni uzasadnione prawo prezentować taki swój stosunek do zmian po 1989 r., gdyż cały bezbrzeżny rozmiar PRL’owskiego draństwa nie został do tej pory osądzony i ukarany, więc dla owych mas komunikat jest prosty – „Państwo się z wami nie liczy.” RAZ, jako były pracownik krajowego biura kongresowego amerykańskiej Partii Republikańskiej i wydziału prasowego jej stanowych struktur w Seattle, musi zdawać sobie sprawę z tego, iż już w 1792 r. Senat Stanów Zjednoczonych Ameryki wszczął śledztwo w sprawie pokonania oddziałów amerykańskich przez „rdzennych Amerykanów” w bitwie na terytorium północno-zachodnim. A tak właściwie chodziło o zbadanie szeregu różnych nieprawidłowości ówczesnej administracji w związku ze zdarzeniami wojennymi i okołowojennymi. W późniejszych czasach takich postępowań było coraz więcej. Czy ktokolwiek wówczas rwał sobie włosy z głowy i wołał, że w Stanach dzieje się coś co wskazywałoby na wzajemną zawiść, podejrzliwość i pogardę wśród Amerykanów? Można by od miłośnika Ameryki coś na ten temat się dowiedzieć.
Niestety, już pierwsze miesiące wolności pokazały, iż "wszystko była podła maska, farbiona jak do obrazka". Mit "Solidarności" zastąpiony został nowym podziałem na "my i oni" wyznaczonym przy Okrągłym Stole – podziałem, w którym z jednej strony znalazły się "reformatorskie elity z obu stron historycznej barykady", z drugiej zaś odrzuceni. – autor kontynuuje swój śpiew syreni. Nieco się jednak myli w swojej diagnozie, gdyż to, co nazywa „mitem” z czasem zaczęło podlegać próbie charakteru. Zaś w gruncie rzeczy daje się to wpisać w zwykły proces zmian społecznych po każdym okresie, tzw. Wielkiego Przełomu. Tak się zresztą działo w każdej epoce historycznej, kiedy takie procesy zachodziły.
Propaganda "reform" i "transformacji ustrojowej" rychło zepchnęła do tej kategorii całą ogromną rzeszę Polaków pozbawionych przez "transformację" oszczędności, życiowego bezpieczeństwa, a przede wszystkim, co wbrew pozorom jest ważniejsze od spraw materialnych, poczucia sensu historycznych wydarzeń, w których uczestniczyli. – z sensem RAZ zauważa. W tym się bowiem lokują trzy kategorie skutków. Pierwsza, polegająca na tym, że Polacy nie dość twardo wymuszali oczekiwany przez nich kierunek zmian. W takiej sytuacji Polacy wykazywali daleko posuniętą względem nich inercję. Sądzić można, że raczej chodziło w tym przypadku o formowanie sobie przez nasz naród różnorakich mikro-ojczyzn, wewnątrz których możliwe było osiągnięcie względnej autonomii. Przeciętny Polak był wtedy zajęty swoimi własnymi problemami życiowymi, i wystarczało jemu, że nikt jego wieczorem bądź nad ranem nie wygarnia do „suki”, nikt jemu nie kontroluje rozmów telefonicznych zaś o tym, co może robić, to na szczęście nie decyduje już trep z komitetu zakładowego partii. Zresztą nawet tę „Gazetę Wyborczą”, to kupował dla ogłoszeń drobnych, prognozy pogody, wiadomości sportowych itp. rzeczy, a nie po to, by kontentować się głębią przemyśleń krajowych i zagranicznych autorytetów. Druga kategoria skutków brać się może stąd, że przeciętny Polak w coraz większym stopniu zaczął weryfikować sobie autopostrzeganie siebie na tle całego okresu PRL’u a szczególnie jego schyłku, i zaczęło do niego docierać, że jego heroiczność to w najlepszym razie dobrze opakowana legenda, której wartość rynkowa nie jest niestety najwyższa. Co innego wobec tego zaczęło się liczyć, a tym czymś były zakonserwowane w PRL’u mechanizmy radzenia sobie z trudnościami, które, wyposażone w atrybuty nowej rzeczywistości, można było z powodzeniem wykorzystać. Historia została na tyle zinstrumentalizowana, że wyciągano zeń wyłącznie to, co było użytkowe w nowych czasach. W rzeczy samej „styropian” dość szybko zaczął się dewaluować, zaś proces ten rozpoczął się już w I poł. lat 80.tych. Niewielu było więc takich, którzy zgłaszaliby swoje roszczenia do tej masy spadkowej, która, jak zaczęło później wychodzić, jest gdzieniegdzie obciążona niezbyt dumnymi zaszłościami. Trzecia kategoria, będąca pochodną dwóch poprzednich, wywoływała ucieczkę Polaków od owych zaszłości, nie pozwalając na wskrzeszenie sierpniowego ducha „Solidarności”, zaś sprowadzała się do schronienia się w swoich mikro-ojczyznach i zaakceptowania rzeczywistości, w której sednem jest powierzchowność, walka o materialne przetrwanie i jakakolwiek pustka wizji i misji państwa oraz społeczeństwa. W ten sposób wykształcił się amorfizm społeczny, który był umiejętnie podsycany przez prokonsumpcyjny pęd wyposzczonych, przez blisko pół wieku socrealistyczną „ascezą”, mas społecznych. Kto nie był dość cwany to tracił.
Opisane wyżej postkolonialne rozdarcie pomiędzy elitą, przypisującą sobie modernizacyjną misję oraz pogardzaną masą, ostatecznie stało się faktem podczas wojny na górze. Propagandowy jej wymiar wyglądał następująco: z jednej strony inteligencja i ludzie nowocześni, odpowiedzialni, popierający Mazowieckiego, z drugiej "osoby niewykształcone, starsze i z mniejszych ośrodków", popierające Wałęsę. Ta myśl autora jest również sensowna, jeśli wziąć pod uwagę, że w społecznym odbiorze „wojna na górze” była pierwszym jawnym starciem „buldogów pod dywanem”, mało, w gruncie rzeczy, obchodzącym społeczeństwo. Same zaś demonstracje z paleniem kukły Wałęsy na czele były przez masy społeczne odbierane jako walki frakcyjne wewnątrz „onych”, które kłóciły się o dostęp do fruktów i konfitur władzy, a więc do czegoś do czego społeczeństwo zostało odizolowane. Polak ma się rozumieć mógł się pośmiać z karykaturalnego obrazu Wałęsy i Niesiołowskiego, który był im obu przypisywany przez elity, lecz ni w ząb nie rozumiał instrukcji 0015, którą Kaczyński mu pokazywał, gdyż nie był wówczas wystarczająco nauczony jej znaczenia. Prawdopodobnie nawet dzisiaj niezbyt rozumie tego, czym owa instrukcja w istocie była.
Mimo że tak naprawdę mniej więcej połowa inteligencji zagłosowała wówczas na Wałęsę (tylko wśród dziennikarzy Mazowiecki wygrał prawie 8: 1), podział ten się przyjął i ugruntował. Ówczesne zaprzepaszczenie symbolicznego dziedzictwa "Solidarności" i antypeerelowskiego oporu jest jedną z największych win zarówno najbliższych doradców, a potem najbardziej zawziętych wrogów Wałęsy, jak i jego samego. – ekspert robi tutaj pośrednio przytyk Kaczyńskim. Chciałoby się jednak wiedzieć, jakie są post-KSSKORowców zasługi w zaprzepaszczeniu symbolicznego dziedzictwa „Solidarności” i antypeerelowskiego oporu. I jak to ROAD głosował przeciwko odebraniu SdPR majątku po dawnym PZPRze. Dlaczego ponad połowa inteligencji chciała głosować na Wałęsę a nie na Mazowieckiego? Ano, może właśnie z tej przyczyny, że wpływ na to mogło mieć takie głosowanie w sprawie majątku po b. PZPR.
Emocjonalny podział na światłe elity i ciemny lud przez długi czas nakładał się na historyczny podział pomiędzy PZPR a "Solidarnością"; efektem tego było wpisanie do katalogu dystynktywnych cech ciemnogrodu antykomunizmu. Stopniowo okazywał się jednak bardziej znaczący, aż w chwili rozpadu mitu III RP – po aferze Rywina – okazał się najważniejszym, do którego należało dostosować spór polityczny. – tak i ten podział był podsycany. Jednakże ekspert nie tłumaczy tego, że owe elity miały przez wiele lat autentyczny monopol w postaci jednej gazety post-solidarnościowej.
Wówczas to, utraciwszy (wskutek upadku SLD) dotychczas niosące go hasła dekomunizacyjne, Jarosław Kaczyński dokonał wyboru politycznej strategii, która przyniosła mu sukces w roku 2005 i doprowadziła do obecnego upadku: postanowił osią sporu z konkurencyjną partią postsolidarnościową uczynić starcie "Polski socjalnej" (to niefortunnie peerelowskie określenie zastąpił szybko "solidarną") z "Polską liberalną". Czyli wejść w rolę trybuna ludu i pogromcy elit wyobcowanych z narodu oraz niesprawiedliwie uprzywilejowanych materialnie kosztem ogółu. – nienajlepiej rozpoznaje ekspert tło całego procesu. Otóż, w trakcie 5-10 lat przed 2005 r. zaczął ujawniać się klasyczny „błąd systemowy” polegający na odkrywaniu bądź to przez sejmowe komisje śledcze bądź w inny sposób kulis sprawowania władzy (oraz różnych koterii, klik, sitw itp.) i powiązań formalnych oraz nieformalnych, a także zaczęły ujawniać się (wskutek energiczniejszej pracy IPN’u) różnorakie świństwa i draństwa tych, którzy zagwarantowali sobie nietykalność w tym obszarze. Ów „błąd systemowy” spowodował osłabienie sił, które Jarosław Kaczyński właściwie zidentyfikował jako, tzw. „Polska liberalna”.
Ekspert, zdając sobie sprawę z nienajlepiej dopracowanej tezy poprzedniej, robi karkołomny wywód, iż Był to wybór narzucający się. Od zarania III RP drogą do sukcesu politycznego było odwołanie się do antyelitarnych emocji prostego Polaka. Wchodząc w rolę rzecznika niezadowolonych Kaczyński załatwiał sobie poparcie antyliberalnej większości i uderzał Tuska oraz Rokitę w ich najczulszy wówczas punkt, podkreślając ich bliskość do pozycji symbolizowanych przez znienawidzonego Balcerowicza. Ma się rozumieć, że przeciętny Polak miał za co nie nawidzieć Balcerowicza oraz ogólnie rozumianą formację liberalną lecz nie z powodu swojej jakoby antyelitarności lecz dlatego, że koszty terapii szokowej przewyższały zdolności do ich ponoszenia przez zubożałe, po kilkudziesięciu latach socjalizmu realnego, społeczeństwo, które zostało dodatkowo zmasakrowane szokiem w latach 1989-1992. Sama zaś istota elitarności (względnie anty-) była tutaj kwestią całkowicie wtórną bądź entorzędną.
I toż właśnie to Dopóki emocje Polaków, którzy w III RP czuli się pokrzywdzeni i oszukani, pozostawały najwyraźniejszym rysem całościowego profilu psychologicznego Polski, zajadłe ataki salonu nie tylko Kaczyńskiemu nie szkodziły, ale wręcz zdawały się zwiększać jego popularność. Mało który z salonowych publicystów chce dziś pamiętać, jak jeszcze dwa, trzy tygodnie przed ostatnimi wyborami rwali sobie włosy z głowy nad nieskutecznością LiD oraz Platformy i wypisywali pełne jadu epistoły, że w "tym kraju" ludzie są tak nienawistni wobec elit, że odwołujący się do ich frustracji Kaczyńscy będą tu wygrywać zawsze. było skutkiem ubocznym piętnastoletniego drenowania Polakom kieszeni i ich majątku, który elity rozzuchwalał coraz bardziej, gdyż one to w istotnym stopniu korzystały z tego drenażu, zaś przy tym stawały się opryskliwe, aroganckie, wbite w pychę i butę, cyniczne i prowokatorskie. Zaś jeszcze w przededniu wyborów w 2007 r. wpadły w amok, znamionujący pozostawanie w syndromie oblężonej twierdzy, który prowadził ich do zachowań neurastenicznych. To było wręcz opętanie antykaczyzmem. Powiedzieć można inaczej – Pełne Opętanie – dla lepszego obrazu.
Przegrana po kampanii dokładnie kopiującej tę sprzed dwóch lat (skorumpowany salon kontrolowany przez szemranych biznesmenów, straszenie prywatyzacją szpitali etc.) była zapewne dla PiS szokiem, ale można było przejść nad nią do porządku dziennego, pocieszając się, że w liczbach bezwzględnych partia nawet zyskała nowych wyborców, że przegrana była skutkiem niefortunnej debaty i – jakżeby – zmasowanego ataku mediów. Racja była szokiem, gdyż szokować musiało to, ilu ludzi dało się w pełni opętać neurastenicznością antykaczyzmu, jednocześnie nie zdających sobie sprawy z tego, że tak jak po każdym przedawkowaniu dragów bądź alkoholu skutki uboczne okazują się być tym gorsze im więcej zostało skonsumowanego środka stymulującego. Ma się wrażenie, że w dalszym ciągu masy opętane narkotykiem antykaczyzmu są pod jego silnym działaniem lecz wcale to nie oznacza, że w przyszłości szok głodowy, który będzie musiał nastąpić, będzie łatwiejszy do przejścia. Aldous Huxley w „Nowym wspaniałym świecie” daje arcygenialny opis takiego narkotycznego transu.
Prawdziwą katastrofą nie były jednak przegrane wybory, ale to, co stało się już po nich; spadek sondaży na łeb na szyję. Katastrofa ta nie została do dziś przyjęta do wiadomości: Kaczyńscy i pozostali przy nim działacze wypierają rzeczywistość wciąż tymi samymi frazesami o niewiarygodnych sondażach i wrogich mediach. Nie jest to trafny opis, gdyż to co z niego wynika, to raczej konstatacja tego jak głęboko narkotyk antykaczyzmu wniknął w umysłowość olbrzymich mas społecznych, które znajdują się w fazie przed wstrząsem głodowym, kiedy przyczyna aplikowania jemu kolejnych dawek środka zaniknie. Kaczyńscy i pozostali przy nich działacze oczekują teraz tego momentu, gdy działanie tego narkotyku w masach społecznych osłabnie i znajdą się one na etapie przewartościowywania swojej postawy.
Tymczasem wybory roku 2007, jak już pisałem, były znakiem zasadniczej zmiany w tym, co nazwałem tu "profilem psychologicznym" Polski. Jak każda poważna zmiana, tak i ta ma wiele przyczyn. Jedną z ważniejszych jest wejście w życie publiczne pokolenia, które ukształtowało się już w III RP. Pojawienie się przy urnach 3 milionów nowych wyborców, głównie młodych i wielkomiejskich, nie mogło nie zmienić politycznego pejzażu. Również ten opis nie jest trafny, gdyż owe 3 miliony nowych wyborców, głównie młodych i wielkomiejskich, to była ta najpotężniejsza fala jak najbardziej podatna na działanie narkotyku antykaczyzmu, która będąc całkowicie jałowa, jeśli chodzi o doświadczenie i mądrość życiową, o trwałość poglądów i przekonań szybko może stać się zarzewiem odwracającej się fali, dostrzegając z czasem pustkę oferty obozu zwycięskiego.
Poza tym w ciągu kilku lat po wejściu Polski do UE podniósł się, nie tylko z tej przyczyny, bardzo wyraźnie poziom życia, znacząco wzrosło poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia. Ustawiając się w 2005 roku na pozycji rzecznika niezadowolonych, Kaczyński mógł sądzić, że bierze w żagle wiatr, który tak jak był silny przez ostatnich kilkanaście lat, tak będzie go niósł jeszcze co najmniej drugie tyle. Tymczasem już dwa lata później wiatr ten bardzo osłabł. Owe wyraźne podniesienie się poziomu życia oraz znaczący wzrost poczucia bezpieczeństwa i zadowolenia trudny jest do odnalezienia nawet w sondażach, co potwierdza odpływ ponad 2 milionowej fali emigrantów, którzy tracili sens życia w państwie, w którym rozwarstwienie społeczne jest jednym z najszybciej postępujących w Europie. Stąd też Kaczyński słusznie diagnozował, że przywrócenie owych szans będzie możliwe wyłącznie wtedy, gdy państwo odzyskane zostanie dla jego obywateli, jednakże to jego przesłanie zostało całkowicie zagłuszone w coraz bardziej narastającej kakofonii wrzasków dochodzących z oblężonej twierdzy.
Jest znowu kolejna nietrafna diagnoza autora, gdy twierdzi, że Do roku 2005 dominującą emocją Polaków było niezadowolenie przekładające się na chęć ukarania elit politycznych. Po tej dacie wyraźnie ono słabnie, niezadowoleni oczywiście nie znikają, ale słabiej niż dotąd mobilizują się przy urnach wyborczych. Rośnie natomiast w siłę grupa, którą nazywam tu aspirującymi. Emocją dominującą staje się chęć dorabiania się, awansu – zarówno indywidualnego, jak i cywilizacyjnego, kojarzonego z Europą. Owi niezadowoleni po prostu z Polski zaczynają uciekać a ci, którzy w niej zostają są coraz bardziej zagłuszani narastającym tumultem oblężone twierdzy. Są też tacy, którzy błędnie nazywani „aspirującymi” szukają możliwości skorzystania z powstałego rozprzężenia systemowego, które nastąpiło po kilkunastu miesiącach rządów PiSu. Tutaj grupa ta wykazała niezwykłą elastyczność w przeorientowaniu się na wzrastającą w siłę masę coraz bardziej dającą się opętać narkotykiem antykaczyzmu. Owe zaś dorabianie się i ów fetyszyzowany awans do kręgu kulturowego ulegającego coraz szybszej degeneracji był wyłącznie rentą orientowania się na siłę będącą w swojej istocie kontrrewolucją względem polityki Kaczyńskich i rządzącego PiSu.
Dalej rysuje się kolejna nietrafna diagnoza autora, gdy stwierdza, że Kaczyński świadomie wybrał rolę trybuna niezadowolonych, pogromcy elit, a po części także eurofoba (choć niekonsekwentnego). Po przegranych wyborach zaś, zamiast zawracać, jeszcze bardziej się w tym uskrajnił – dalekosiężna wizja, jaką można wyczytać z jego wypowiedzi, zakłada odsunięcie całej w ogóle polskiej elity i zastąpienie jej jakąś nową, którą wyda z siebie zdrowa część narodu dzięki swoim szkołom, swoim mediom i swojej kulturze. Mianowicie, Jarosław Kaczyński sam zresztą wywodzący się z owych elit, dostrzegał od dawna ich nie najlepszy charakter, i to nie obwijając w bawełnę, a więc nie robiąc tego w czym się one niesłychanie lubują, od dawna głosił. W tym zatem był autentyczny, i jako polityk doświadczony wiedział w jakie czułe punkty elit uderza, by bądź to zmusić je do refleksji nad sobą bądź też do ich przekształcenia. Samo zaś formułowanie myśli o jakimkolwiek uskrajnieniu jest nie zrozumieniem tego, że elity dokonując autoizolacji same de facto się uskrajniają, gdyż ich rolą jest umieć słuchać społeczeństwo i zgodnie z jego wolą tak kierować państwową nawą, by nie wywoływało to zbytnich wstrząsów. Elity jednak żyją w przekonaniu o swojej nieomylności, głuche i ślepe na sygnały zwrotne płynące w ich kierunku, a więc okazujące nieudolność w zarządzaniu tak skomplikowanym organizmem jak państwo i społeczeństwo. Kaczyński to dostrzega, i jako propaństwowiec podejmuje próby zmiany tego stanu rzeczy, jednakże ciągle w tym trafia na opór ze strony skostniałych struktur establishmentu, klasy politycznej i elit. W związku z tym, rzeczą normalną jest, że każde jego działanie na tym polu, gdy elitom nie chce schlebiać, musi zostać przez nie odebrane jako występowanie w roli trybuna niezadowolonych, pogromcy, a także po części eurofoba.
Mniejsza o realizm tej wizji; wybierając taką postawę, Kaczyński nie tylko przestał mieć aspirującym cokolwiek do zaoferowania, ale wręcz zadeklarował się jako ich wróg – i tym samym ich w stopniu poprzednio niespotykanym zmobilizował. Aspirujący bowiem nie mogą chcieć zniszczenia elit, skoro marzą o dołączeniu do nich. I z tą myślą Maestro Elegantum można się zgodzić o tyle, o ile ci aspirujący właśnie dążą do dalszej petryfikacji skostniałych struktur społecznych, a przede wszystkim samych elit, gdzie podporządkowując się dworskiemu rytuałowi i celebrze będą kształtowali sobie możliwości sięgania po dobrobyt niezależnie od kosztów z tym się wiążących. Kaczyński jedynie zda się twierdzić, że nie zgadza się na funkcjonowanie struktury społecznej, która za swój paradygmat przyjmuje zasadę „cel uświęca środki” określającej uniwersalny socjotyp, tzw. „aspirujących”.
To dołączenie oczywiście znacznie łatwiej może się dokonać w sposób symboliczny niż rzeczywisty. Skoro główną cechującą elitę emocją jest silnie przeżywana pogarda dla motłochu, uosabianego przez antybohatera, to dzielenie wspólnej nienawiści do szwarccharakteru daje aspirującym poczucie przynależności do niej, a więc poniekąd spełnienia aspiracji. Tak, i to właśnie opisuje tę zasadę „cel uświęca środki”, która sama w sobie jest infantylnie krótkowzroczna i rzeczywiście jako taka szkodliwa dla samych elit.
Donald Tusk i jego partia dostrzegli zmianę. Wyciągnęli też wnioski z wielu zjawisk poprzednich lat, w tym z kariery Andrzeja Leppera, która zresztą była łudząco podobna do kariery Władimira Żyrinowskiego. Obie one pokazały, że tam, gdzie duża część społeczeństwa żywi do kogoś niechęć, częste i jak najbardziej brutalne atakowanie tej znienawidzonej osoby zupełnie wystarcza, by zyskać poparcie. Otóż Donald Tusk z zasady „cel uświęca środki” uczynił najwyższą cnotę, tzw. obywatelskości, która to zasada bezbłędnie przejęła całą retorykę zwalczanego szwarccharakteru do niego zresztą upodabniającą. W istocie, rzeczywiście, było to nieomal zagranie na nie najwyższych instynktach tej części społeczeństwa, na której obóz prący do władzy chciał się oprzeć. Mimo wszystko trudno jest to określić jako „aspirowanie”. Raczej jest to wykreowanie instynktów stadnych mających na celu postępowanie zgodnie z zasadą naczelną, iż „cel uświęca środki”.
Przeciętny wyborca Samoobrony z okresu jej największej popularności nie liczył bynajmniej, że Lepper poprawi jego los, wystarczała mu wiara, że on "im" dołoży. Wysunięcie na medialny front Niesiołowskiego i Palikota oraz posłanie większości działaczy do sekundowania im w obelgach było oczywistą konsekwencją udowodnionego przez Leppera faktu, że chamstwo i brutalność się w Polsce sprawdzają. I to też potwierdza moje wnioski powyższe.
Ciekawe jest, że jak na razie symboliczne zaspokojenie potrzeb wydaje się aspirującym wystarczać. Świadczy to, że przynajmniej na razie poczucie dołączenia do elit, jakie daje "antykaczyzm", jest w stanie zastąpić młodemu Polakowi rzeczywisty awans. Czy jednak znaczy to, że przestał on o nim marzyć, czy tylko, że nadal wierzy, iż będzie miał otwartą drogę? Ciekawe jest też i to, czy nie dozna ów „aspirujący” olśnienia, że został wykorzystany jak dziecko w brutalnej walce o władzę, zaś on sam jest już dłużej do niczego nie potrzebny, jest kulą u nogi, piątym kołem u wozu, kwiatkiem do kożucha, a tak właściwie, to musiał się mylić dołączając stadnie do intensywnego „flekowania” Kaczyńskich i PiSu, i za sporo sobie z tego tytułu obiecywał?
Jeśli Internet jest jakimś źródłem wiedzy o Polakach, to zdaje się wskazywać, że im więcej czasu mija od oddania przez PiS władzy i im mniejsze jest sondażowe poparcie dla partii tudzież szanse na reelekcję prezydenta, tym silniejsze są związane z nimi emocje negatywne. Jak ten fakt rozumieć? Myślę, że intensywność szydzenia z Kaczorów jest sposobem rozładowywania irytacji wynikającej z rozczarowania – na razie jeszcze przeważnie wypieranego – niespełnieniem przez PO nadziei na awans. Lecz, tak naprawdę, jest to tylko chwilowe, ponieważ zapał do „flekowania” może kiedyś wyparować lub się pojawić po to, by odegrać się na tych, którym owy „aspirujący” przestanie być potrzebny. A tego interesanta, to raczej PO nie ma na liście „w kolejności do odśnieżania”, gdyż był on tylko na moment użyty jako „mięso wyborcze”, obecnie już coraz mniej użyteczne.
Bo, pamiętajmy, to właśnie awans jest główną emocją aspirujących, a antykaczyzm jedynie jej pochodną. Sytuacja Tuska nie jest więc wcale tak dobra, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Przyjęty przez niego styl przywództwa – słabego i miękkiego – opiera się na zaspokajaniu, w zamian za poparcie, oczekiwań korporacji i lobbies. Tych zaś żywotnym interesem jest właśnie utrzymanie w Polsce systemu, w którym awans, sukces są na różne sposoby reglamentowane i zastrzeżone dla "swoich". I to jest faktycznie problem albowiem „żyleta”, jak ta siedząca podczas nieszczęsnej telewizyjnej debaty Kaczyński – Tusk, raczej nie zna się na konwenansach i salonowej gadce, więc jakiekolwiek nieporozumienie na linii Platforma – doły wyborcze może przez te ostatnie zostać nienajlepiej odebrane. W końcu też i elity nie będą chciały już dłużej siedzieć w „jednej paczce” z typami z „żylety”, choćby nawet i „aspirującymi”, i będą chciały się jak najbardziej dystansować od tych ostatnich. Niestety może tutaj wyniknąć problem, gdyż owi nowi „lokatorzy” w tej „paczce” mogą nie chcieć za bardzo z niej wyjść, zaś ich sposoby wyrazu są dalekie od jakichkolwiek zasad bon tonu. Owe elity, by swoją oblężoną twierdzę obronić, miast podjąć rzeczowy i kulturalny dialog oparły się na najemnym „wojsku” hord barbarzyńskich, które do siebie zaprosiły będąc w stanie upojenia narkotycznego i nie będąc zdolne do zdroworozsądkowego przewidywania skutków.
Za skutecznym symbolicznym spełnieniem oczekiwań aspirujących po prostu nie może więc pójść ich spełnienie rzeczywiste. A jak długo się uda utrzymać stan, w którym wyborcy zadowolą się samymi pozorami? Zwłaszcza w warunkach spowolnienia, które uczyni wszelki awans jeszcze trudniejszym i jeszcze ściślej reglamentowanym przez rozmaite sitwy – i w chwili, gdy zatkał się wentyl, jakim w ostatnich latach była emigracja? I to też pokazuje, że elity zasilone „typami” z „żylety”, choćby nawet i „aspirującymi”, nie są obecnie w komfortowej sytuacji tym bardziej, że apetyty owych „typów” zostały niepomiernie rozbudzone, zaś elity nie za bardzo mają możliwości ich zaspokojenia. W gruncie rzeczy jest to zarazem smutne jak i komiczne, że do żyrowania szansy na swoje zwycięstwo elity sięgnęły po taki – nomen omen – rezerwuar wsparcia wyborczego, który tym razem nie będzie zagrażał im z zewnątrz lecz jak najbardziej z wewnątrz jako coraz bardziej natrętny i coraz bardziej opryskliwy sojusznik. To też daje asumpt do zastanowienia się nad faktyczną kondycją elitarności owych elit, które tracąc rozsądek postąpiły krótkowzrocznie i instynktownie.
Powrót do władzy Kaczyńskiego wydaje się dziś równie nieprawdopodobny jak powrót Leppera – nie dlatego, żeby pozyskanie aspirujących nie było w ogóle możliwe, ale wymagałoby to giętkości i wizerunkowej zręczności, której prezes PiS i jego brat wydają się całkowicie pozbawieni. Ale to, że gdzieś za rok wspomniani na wstępie kabareciarze z powrotem zamienią w swoich witzach Kaczorów na Tuska wydaje mi się pewne. I to jest najlepsze przesłanie Rafała A. Ziemkiewicza. Daje się to czytać jako wskazówkę dla Kaczyńskich i PiSu do dokonania pewnych wewnętrznych przekształceń, które tym razem stworzą nową szansę na powrót do władzy, lecz w całkiem nowych warunkach. I to też wywołuje w elitach, establishmencie i innych lepkich rączkach, tę furię, że „ten najlepiej kwacze, który kwacze ostatni”. I za to lubimy nie lubić Kaczyńskich. :)
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. Witam i gratuluję
Krzysztof Jaworucki (krzysztofjaw)