Po wysłuchaniu wczorajszej dyskusji publicystycznej w jednej ze znanych, prywatnych rozgłośni radiowych, można było odnieść wrażenie, że dla elit tworzących w Polsce grupę, która składa się na tzw. „Postępowy Salon”, największym zagrożeniem demokracji i porządku są wybory i dopuszczające głos społeczeństwa procedury decyzyjne.  Jeden z uczestników rozmowy w studio powiedział nawet, że idea powszechnych wyborów jest kompromitująca i ośmieszająca dla tych co ją proponują.

 
Celowo na razie nie piszę, o co chodzi, bo przecież nie ma to dla tej konkretnej sprawy najmniejszego znaczenia. Zastanówmy się głęboko czy za demokratę można uznać osobę, dla której procedury wszędzie uznawane za fundament demokracji są „kompromitujące” i „odrażające”? Moim zdaniem absolutnie nie. Co więcej, w moim odczuciu lęk przed społeczeństwem jest oznaką wyznawania idei całkowicie sprzecznej z demokracją i wolnością, jest jakimś zakamuflowanym totalitaryzmem. Dlaczego o tym piszę? Otóż w miarę zbliżania się wyborów europejskich coraz więcej mówi się i pisze o podstawach prawnych funkcjonowania Unii Europejskiej, Traktacie Lizbońskim i pomysłach na dalsze funkcjonowanie tej organizacji. Mimo swoich prawicowych poglądów jestem zwolennikiem głębokiej integracji, nawet tak głębokiej, że oznaczałaby ona stworzenie europejskiej armii, rządu i stanowiska prezydenta UE. Oczywiście nie od razu, stopniowo i z poszanowaniem tradycji poszczególnych państw składających się na Unię, z zachowaniem zasad solidarności i pełnego zaufania. Okazuje się jednak, że  przekonania osób myślących podobnie do mnie są oznaką „ciemnogrodzkiego wstecznictwa” i dążenia „potajemnego zniszczenia UE”. Dlaczego? Bo dla mnie dalsza integracja ma jeden, podstawowy warunek: UE musi stać się instytucją naprawdę demokratyczną a wszystkie jej ciała powinny pochodzić z powszechnego wyboru. Uważam, że tylko dając obywatelom Europy poczucie realnego wpływu na struktury tej organizacji można jej zapewnić harmonijny rozwój. Skąd się zatem bierze wściekłość niektórych, szczególnie polskich komentatorów, kiedy słyszą podobne pomysły? Mam takie wrażenie ze europejskie i polskie lewicowe elity, zwłaszcza te „integracyjne” skupione u nas wokół postkomunistycznej lewicy i Adama Michnika, tak naprawdę wcale nie chcą demokracji, a tym bardziej demokratycznej Unii Europejskiej. Projekt budowy Wspólnej Europy traktują oni, jako dziejową szansę na zbudowanie czegoś, co określić można „dyktaturą autorytetów”. Nowy system miałby „zrzucić” ze zwykłych ludzi nieciekawe obowiązki i niepotrzebnie frapujące wyzwania. Wszak obywatele polityką się nie interesują, wolą spędzać czas na zaspokajaniu przyziemnych, ale znacznie bardziej ogłupiających instynktów i potrzeb. Przecież w gruncie rzeczy obecna kadra UE, poza parlamentem europejskim, który w rzeczywistości ma niewielkie kompetencje, w całości pochodzi z nadania, nominacji i kooptacji. Konkursy są organizowane tylko na podrzędne stanowiska a reszta gremiów jest wybierana na zasadzie porozumienia ponad głowami obywateli Wspólnoty. Niektórzy mogą twierdzić, że to rozbudowana demokracja przedstawicielska. Problem jednak w tym ze gdyby odnieść te procedury na system Polski, to wyglądałoby to tak jakby w Polsce jedynymi wyborami, które mogłyby się odbyć, byłyby wybory do rad gmin, a te już z własnych gron wybierałyby kolejne kręgi, które z pośród siebie formowałyby inne instytucje. Obywatele UE nie mają żadnego wpływu na to, kto zostaje szefem Komisji Europejskiej (bo to nie Parlament Europejski a swobodnie i bez konsultacji z nikim przedstawiciele państw dogadują się, kto ma nim zostać). Parlament tylko raz przyczynił się do odwołania KE, ale wcale nie jest oczywiste, że uda się to znowu. Zwolennicy Traktatu Lizbońskiego mówią, że to krok w kierunku dalszej integracji. Ja się z tym zgadzam, tyle, że chodzi tu o integrację rozumianą w sposób opisany powyżej. Kontrola społeczna nad instytucjami UE nie zwiększa się, wręcz przeciwnie. Niektórzy nawołują do rezygnacji z referendów, – które rzekomo, jako niezrozumiałe dla obywateli tylko przeszkadzają. Widać to było wyraźnie u nas, kiedy krajowe „oświecone elity” przez wiele miesięcy ośmieszały ideę głosowania powszechnego nad Traktatem Lizbońskim. Dziś obywatele nie rozumieją traktatów, jutro będą za głupi, aby wybierać parlamenty i samorządy…
 
Proszę zobaczyć jak nasze media traktują Duncana Ganleya. Robi się z niego głównego eurosceptyka, podczas gdy on proponuje nic innego jak po prostu „demokratyzację” Unii. Elity boją się utraty kontroli nad organizacją, która miała nieść oświecenie i postępowe idee. Durne narody mogłyby próbować urzeczywistniać wizje, które zdaniem „autorytetów” są wsteczne, niepostępowe i niewystarczająco otwarte. Stąd też wściekły atak na, Ganleya, który mimo wad, nieostrożności i błędów (jakim było choćby oparcie się na radykalnie antyeuropejskich środowiskach w Polsce) ma propozycje, które nie tylko nie powinny być przedmiotem kpin, ale są dobrą podstawą do rzetelnej dyskusji i zastanowienia. Podobna krytyka spotyka PiS i braci Kaczyńskich, choć to oni pierwsi mówili o konieczności integracji Polski ze strukturami europejskimi. Problem w tym, że zarówno Ganley jak i Kaczyńscy chcą Europy partnerskiej, przejrzystej i w pełni demokratycznej. Lewicujące elity mają natomiast poczucie misji, wypełnia je chęć zmieniania świata „na lepsze”, a że może się to odbywać wbrew podmiotowi tych zmian to sprawa drugorzędna.
 
Wracając do radiowego programu. Mowa była tu o Andrzeju Jonasie i jego postępowych ideach europejskiej integracji. Otóż dla Andrzeja Jonasa propozycja, aby mieszkańcy UE mogli wybierać przyszłego prezydenta UE w wyborach powszechnych jest wysoce destrukcyjna. Jego zdaniem Zagwarantowanie wpływu obywatelom UE na to, kto zasiada w Komisji Europejskiej to próba rozbicia Unii. Przyznam szczerze, że po wysłuchaniu owego dziennikarza zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym, o co tak naprawdę tym naszym elitom chodzi. Jedno jest pewne, na pewno nie o demokrację.
 
http://firmus.piett.salon24.pl/#favuserok